Tegoroczne 50. Biennale sztuki współczesnej w Wenecji miało być
wydarzeniem wyjątkowym. Nie tylko pod względem liczby artystów (380,
a ok. 550 wraz z wystawami towarzyszącymi), ale i pod względem aranżacji
całego przedsięwzięcia. Założeniem głównego kuratora wystawy Francesca
Bonamiego było odejście od sposobu organizacji podobnych, ogromnych
wystaw (jak Documenta w Kassel). Dlatego rozbito Biennale na wiele
pomniejszych ekspozycji, nad którymi władzę sprawowali inni kuratorzy.
W ten sposób oprócz pawilonów narodowych (w tym roku pobito rekord –
63), ośmiu wystaw zbiorowych w Arsenale (Clandestine, Fault lines,
Individual systems, Zone of urgency, The structure of survival,
Contemporary arab representations, The everyday altered, Utopia
stations), Interludes (różne działania w terenie), wystawy w Museum
Corer oraz Links (różne ozdobniczki w mieście sygnalizujące trwanie
Biennale), można było zobaczyć Extra 50, czyli kolejne 19 wystaw
zorganizowanych jako wystawy specjalne, m.in. Limbo Zone, Absolut
generations, The dawn of dimi. Jeżeli nie kupi się przewodnika na samym
początku zwiedzania, to naprawdę trudno połapać się, co wchodzi w ramy
Biennale. Należy dodać – i tym samym ostrzec – że wystawy (również
pawilony) są rozsiane po całej Wenecji, co jest dodatkowym utrudnieniem,
jeżeli nie zna się tego miasta–labiryntu.
Tytuł tegorocznego Biennale to: Sny i konflikty. Dyktatura
widza. Poprzez niego Francesco Bonami wyjaśnia, jaka jest nowa rola
współczesnej sztuki. Artyści mają tworzyć – działając sztuką – sny,
które stałyby się rozwiązaniem wszelkich bolączek świata, np. wojny,
agresji, dyskryminacji itd. Mają oferować swoją wizję świata, w której
aktualne konflikty, m.in. związane z globalizacją zderzają się z „romantycznymi snami o nowej współczesności”. W drugim członie kurator
chce oddać prawo do interpretacji sztuki widzowi, który ma się utożsamić
z wizją artysty, a nawet zyskiwać nad nią pełną kontrolę, samemu stając
się artystą – twórcą nowej rzeczywistości. To odbiorca znów staje się
dyktatorem, bo uwalnia się od bezkształtnej idei „publiczności”,
choć na przytłaczającej wielkością wystawie graniczy to z cudem.
Pomimo założeń weneckie wydarzenie jest trudne do ogarnięcia. To ono
rządzi, a widz nie jest w stanie nad nim zapanować. Piękne założenia
Bonamiego zawarte w temacie są mętne i trudne do zrozumienia. Rozbicie
Biennale na małe wystawy nie czyni go bardziej przystępnym. Każda
ekspozycja to inna koncepcja kuratora, a wielość artystów potęguje
chaos. Trudno zauważyć wybitne prace, nie dlatego, że ich nie ma; lecz
po dokładnym prześledzeniu hali Arsenału bliżej jest się zawrotu głowy
niż jakiejś konkluzji z obejrzanych prac. Dlatego chcemy się skupić na
tym co zdołało przykuć naszą uwagę.
Against order? Against disorder? (Przeciw porządkowi?
Przeciw nieporządkowi?) to dzieło Michala Rovnera z izraelskiego
pawilonu składające się z kilku instalacji wideo w różny sposób
traktujących ten sam temat. Ludzie przychodzą, krążą w tajemniczych
kręgach i odchodzą; lub są zminimalizowani do roli bakterii na
laboratoryjnych szkiełkach, a w ostatniej sali tworzą niekończące się
pasma takich samych postaci kroczących w jednakowym porządku. Ci ludzie
są bezwolni, bierni, poddają się komuś lub czemuś. Nie wiemy, czy
kieruje nimi jakaś wyższa siła (Bóg, fatum?), czy oni sami ustalają ten
porządek – niewolnicy własnych norm. Prawdopodobnie my także jesteśmy
ludźmi bezwolnie krążącymi po miejskich mrowiskach.
