PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 41-42


Lubomir Kosiński

Zapomniane zawody



Lata nadużyć w propagandzie Polskie Ludowej „idei ludowości” szacownej, bo sięgającej korzeniami pocz. XIX w., zdystansowały niemałą część społeczeństwa od wszystkiego co ludowe, pogłębiając degradację dziedzictwa kulturowego środowisk wiejskich i małomiasteczkowych. Zresztą, dziedzictwo to nigdy nie znalazło w powszechnej świadomości Polaków należytego miejsca.

Po 1989 r. środowiska związane z ochroną tego dziedzictwa podjęły próbę jego rehabilitacji. Jakby w sukurs tej próbie przyszedł renesans ideologii pracy. Zrodziła się ona w II poł. XIX w. z refleksji Johna Ruskina nad pracą robotników w amerykańskich fabrykach i z buntu przeciw wszechwładzy maszyn. Dołączyły do tego późniejsze przemyślenia i doświadczenia Mahatmy Gandhiego w dalekich Indiach. Ta wręcz historiozoficzna wizja podnosi rękodzieło, czyli pracę powiązaną z bytem, ziemią i człowiekiem, pracę czujnych rąk, kierowaną twórczą wolą, do rangi najwyższych cnót człowieka. Ta sfera ludzkiej aktywności, czerpiąc z arsenału tradycyjnej wiedzy, archaicznych narzędzi i technik, przetwarza w pracochłonnym procesie dary ziemi, aż staną się przedmiotem użytecznym, a jednocześnie pięknym, czy wręcz dziełem sztuki. Współczesny Ruskinowi Norwid idzie jeszcze dalej w swym Promethidionie widząc w pracy „bez ducha” źródło zniewolenia, pragnąc ludowe „podnieść do ludzkości”. – Cóż wiesz o pięknem? – Kształtem jest miłości – że użyteczne nigdy nie jest samo, że piękne wchodzi nie pukając bramą.

Batalię o „piękno użyteczne” rozpoczęła uchwała UNESCO z listopada 1989 r. o ochronie regionalnej kultury tradycyjnej, popularnej i folkloru. W 1993 r. powstał Memoriał, a w 1994 r. Ministerstwo Kultury i Sztuki sformułowało program pod nazwą „Ginące zawody”. Działaniom tym patronował Zdzisław Potkański, ludowiec, który od 1992 r. piastował stanowisko pełnomocnika ministra kultury i sztuki d/s sztuki ludowej i rzemiosła artystycznego, a później ministra kultury i sztuki. Inicjatywa ta jest ostatnim ogniwem w sięgającym XIX stulecia łańcuchu poczynań wspierających rzemiosło i rękodzieło ludowe, określane chętnie w dwudziestoleciu międzywojennym jako przemysł ludowy. Dzisiaj jednak kultury ludowej jako względnie zintegrowanego systemu już nie ma. Był to bowiem twór ukształtowany historycznie, charakteryzujący się swoistym typem mentalności, organizacji społecznej i sposobem bytowania. O ile cechy mentalne tkwią głęboko w ludziach, o tyle „materia” w zetknięciu z siłą czynników cywilizacyjnych zdecydowanie przegrywa. Szczątkowy już świat tzw. ludowego rękodzieła istnieje w ogromnej mierze dzięki działaniom ludzi i instytucji zaangażowanych w dzieło jego ochrony. A w ostatnich pięćdziesięciu latach szczególnie spółdzielni regionalnych przemysłu ludowego, zrzeszonych w związku CEPELIA.

Dzisiejszy twórca czy też wytwórca „rzeczy ludowych” wywodzi się ze wsi bądź małego miasteczka i choć bywa, że jest nosicielem tradycyjnej wiedzy i umiejętności, to efekt pracy jego rąk i talentu należy już do innej rzeczywistości. Czasem określa się ją mianem „folkloryzmu”. Są to bowiem tylko znaki minionej kultury ludowej, funkcjonujące poza macierzystym środowiskiem, bądź towary na rynku dóbr symbolicznych, czy też zwyczajnie „bibeloty”. Istnieją jednak jeszcze pewne obszary rzemiosł i wytwórczości wiejskiej, które mają odbiorców we własnym środowisku, zwłaszcza w ubogich i zapóźnionych gospodarczo regionach na wschodzie, w centrum i na południu naszego kraju.

