PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 40

Henryk Waniek

Dzwony na smyczki



Zanim przejdę do sedna, czyli spotkania z Witoldem Szalonkiem, wspomnę Christiana Skrzyposzka, który pewnego dnia 1997 roku, będąc w Polsce, uprzedził mnie telefonicznie, że nazajutrz, wracając z Podkowy Leśnej, zajrzy do mnie. Rozmawialiśmy, rzecz jasna, również o Berlinie. Christian, człowiek muzykalny, wspomniał o Szalonku. Spotykał się z nim, mówił drobiazgowo, sądząc, że zapewne nic o nim nie wiem, nie znam, nie słyszałem. Gadaliśmy całe popołudnie, choć zdrowie Skrzyposzka było w złej kondycji. Bez pomocy przyjaciela, który go wszędzie obwoził, nie poradziłby sobie. Chyba wtedy widziałem go po raz ostatni. Pożegnał się. Patrzyłem za nim, zmierzającym ku furtce, jakby balansował na linie. Gdy odjechał, nastawiłem jedyną płytę z utworem Szalonka, jaką miałem.

Poznałem go z końcem lat sześćdziesiątych, o tyle zwariowanych, że już wszystkimi szparami — a były coraz liczniejsze — wdzierała się do Polski znerwicowana awangardowość. Mrzonka, że sztukę można pchnąć do przodu, była powszechna, i donośna. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście patronował rewolcie artystycznej, ale pamiętam, że inspirowane, a może tylko śledzone przez Ryszarda Gabrysia, ekscesy muzyczne w Katowicach w jakimś stopniu wiązały się z Witoldem Szalonkiem. Raz nawet przybył, aby być świadkiem muzycznego happeningu. Trudno powiedzieć, o co właściwie chodziło w zamieszaniu, które wymknęło się spod kontroli autorów. Szalonek stał wśród zgiełku i wydawał się być zachwycony obrotem spraw. Później odbyła się dysputa, z której pamiętam tylko, że słuchano Szalonka z nabożeństwem. Spotkałem go znowu ćwierć wieku później, przypadkowo i przelotnie. Mógł mnie nie pamiętać, ale żywo zareagował na wspomnienie Katowic. Prosił, by go odwiedzić.

Lecz do spotkania z Witoldem Szalonkiem w Berlinie nie doszło. Odwołałem wizytę z powodu przyśpieszenia mojego wyjazdu do Düsseldorfu. Przesunęliśmy sprawę o tydzień, ale gdy znów byłem w Berlinie, z kolei on musiał niespodziewanie wyjechać. Później, to znaczy przy następnych pobytach w Berlinie, z różnych powodów nie było to realne. Znów przypadkiem trafiliśmy na siebie podczas kameralnej imprezy artystycznej, w przelocie i bez konsekwencji zapisujących się w pamięci. Nazajutrz wyjeżdżałem do Polski. Był rozmówcą żarliwym, o szerokim kącie widzenia, łączącym racje z emocjami. Peszyła mnie piętnastoletnia przepaść między jego doświadczeniem, a moim, choć nie dawał tego odczuć. Ponadto, nie znałem — a może należało znać? — powodu tego, że z początkiem lat 70., nagle w katowickim środowisku muzycznym pozostało po nim puste miejsce. Unosiła się aura jakiegoś skandalu czy kontestacji. Skądś wiedziałem, ale niewiele, że opuszczenie Śląska było jego trudnym przeżyciem.

Pamiętam, że w Katowicach — lata mniej więcej 1969-71 — szukał związków między psychologią C. G. Junga a problemem artystycznym, czym również zajmowaliśmy się w gronie przyjaciół. Sztuka była dla niego jednym z instrumentów filozofii, jak słowo, obraz czy sposób bycia. I w tym sensie nie pasował do ówczesnych klimatów górnośląskich, które promowały raczej małość. Czy coś z tego zostało? Ale nie spotkałem się z nim, tylko mając godzinę do odjazdu pociągu, szwendając się po sklepie muzycznym w berlińskim Europa Center, znalazłem płytę z jego utworem i nabyłem ją. Nie jestem nawet pewny, jak się nazywał utwór, którego — mówiąc szczerze — słuchałem po wielokroć, ale trudno mi było zagościć w tej serii akordów, zapewne pełnych sensów. Ale jakich? Bardziej widziałem go, niż słyszałem; trzykrotny kwartet, pełen stosunków liczbowych. Może była to kompozycja na cztery instrumenty smyczkowe 1+1+1+1? A może Mała symfonia B- A-C-H! Płyta zawieruszyła się. Rad bym posłuchać czegoś więcej, ale w Polsce nie było szansy. Zostało tylko wspomnienie po tej płycie i niezaspokojona ciekawość.

