Istnienie tej szkoły jest w naszym życiu kulturalnym wartością wysoką; cieszy i podtrzymuje nadwątloną wiarę w przyszłość muzyki komponowanej. „Szkoły” oczywiście nie w wąsko — dydaktycznym sensie, ale w znaczeniu szerszym, przyjętym w historii sztuk, zwłaszcza malarstwa i muzyki szkoły malarskie: niemiecka, włoska, holenderska, średniowiecza, renesansu, baroku; w muzyce: średniowieczna szkoła paryska, szkoły polifonii flamandzkiej czy rzymskiej w XV-XVI w., szkoła wenecka z przełomu XVI wieku, XVII-wieczne szkoły instrumentalne, szkoły narodowe muzyki XIX wieku, XX-wieczna szkoła wiedeńska.... „Szkoła” więc przede wszystkim w znaczeniu pewnej wspólnoty idei, postaw, nastawień, ogólnych sposobów uprawiania, komponowania muzyki; szkoła w sensie miejsca, terytorium, aury intelektualno-artystycznej...
Katowicka szkoła nowej muzyki — bo tak ją można dookreślić, z uwagi
na jej centrum w stolicy Górnego Śląska — zajmuje nader ważne miejsce
na mapie polskiej kultury. Powstała i kształtowała się w latach
powojennych, wokół swego głównego ośrodka: katowickiej PWSM (dziś
Akademii Muzycznej). Jej fundatorami zaś byli — w sensie
profesorsko-dydaktycznym — dwaj znakomici pedagodzy: kompozytor
Bolesław Szabelski oraz kompozytor i pianista Bolesław Woytowicz.
Szabelski zwłaszcza — najwybitniejszy bodaj twórca polskiej muzyki
z pokolenia bezpośrednio po Szymanowskim — może być nazwany patronem
szkoły katowickiej.
W obrębie tej szkoły wzrastały dwie generacje kompozytorów wybitnych
(mówię o „generacjach” w sensie estetyki-poetyki —
stylu, bo sama odległość miedzypokoleniowa nie sięga tu nawet lat
dwudziestu).
Kompozytorzy pierwszej generacji debiutowali właściwie już po okresie
stalinowskiego socrealizmu (co splamił kulturę polską początku lat 50,
zwłaszcza literaturę i sztuki plastyczne, w mniejszym może stopniu
muzykę). Tak więc Witold Szalonek 1927-2001, Wojciech Kilar ur. 1932,
Henryk Mikołaj Górecki ur. 1933 — bo
ich indywidualności wysuwają się tu na czoło — mogli już bez
przeszkód, od roku 1956, przedstawiać swoje utwory, frapujące owoce
nieprzeciętnych talentów, ożywianych pragnieniem muzyki istotnie
nowej — zgodnie z panującym duchem tamtego czasu, u nas i na świecie.
Obecność tych młodych twórców wyraziście się zaznaczyła na pierwszych
festiwalach Warszawskiej Jesieni lat 1958-59-60 (zapamiętałem sobie
z tych lat i mój artykuł w „Ruchu Muzycznym”,
pod znamiennym tytułem Świt awangardy, jako że ja, ich rówieśnik,
jako młody krytyk, entuzjasta i apologeta nowości, nabierałem podówczas
pisarskiego rozpędu).
Każdy z tych trzech obrał inną, nawskroś własną drogę.
Szalonek — najstarszy, przedwcześnie zmarły — drogę konsekwentnych
odkryć i nowych koncepcji brzmieniowych.
Kilar — w pierwszym okresie dynamiczny „sonorysta”; później
lata 70 zaskoczył wszystkich swą „woltą” w stronę podbudowanego
góralskim folklorem neo-witalizmu, stwarzając frapująco sugestywny
styl muzyki przemawiającej do każdego, porywającej rozmachem, kipiącej
energią, pulsującej prawdziwym życiem.
Mnie zwłaszcza urzekła tu potężna indywidualność Góreckiego.
Mogę rzec, iż jakoś towarzyszyłem jego drodze twórczej od jej początków
(Epitafium na chór i zespół instr., Sonata na 2
skrzypiec); każdy kolejny utwór był dla mnie wydarzeniem niezwykłym;
Zderzenia, Genezis, Choros, Refren, Muzyczki I-IV,
Muzyka staropolska, II Symfonia „Kopernikowska” — objawiały mi
świat muzyki, jakiej jeszcze nie było. Widziana dziś z perspektywy
czasu twórczość ta, od jej zarania, zdaje mi się rozpięta między
biegunami, powstająca na osi prastarego kontrastu: między ostrością
brzmienia a eufonią, energią a kontemplacją, działaniem a medytacją,
niepokojem a spokojem, wzburzeniem a wyciszeniem, zewnętrznością
a wewnętrznością, siłą życia a mocą ducha, świeckością a świętością...
Wszelako z biegiem lat znać coraz wyraźniej, że to, co kontemplacyjne,
medytacyjne, duchowe, sakralne, jest nie tyle jedną ze stron
w dwoistości, co wprost samym centrum, że duchowość, w jej
ekspresji i dźwiękowej symbolice, stanowi sedno muzyki Góreckiego.
W połowie lat 70 na widownię wchodzi nowa generacja Szkoły Śląskiej:
kompozytorzy urodzeni około roku 1950; znakomicie wylansowani przez
równie młodego podówczas teoretyka z Krakowskiej Akademii Muzycznej,
entuzjastę i propagatora nowej muzyki Krzysztofa Drobę, na
Festiwalach w Stalowej Woli Młodzi muzycy młodemu miastu,
a następnie na słynnych, a dziś już legendarnych Spotkaniach
muzycznych w Baranowie Sandomierskim. Tu znów trzy wybitne
indywidualności wbijają mi się w pamięć: Eugeniusz Knapik,
Andrzej Krzanowski (nagle i przedwcześnie zmarły w 1990),
Aleksander Lasoń. Skroś różnice indywidualne stylów i osobowości
łączy ich przynajmniej jedno: poetyckie i poetycko-dramatyczne
podejście do uprawianej muzyki; żywe zainteresowanie odnowieniem starych
związków muzyki ze słowem.
W ich utworach rozwinie się coś (ekspresja? styl?), co Krzysztof Droba
nazwie „nowym romantyzmem”. A to znaczy: muzyka intensywna
w ekspresji, atrakcyjnie wielobarwna, urozmaicona w przebiegu,
z dramatycznym nerwem, wyrazista, obrazowa; nawiązująca (świadomie) —
poprzez neotonalność, odrodzoną melodyczność — do poetyki dźwiękowej
poematu symfonicznego i dramatu muzycznego późnego romantyzmu. Tu
zwłaszcza wybija się wielkiego formatu talent Knapika, z jego
upodobaniem do form o budowie rozległej, monumentalnych — długich
cyklów pieśni; oryginalnych, wielkich, złożonych kompozycji o obsadzie
maksymalnej (soliści, chór, potężna orkiestra), zwanych przezeń „
operami”...