Wprawdzie owiany aurą tajemniczości kowal, ten niegdysiejszy czarodziej wiejski, co miechem ogień roznieca i magicznym młotem kształtuje oporny metal, należy do przeszłości, jednak nadal tu i ówdzie w zmodernizowanej kuźni świadczy usługi, podkuwając konia bądź imając się napraw sprzętu rolniczego. Dawny kowal wytwarzał przedmioty użytkowe i piękne zarazem, które zniknęły z życia wsi. Kuto ozdobne zawiasy, zamki z wykładkami w kształcie głów zwierzęcych, zdobione ornamentem stempelkowym okucia, krzyże cmentarne i przydrożne, a najpiękniejsze były ażurowe krzyże z Kurpiowszczyzny, bogato rozbudowane w gałązki, ozdobione księżycami, ptaszkami i kwiatami. Czasem jeszcze kowale – twórcy ludowi, podejmują te tematy na konkursach sztuki ludowej bądź na zamówienie rynku, często jednak odchodzą od tradycji, kując świeczniki, żyrandole czy kinkiety. Gdzieniegdzie jeszcze wyznaczone tradycją targi, jarmarki i odpusty bywają miejscem spotkań wiejskich wytwórców z ich lokalną klientelą. Słynie z tego jarmark na św. Michała w Studziannej niedaleko Opoczna, ciekawe są doroczne targi końskie w Skaryszewie k/Radomia, trochę tradycji odnaleźć można na targach w podwarszawskiej Kołbieli. Ostatni bednarze wystawiają tam różnej pojemności beczki z dębowych klepek, tak cenione na wsi przy kiszeniu kapusty lub ogórków; zdarzy się czasem klepkowa maselnica bednarskiej roboty. Ostatnio klepkowe naczynia, jak dzieże, beczułki, szafliki, stały się modnym elementem dekoracyjnym wśród miejskich odbiorców. Dosyć szeroki asortyment oferują wytwórcy drobnych wyrobów drewnianych z Podkarpacia i Kielecczyzny. Są to łyżki, wałki do ciasta, stolnice, tłuczki, stołki, solniczki, a także kosiska i grabie. Niezbędne w gospodarstwie sita i przetaki pochodzą z tradycyjnego ośrodka tej wytwórczości w Biłgoraju na Lubelszczyźnie. Cieszą oko formą i fakturą zwykłe kosze gospodarskie, plecione dzisiaj najczęściej z wikliny, czasem z wielobarwnych jej odmian. Rzadko zdarzają się na rynku wiejskim plecionki ze słomy, korzenia lub łubu.

Uprząż końską lub jej elementy można jeszcze nabyć u rymarza, a powrozy u coraz rzadszych powroźników. Zdarzy się czasem na jarmarku garncarz, zwykle już uznany twórca ludowy. Nie oferuje on zgrzebnej ceramiki użytkowej, bo ta dawno już nie jest na wsi potrzebna. Może liczyć na popyt doniczek, wazonów, względnie jakiegoś drobiazgu z galanterii barwnie polewanej, zdobionej i połyskującej szkliwem. W obliczu powszechnej mizerii rękodzieła świetnie trzyma się wytwórczość drewnianych zabawek ludowych. Kontynuowana jest od paru pokoleń w trzech ośrodkach na Żywiecczyźnie, Podkarpaciu i Kielecczyźnie. Jaskrawo malowane i czasem rytowane koniki na biegunach, bryczki, wózki ciągnione przez purpurowe koniki, kołyski, karuzelki, motyle i ptaki kłapiące skrzydłami przyciągają na jarmarkach dzieci bardziej nieraz aniżeli fabryczne zabawki z tworzyw sztucznych.

W przeszłości wsi polskiej szczególny charakter miała wytwórczość domowa na użytek własny bądź najbliższego otoczenia. Zaspokajała wielorakie potrzeby tak materialne, jak i wyższego rzędu: estetyczne i duchowe. Zdarzało się, że w tej sferze powstawały formy o oryginalnych rozwiązaniach technicznych i walorach artystycznych. Inaczej było z gałęziami rękodzieła nastawionymi na zarobek. Były to wysoko wyspecjalizowane rzemiosła i sezonowe zajęcia dodatkowe. Tu musiano się liczyć z wymogami użyteczności, gustami i możliwościami nabywczymi odbiorców. Sprzyjało to powstawaniu regionalnej specyfiki, podtrzymywaniu tradycyjnej wiedzy i archaicznych technik. Nic więc dziwnego, że ludowe rękodzieło od dawna jawiło się postronnym obserwatorom jako szlachetna w swej pierwotnej prostocie swojszczyzna. Z pocz. XIX w. zaczęto się wręcz doszukiwać w „dziedzictwie ludu” praźródeł kultury narodowej. Czas romantyzmu szczególnie podniósł jego walory estetyczne, a artystyczną wrażliwość ludu zaczęto przeciwstawiać sztuce intelektualnej, kosmopolitycznej, oderwanej od realnego bytu.