Trwało to aż do wiosny roku 1999, gdy dowiedziałem się, że jestem jednym z laureatów KULTURPREIS SCHLESIEN, nagrody za dorobek artystyczny i regionalny związany ze Śląskiem, fundowanej przez rząd Dolnej Saksonii. Jak co roku, było czterech szczęśliwców. Nagrodę główną otrzymał Janosch, a pozostałe Witold Szalonek, prof. Rudolf Walter — odkrywca zapomnianej muzyki kościelnej Śląska z XVI-XVIII wieku, oraz ja. Ucieszyło mnie to także dlatego, że jednak się spotkamy. Tym razem w Oldenburgu, gdzie miała się odbyć ceremonia. Żyłem w oczekiwaniu na 11 czerwca i cieszyłem się zawczasu. Nawet stres na myśl o odbieraniu nagrody bo to dla mnie czysta egzotyka był mniej dokuczliwy Aż do pewnego poranku na początku maja i śniadania, które jadłem, słuchając dziennika radiowego. Nagle usłyszałem, że poprzedniego dnia, według policji berlińskiej, popełnił samobójstwo, skacząc z okna na trzecim piętrze, polski kompozytor Witold Szalonek. Śniadanie stało się gorzkie, a reszta dnia powlokła się ciemną grozą. Co oznaczało to samobójstwo, na miesiąc przed odbiorem nagrody, tego nie wiedziałem. Zalały mnie czarne domysły. Mówiłem, mówiłem, mówiłem. Jakby to mogło cokolwiek uczynić jaśniejszym. Nawet powziąłem zamiar, by nie jechać do tego Oldenburga, skoro nie będzie Szalonka. Ale po dwudziestu czterech godzinach zamiar upadł. Bo nazajutrz, również przy śniadaniu i również o dziesiątej, z tego samego radioodbiornika, słyszę sprostowanie. Że poprzedniego dnia podano błędnie, iż odebrał sobie życie Szalonek, podczas gdy był to pisarz Christian Skrzyposzek. To sprostowanie ani trochę nie wyprostowało mnie na duchu, nagle postawionym wobec arcynieludzkiej symetrii życia i śmierci; wrzuconym w równoczesność radości i przygnębienia. Tyle, że choć już miałem więcej nie spotkać Christiana, mogłem spotkać Szalonka. Ten straszny przypadek skrzyżował się na planie moich kolejnych dwóch dni. Jakiś niechlujny policjant, a może tylko dziennikarz radiowy, beztrosko odebrał komuś życie, następnie je zwrócił, zabierając innemu. W ostatnim roku stu- i tysiąclecia otwarła się perspektywa równoczesnego być i nie-być. Możliwe, że nikt na świecie, tylko ja, miałem koszmarny sen, który był jawą. Może jeszcze ktoś? Nie sądzę.

Kiedyś napiszę więcej o Skrzyposzku, ale teraz przeskoczę do Oldenburga, gdzie jednak pojechałem. Gdyby nie to wszystko, możliwe, że bym w ogóle tam nie trafił. Ale tam miał być Szalonek, którego utwór w wykonaniu Kwartetu Śląskiego uwieńczył ceremonię. Na miejscu, mimo rozgardiaszu, pozostawały spore marginesy swobody. Gospodarze nie byli pewni, czy Szalonek przyjedzie. Mówiło się o jego zdrowiu. Pojawił się trochę później. Towarzyszył mu krytyk muzyczny, przybyły chyba z Monachium, mający nazajutrz wygłosić laudację, Rudolf Weber. Naszej rozmowie po polsku przysłuchiwał się bezradnie. Dla jego uszu były to ciągi dźwięków abstrakcyjnych oraz intonacji, które nie znaczyły dlań cokolwiek. O utworze muzycznym, jaki miał być wykonywany nazajutrz, wiedziałem tyle, ile z ogólników w drukowanym programie. Muzyka kameralna na smyczki i klasa Kwartetu Śląskiego, absolutnie poza kwestią. Ale to wszystko. Nie powiem, by atmosfera następnego dnia sprzyjała percepcji. Więc tak naprawdę, wsłuchałem się w te dźwięki tylko dwa-trzy razy, w tym raz, gdy usłyszałem subtelnie zakonspirowany cytat z Szopena. I jeszcze kilka magnetyzujących akordów lub ciszy. I chyba nic więcej.

Jechaliśmy w jednym samochodzie na uroczysty obiad w tamtejszym Landesministerium. W drodze powiedziałem o tym Szopenie i wyraźnie sprawiłem mu radość. Odwrócił się ku mnie rozpromieniony i powiedział, jak ważny jest ten fakt, jako kluczowy dla całego utworu i jak bardzo się zawsze obawia, że nie zostanie to zauważone. Jako umiarkowany miłośnik Szopena wyznałem, że wolałbym go słuchać w takich właśnie zapożyczeniach. Zdaje się, że i tym sprawiłem mu przyjemność. Z wyrozumiałością przyjął ni żart, ni ubolewanie nad tym, co współcześni z nim wyrabiają. Nie chciałem już opowiadać, jak to przez pierwsze dni stanu wojennego cały polski eter został wypełniony polonezami, balladami i mazurkami, jakby marsze wojskowe nie były bardziej na miejscu. Ale Szopen był Jednak dla niego wielkim wśród największych. Podczas obiadu sporo rozmawialiśmy, ale najbardziej pamiętam żywy portret. Nasłuchawszy się wcześniej o jego problemach zdrowotnych, nie spodziewałem się aż takiego wigoru. Czy tylko nagroda dodała mu blasku?