Niezwykle poetycko prezentowało się islandzkie archiwum wodospadów.
Artystka tego pawilonu – Ruri skatalogowała dwadzieścia
najpiękniejszych wodospadów rodzimej wyspy. Pracą była szafa z wielkimi
przeźroczami, które wysunięte, uruchamiały nagrany dźwięk danego
wodospadu. Zabawa zaczynała się, gdy kilka osób naraz wyjęło
przeźrocza, a nałożony dźwięk spadającej wody powodował ogłuszający huk.
W ten sposób Ruri tworzy bardzo ciekawą i kontemplacyjną pracę, która
w surowy, lecz jednocześnie zmysłowy sposób ukazuje siłę i piękno
natury. Praca jest bardzo konsekwentna i doskonale współgra
z architekturą islandzkiego pawilonu oraz charakterem tego kraju.
Inną tematyką zajęła się australijska artystka Patricia Piccinini.
Dziwne, hiperrealistyczne rzeźby z materiałów imitujących skórę, włosy,
oczy przedstawiają zmutowane zwierzęta. Przewrotny tytuł pracy „We
are family” (Jesteśmy rodziną) podkreślał, że wszystkie istoty zostały
stworzone z połączenia człowieka ze zwierzęciem. Dziwne, ale nie
wywoływało to uczucia obrzydzenia, raczej zaskoczenie. Patricia
Piccinini stawia pytanie o sens zabawy z genetyką. Czy tworzenie nowych
gatunków jest tylko kwestią czasu? Nawet kolorowe motocyklowe hełmy
w przedziwnych kształtach pasujących na głowy, których wyglądu możemy
się tylko domyślać, zadają pytanie, czy te igraszki genetyków staną się
częścią naszego świata i czy będziemy w stanie je zaakceptować?
Piccinini po części odpowiada twierdząco, aranżując zabawę rzeźby
ludzkiego dziecka z nowym gatunkiem.
Alea iacta est (Kości zostały rzucone) to praca Stanisława
Dróżdża, reprezentanta polskiego pawilonu. Artysta stworzył sytuację,
w której bawi się z widzem, a raczej gra w jedną z najstarszych gier –
w kości. Ściany pawilonu pokrywają kostki do gry we wszystkich możliwych
kombinacjach. Zadaniem widza jest rzut sześcioma kośćmi i odnalezienie
tego układu na ścianie jeżeli mu się powiedzie – wygrywa. Pomysł
cudownie prosty, ale ukazujący, jak nasze życie jest zdeterminowane
przez los (bo odnalezienie danego układu oczek wymaga odrobiny
szczęścia).
Praca Mai Bejević, jednej z reprezentantów pawilonu Bośni
i Hercegowiny, wywołuje śmiech, ale zaraz następuje konsternacja: czy
z takich rzeczy można się śmieć? Dwa ekrany, na których na przemian
pojawiają się osoby w pończochach na głowach opowiadające kawały
o wojnie. Straszny w tej sytuacji był fakt, że były one naprawdę
śmieszne. Śmiech z czegoś, co jest tragedią innych ludzi, choć na
filmach też śmiejemy się z potknięć i nieszczęść bohaterów, to na
ekranach ludzie są prawdziwi, żyjący we współczesnym powojennym świecie
i prawdopodobnie przeżyli ten koszmar. Czy to sposób na oswojenie nas
z powojenną rzeczywistością, która w przekazana w inny sposób byłaby
trudna do zniesienia?