Z pozytywistycznej idei pracy organicznej zrodziło się dążenie do podniesienia poziomu ekonomicznego wsi i świadomości jej mieszkańców przez otoczenie zorganizowaną opieką wytwórczości wiejskiej. Już na przełomie wieków XIX i XX tania, seryjna produkcja fabryczna zaczęła wypierać ze wsi niektóre rzemiosła i zagrażać samowystarczalnej wytwórczości domowej. Opieka nad rękodziełem ludowym w trzech zaborach i w Polsce niepodległe przebiegała z różnym skutkiem dla jego artystycznej kondycji. Może z powodu zbyt protekcjonalnego stosunku do twórczości wiejskiej nierzadko dochodziło do nadmiernej ingerencji. Narzucano nieznane lokalnej kulturze umiejętności, formy i wzornictwo. Powstawały zupełnie nowe jakości, niepozbawione twórczego charakteru, które z czasem promowano jako sztandarowe produkty regionalne. Założona w 1876 r. zakopiańska Szkoła Przemysłu Drzewnego, uczyć miała górali, urodzonych przecież cieśli i snycerzy, rzeźby figuralnej, snycerki, ciesiołki, stolarki i tokarstwa. Pod wpływem secesji i Stanisława Witkiewicza – twórcy stylu zakopiańskiego, wprowadzono do tamtejszego wzornictwa naturalistyczne motywy tatrzańskiej przyrody, a pierwszy dyrektor szkoły, Austriak, pokusił się o dodanie do „podhalańskich szarotek” wzorów tyrolskich. Nieznane góralszczyźnie meble, takie jak szafy, zaczęto ozdabiać przeniesioną z sosrębu gwiaździstą rozetą. Tak narodziła się pamiątkarska „zakopiańszczyzna”. Krajowa Szkoła Hafciarstwa w Makowie Podhalańskim, założona w 1890 r. przez galicyjski Wydział Krajowy upowszechniła umiejętność białego haftu, i to według wzorów wiedeńskich. Do gustów mieszczańskich dostosowała swą działalność powołana w Galicji w Rudniku n/Sanem Rudnicka Fabryka Koszykarstwa. Zatrudnieni tam chałupnicy z okolicznych wsi wyrabiali z wikliny kufry, walizy, meble, galanterię, a więc przedmioty obce kulturze ludowej. Od tamtego czasu Rudnik pozostał najpotężniejszym ośrodkiem wikliniarstwa w Polsce.

Począwszy od 1906 r. swoistą rekonstrukcję rękodzieła kaszubskiego, podjęli Teodora i Izydor Gulgowscy. Im to Kaszuby zawdzięczają fenomen popularności wielobarwnego haftu na szarym płótnie, upowszechnianego na kursach organizowanych dla wiejskich chałupniczek. Główne motywy tego haftu zaczerpnięto z kaszubskich czepków – „złotogłowia”. To na dość dużą skalę wykonywane rękodzieło należy jeszcze dziś do najważniejszych dziedzin sztuki ludowej regionu. Ten sam Gulgowski – nauczyciel, etnograf, działacz kaszubski, twórca pierwszego na ziemiach polskich skansenu we Wdzydzach, namówił zdolnego garncarza kaszubskiego z Chmielna Franciszka Necla, by ten zaczął ozdabiać swoje wyroby motywami ze starych garnków kaszubskich. A był to już czas gwałtownego spadku zainteresowania ze strony wsi ceramiką użytkową. Dzięki zastosowaniu barwnych polew, swoistego ornamentu, lśniącego szkliwa, czyli glazury oraz bogactwa form, Necel zasłynął jako wytwórca pamiątkowej ceramiki regionalnej. Tradycja ceramiki Neclów z powodzeniem kontynuowana jest do dzisiaj w zmodernizowanym technicznie warsztacie.

