Mój ojciec robił wino. Wykonywał to z całym znawstwem
i zaangażowaniem, gromadząc podręczniki, robiąc notatki i obliczenia.
A kiedy w wielkiej butli, zamkniętej korkiem i rurką zaczęło budzić się
życie i liczne bąbelki uwalniały się ze szklanego naczynia
z charakterystycznym bulgotem, tato zasiadał przed kredensem i obserwował
to zjawisko z błogim uśmiechem. Rzeczywiście, wino udawało się
znakomicie. Jabłkowe, jasne, miało lekki orzeźwiający smak, agrestowe
było najsłodsze, a porzeczkowe cierpkawe i wytrawne, urzekało klarowną,
rubinową barwą. Wszystkie owoce do wyrobu tego wina pochodziły
z naszego ogrodu. Mijając część kwiatową pełną kolorów i woni,
dochodziło się do środkowej, tej najbardziej nasłonecznionej – tam był
sad. Rosły w nim karłowate jabłonki, starannie pielęgnowane, same
szlachetne odmiany. Sad od strony ulicy Słowiczej otaczał półkolem
szpaler agrestów i porzeczek. Do nas, do dwóch córek należało zbieranie
owoców do wina.
Byłyśmy właśnie zajęte przy ostatnim krzewie w rzędzie, tym, na którym
owoce dojrzewały najpóźniej i były najdorodniejsze... Ulicą przechodził
młody człowiek. Zatrzymał się i zapytał: „Co robicie, czy mogę do
was przyjść i wam pomóc?” Za chwilę był już z nami w ogrodzie
i pracowaliśmy razem we trójkę przyjaźnie rozmawiając. Nie wiem, jak się
nazywał. Powiedział tylko, że jest poetą. Uwierzyłam mu, gdy uniósł ku
słońcu kiść porzeczek i powiedział, że jest piękna. Było coś
olśniewającego w barwie owocu, tak przejrzystego i prześwietlonego
blaskiem, że tylko w tej delikatnej strukturze rysowały się drobne
ziarenka. Potem chłopiec przeszedł do innych skojarzeń i z przejęciem
zaczął mówić o wrażeniach z lektury Prousta. Nie znałam tego autora.
„Musicie koniecznie to przeczytać” – powiedział. I wręczył mi
pokaźne tomy „W poszukiwaniu straconego czasu”. „Pożyczam
ci” – to były jego słowa i odszedł. Już więcej go nie zobaczyłam.
Wkrótce nadeszły czasy nadziei, grozy i rozpaczy... dni Powstania
Warszawskiego.
Mijały lata. Na miejscu starego sadu świeci dziś w słońcu polana
zarośnięta dziką trawą. Jeszcze jedyna jabłonka dożywa swoich dni.
Czas zatarł wspomnienia niezwykłej wizyty poety w naszym ogrodzie. Nie
wiem, kim był, nie pamiętam, jak wyglądał. Ale chwila prześwietlonych
słońcem porzeczek trwa we mnie jak zatrzymana klatka filmu pamięci.
I gdyby nie tomy „W poszukiwaniu straconego czasu” mogłabym myśleć,
że to wszystko tylko mi się śniło.