W Arsenale dostrzegliśmy kilka interesujące rzeczy. Damian Ortega,
wystawiający na wystawie The Everday altered (Odmieniona codzienność),
rozmontował na części pierwsze i zawiesił w powietrzu volkswagena
garbusa – ciekawa interpretacja codziennego przedmiotu. W części Zone
of urgency zainteresowała nas praca Tadasu Takamine. To krótki film
wideo, gdzie w przyspieszonym tempie obserwujemy metamorfozę ogromnej
plastelinowej głowy. Raz jest uśmiechnięta, raz straszna, śpi, zmienia
fryzury, jest w ciągłym ruchu. Przystanek Utopia (Utopia station)
składa się z szeregu pomieszczeń, a w każdym inny anonimowy artysta.
Oferuje szereg rozrywek: od przystawiania stempelków z napisem „imagine peace”
do oślepienia wyrazem „utopia” po naciśnięciu
niewinnie wyglądającego guziczka. Limbo zone jest wystawą wchodzącą
w ramy projektu Extra 50, a w niej prezentowali się m.in. Daniel Lee
i Lee Mingwai. Pierwszy – z serią przetworzonych ludzkich twarzy.
Pokazujące się po kolei wizerunki mają jedną wspólna cechę – są
brzydkie, odrobinę upiorne i na pewno nie pasują do naszego świata, są
ciekawe poprzez swoją inność. Artysta otrzymał ten efekt przez dodanie
do ludzkiej twarzy jakiejś zwierzęcej cechy. Lee pokazał zwierzęta
w ludziach. Pomysłem Mingwai było spędzenie nocy z samym artystą
w pokoju zaaranżowanym w jednej z wystawowych sal.
Dla porządku należy jeszcze wspomnieć o tegorocznym zwycięzcy. Jest
parę hipotez, dlaczego jury przyznało tę nagrodę właśnie Luksemburgowi,
ponieważ werdykt był dość zaskakujący. Pawilon składa się z kilku
pomniejszych prac, m.in. instalacji wideo przedstawiającej zamiataczy
pustyni i filmu o wiolonczelistce grającej z echem.
Na tegorocznym Biennale było kilka polskich nazwisk: Monika
Sosnowska, Pawel Althamer, Paulina Ołowska, Piotr Uklański, Piotr Janas,
Marzena Nowak i Mirosław Bałka, a ze starszego pokolenia Roman Opalka
oraz Stanisław Dróżdż.
Biennale odwiedziliśmy po raz pierwszy. Zadziwiło nas i trochę
rozczarowało. Trudno było się odnaleźć wśród tylu prac i zwiedzających.
Smutne jest to, że współczesna sztuka jest w większości nudna i nie może
się obyć bez teoretyzowania (do sporej części prac trzeba było
przeczytać obszerne objaśnienia), albo traktuje widza jak przygłupią
i wyzutą z uczuć istotę, przypominając mu, co to jest cierpienie. Była
tam np. fabryka butów zrobiona na wzór tych z krajów Trzeciego Świata,
widownia mogła wziąć do rąk nożyczki i na własnej skórze odczuć jak to
jest, być wykorzystywanym robotnikiem; lub szachy, gdzie po jednej
stronie stały figury w kształtach sławnych wieżowców, a z drugiej
samolociki. Czasami trudno było zrozumieć, dlaczego pokazuje się takie
rzeczy na wystawie tej rangi. Biennale miało pokazać najnowsze
tendencje w sztuce współczesnej, ale żadna z wypowiedzi artystycznych
nie miała dominować i dlatego zmniejszono ilość filmów wideo, które
rządzą na ostatnich wielkich ekspozycjach. Niestety, jedną z niewielu
rzeczy, jakie wynieśliśmy z tego hipermarketu sztuki, jest odczucie, że
kuratorzy i współczesna sztuka coraz mniej wiedzą, o czym śnią widzowie.
Strona Biennale: www.labiennale.org