Bolimów na Mazowszu k/Skierniewic był kolejnym starym ośrodkiem garncarstwa ludowego, który z początkiem XX w. zaczął pracować prawie wyłącznie dla odbiorców z miasta, a nawet spoza kraju. Miasteczko to, położone w pobliżu radziwiłłowskiego Nieborowa i fabryki fajansu zatrudniającej też miejscowych garncarzy, zainteresowało profesjonalnych instruktorów. W latach 20. warszawskie Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego zachęcało nawet do ozdabiania miejscowej ceramiki wzorami zaczerpniętymi z wycinanek łowickich. Ale dzięki opiece zawiązanej Stacji Doświadczalnej dla Ceramiki Ludowej, Walenty Konopczyński, garncarz ze starego bolimowskiego rodu, wypracował swoisty styl ludowej majoliki. Swoje pobiałkowane naczynia o białym tle zaczął zdobić podszkliwnie malowanym na zielono lub niebiesko zamaszystym ornamentem zaczerpniętym ze starych mis bolimowskich. Wyobraża on kwiaty, liście oraz charakterystycznego ptaszka, który stał się wręcz firmowym emblematem tej ceramiki. Warsztat Konopczyńskich, technicznie unowocześniony, jako jedyny w tym rejonie kraju, cieszy się nadal uznaniem, kontynuując w kolejnym pokoleniu rodzinna tradycję.

W Polsce międzywojennej zrodziła się idea regionalizmu. Powstała Rada Towarzystw Popierania Przemysłu Ludowego. Skupieni w niej animatorzy rękodzieła kierowali się zasadą wstrzemięźliwości w narzucaniu własnych pomysłów, dążąc do oczyszczenia twórczości ludowej z naleciałości „mieszczańskiej tandety”. Do wielkich postaci tego ruchu należała Eleonora Plutyńska – profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Kierowała się jednak przekonaniem, że twórczość ludowa nie musi zamykać się w kręgu tradycji. Odkrywszy przypadkowo pomiędzy Augustowem, Sokółką a Grodnem starą ludową tkaninę podwójną, rozpoczęła wraz z miejscowymi tkaczkami dzieło rekonstrukcji tej osobliwej sztuki, Ta trudna technika polega na tworzeniu wzoru wątkiem, przez wybieranie nitek ostro zakończoną listewką, „prątkiem”. Dwa płótna odmiennej barwy, tkane na czterech nicielnicach, przenikają się w miejscach wzoru, tworząc „pozytyw” i „negatyw”. Z czasem kobiety z okolic Sokółki owe „podwójne dywany” nauczyły się tworzyć samodzielnie, kreując nową tradycję. Dywany te stały się światową rewelacją.

Po II wojnie światowej już w 1949 r. powołana została CEPELiA. Przez wiele lat wzorem była tu zrzeszona w Związku, Podlaska Spółdzielnia Sztuki i Przemysłu Ludowego w Węgrowie. Jej prezeska Zofia Tomerle, jakby w ślad za Eleonorą Plutyńską, podjęła się wskrzeszenia w tej części Podlasia tkackich tradycji dywanów podwójnych. To pod jej okiem wyrósł wielki talent Dominiki Bujnowskiej – stworzyła ona swój niepowtarzalny styl dywanu–obrazu, za który zbierała medale na wystawach krajowych i zagranicznych. Z czasem do stylu tego zaczęły twórczo nawiązywać liczne jej uczennice z okolicznych wsi. Po rozwiązaniu węgrowskiej spółdzielni w latach dziewięćdziesiątych, sztuka ta podupadła.

W najlepszych swych latach spółdzielczość cepeliowska opierała się na tkwiącym w ludziach niemałym potencjale tradycyjnej wiedzy i umiejętności, skrywanym pod cienką warstwą cywilizacji miejsko– przemysłowej. Starano się unikać wcześniejszych błędów, przestrzegając zasady, że najlepszą szkołą jest warsztat rodzinny i przekaz z pokolenia na pokolenie. Stosowano surową selekcję wyrobów, biorąc pod uwagę ich zgodność z tradycją regionu i walory estetyczne. Wielkim stymulatorem twórczości ludowej w minionym czasie były liczne konkursy – organizowane także przez muzea etnograficzne i lokalne domy kultury – zwykle połączone z wystawami pokonkursowymi Udział wybijających się wytwórców w krajowych i zagranicznych imprezach folklorystycznych, pokonkursowe dyplomy uznania, wszystko to podnosiło społeczny prestiż, wręcz wykształcenie się etosu twórcy ludowego.