Lecz tamtej soboty ani bym przypuszczał, że ten fason nienaganny, elegancki w stopniu dzisiaj tak rzadkim, równocześnie skromny i zwyczajny, kosztuje go sporo wysiłku. Bo był rzeczywiście chory. Umarł dwa lata później, więc myślę, że zmobilizował się na tę nadzwyczajną okazję. W każdym razie nie pomyślałem wtedy, że coś mu może dolegać. Plany artystyczne, o jakich wspominał, także tworzyły iluzję czasu bez granic; życia po ostateczne spełnienie. Że czas jest jakością fizyczną i jako taka ma swoje granice, dowiadujemy się dopiero po fakcie. Czy chciałem go jeszcze spotkać? Jak najbardziej. Ale w granicach czasu, od jakiejś jego chwili, możliwy jest najwyżej cud. Więc w końcu jedynym cudem pozostało to jego dziwne zmartwychwstanie pomiędzy jednym a drugim dziennikiem radiowym. Innego cudu miało już nie być. Nie szkodzi. Tamten wystarczy za inne.

Jest jesień 2002 roku. Studio koncertowe PR imienia Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Z nazwiskiem Lutosławski mam całe miriady skojarzeń. Począwszy od wielkiego filozofa — to nic, że utopisty — Wincentego Lutosławskiego; pewnej bliskiej mi osoby; przez wnuka filozofa ukrytego za pseudonimem Jordan, żyjącego w Nowym Jorku; aż po niewątpliwie wielkiego kompozytora. Że wielkiego, o tym przekonał mnie Tadeusz Kaczyński, jego monograf i oddany akolita. Bo gdyby miało o tym przesądzać moje gołe i może niedorozwinięte ucho, to bym Witolda Lutosławskiego aż tak bardzo chyba nie podziwiał. Ale w tej sali więcej miałem w myśli imienia niż nazwisk. Siedziałem więc w tej sali nobliwej, pod wezwaniem Lutosławskiego, też Witolda, jak Szalonek, którego żadna sala nie wybrała sobie za przedmiot honoru.

Jest jedenaście ciemnych akordów ma początku ostatniej części utworu. Nosi on tytuł SYMFONIA RYTUAŁÓW. Uderzenia dźwięczą jak muzyka wieży kościelnej; ale solidność dzwonu rozsypuje się z wolna; zamienia się w wygasające cząsteczki, jakby poty biły, póki natura ma serce. Gdy zastygają uderzenia, dzwon staje się tylko potencjalnym metadźwiękiem; odkształconym szumem; prologiem innej rzeczywistości. Ale to grały tylko cztery instrumenty smyczkowe. Podobnie jak wtedy — w Oldenburgu — Kwartetu Śląskiego, który wszak nie jest zespołem perkusyjnym. Tych dzwonów nie dosłuchałem się wówczas, zbałamucony nagrodą i skaczącymi emocjami. Starczyło mi uwagi tylko na ten kamuflaż z Szopenem, który znaczył dla Szalonka tak wiele. Zdawało mi się, że był to ten sam utwór, choć w programie Warszawskiej Jesieni czytam, że jego światowa premiera odbyła się dopiero w 2002 roku. Więc już nie wiem, czy wtedy grali co innego, a ja co innego słyszałem? Ale przecież w programie Górnośląskiego Festiwalu Kameralistyki z 1999 też jest już zawarty — Symfonia rytuałów.

Umarł rok wcześniej, a śmierć jak wiemy, narzuca percepcji nowe konteksty: pogłębiające i absolutyzujące. Polskiej publiczności nie był przesadnie znany. Do różnych komisji repertuarowych miał szczęście niskolotne. Ci, którzy znali i wiedzieli o nim, nie byli liczni. Więc siedzę w tej szacownej sali, kilka dni po pewnym śnie. Byłem w nim w Katowicach i chciałem się spotkać z muzykiem, który kiedyś — kilkadziesiąt lat wcześniej — zachwalał mi Szalonka. Błądziłem bezskutecznie w mrokach dawnego WOSPR-u przy Plebiscytowej — a może gdzie indziej — i nie potrafiłem znaleźć drogi do świeżo ustanowionej jakoby sali koncertowej imienia Witolda Szalonka. Jak się sen skończył, nie pamiętam. Zbudziłem się. Zjadłem śniadanie w akompaniamencie wiadomości wylewających się z radia. Możliwe nawet, że właśnie była dziesiąta. Podobnie jak kiedyś. Ostatnie szczegóły snu wymykały się z mojej pamięci. Niektóre usiłowałem łapać w ucieczce. I tylko tyle zwabiłem na tę kartkę papieru, zanim się wszystko jak sen ulotniło, aż do ostatniej sekundy.




 <– Spis treści numeru