Po przełomie ustrojowym upadła większość regionalnych placówek Cepelii mających bezpośrednie zaplecza w lokalnej tradycji. Powstała Fundacja „Cepelia”, Polska Sztuka i Rękodzieło z siedzibą w Warszawie. Instytucja ta, jako jedyna powiązana z rynkiem, dysponująca siecią sklepów, odgrywa chyba największą rolę w podtrzymaniu rękodzieła ludowego w naszym kraju: organizuje konkursy i wystawy, wspiera twórców finansowo i zapewnia zbyt. W konkursie „Garncarstwo ludowe i rzeźba ceramiczna” zorganizowanym na 50-lecie Cepelii udział wzięło czterdziestu ceramików z całego kraju. Pokonkursową wystawę oglądać można było w warszawskim Muzeum Etnograficznym.

A co z ministerialnym programem „Ginące zawody”? Jest pewnym hasłem i to dzisiaj dosyć modnym. Jest też hasłem nieco mylącym, bo nie dotyczy jedynie rzemiosł czy zajęć będących źródłem zarobkowania, czyli zawodów właśnie, ale bierze pod uwagę całą sferę działań manualno–artystycznych – od tkactwa, hafciarstwa, snycerstwa po takie, jak np. wycinanka, które należały do zajęć domowych na własny użytek. Wydana w ramach tego programu w 1997 r. wielkim nakładem sił i środków praca pod pięknym tytułem Piękno użyteczne czy piękno ginące, mająca być aktualną bazą danych o stanie twórczości ludowej w kraju, jest już nieco zdezaktualizowana. W opinii wielu przedstawicieli środowisk związanych z ochroną dziedzictwa kultury ludowej dotychczasowa realizacja programu nie spełniła oczekiwań.

Podstawowe jego przesłania chyba najbardziej widoczne są w działaniach szkół, muzeów, domów i ośrodków kultury, ukierunkowanych na dzieci i młodzież. Jest to uświadamianie dziedzictwa kulturowego „małej ojczyzny” przez aranżację przeważnie tzw. ścieżek regionalnych, które zapoznawać mają młodych ludzi z lokalną tradycją. Regionalne muzea, domy kultury, przygotowują warsztaty, czy też lekcje rękodzieła ludowego z udziałem twórców ludowych. W 1999 r. powstała nawet w Bukowinie Tatrzańskiej Szkoła Ginących Zawodów, Folkloru i Sztuki Ludowej, mająca służyć dzieciom, młodzieży oraz dorosłym, którzy pragną zgłębić tajniki twórczości ludowej. Niektóre powiatowe czy gminne ośrodki kultury wspierają twórczość ludową, ogłaszając konkursy. Są jeszcze dość liczne regionalne imprezy folklorystyczne, na które chętnie zjeżdżają twórcy ludowi ze swoim „towarem”. Jego artystyczne walory nie zawsze dorównują temu, co niosła dawna wytwórczość ludowa. Ale przeciętny miejski konsument ulega magii ręcznego wykonania. W Lublinie działa nadal Stowarzyszenie Twórców Ludowych, które w miarę skromnych środków wspiera swoich członków. Podtrzymaniu etosu twórcy ludowego służy instytucja Nagrody im. Oskara Kolberga, której patronuje Muzeum jego imienia w Przysusze.

Twórcom programu „Ginące zawody” towarzyszyła obawa, że negatywne aspekty przemiany ustrojowej mogą zagrozić poczuciu tożsamości narodowej i podważyć podstawy bytu kultur regionalnych. Ale wydaje się, że olbrzymi potencjał tkwiący w świadomości ludzi i w sprawności ich rąk jest do odzyskania i może stanowić kapitał na przyszłość, będąc skarbnicą znaczeń odróżniających nas w unifikującej się kulturze Europy i świata.



1.


2.


3.


4.


5.


6.


7.


8.


1,4. Drewniane zabawki od paru pokoleń powstają na Żywieczyźnie, Podkarpaciu i Kielecczyźnie.
2. Kaszubski wielobarwny haft na szarym płótnie.
3. Rymarz na targu w Skaryszewie koło Radomie.
5. Na targach w Kołbieli ostatni bednarze wystawiają beczki z dębowych klepek.
6. Garncarz.
7. Wikliniarz z Rudnika.
8. Charakterystyczny ptaszek stał się firmowym emblematem ceramiki bolimowskiej.



 <– Spis treści numeru