W styczniu 1963 roku prof. dr Carl H. Lindroth z uniwersytetu
w Lund napisał do mnie, że mają ogromne, nieopracowane materiały
naukowe z tej grupy chrząszczy, od której byłem już wtedy uznanym
specjalistą, i że jeśli bym przyjechał, to z przyjemnością je udostępni,
a przy okazji pobytu w Szwecji mógłbym opracować też zbiory znajdujące
się w Riksmuseum w Sztokholmie oraz na uniwersytecie w Uppsali.
Wystąpiłem więc do Polskiej Akademii Nauk o delegację do
Szwecji i, o dziwo, choć byłem bezpartyjny, wydelegowano mnie na
okres trzech tygodni. Na początku kwietnia otrzymałem z PAN paszport
służbowy, bilety lotnicze Warszawa-Kopenhaga-Sztokholm i Sztokholm-Kopenhaga-Warszawa oraz
kolejowe Sztokholm-Lund i Lund-Sztokholm. Planując
wyjazd prosiłem o powrót z Lund bezpośrednio przez Kopenhagę, bo
przecież z Lund do Sztokholmu jest 600 km, a do Kopenhagi zaledwie
40 km, no i oszczędność na zbędnych biletach: kolejowym Lund-Sztokholm
i lotniczym Sztokholm-Kopenhaga. Ale tych
oszczędności nie można było zrobić, bo nie otrzymałem wizy duńskiej,
ani zezwolenia na jakikolwiek pobyt w kraju innym, niż Szwecja. A na
dodatek istniał obowiązek wylotu z Warszawy polskim samolotem bo
to „oszczędność” dewiz, a LOT-owi płaciła Akademia
złotówkami, a bezpośredniego rejsu LOT-u z Warszawy do
Sztokholmu nie było wtedy w ogóle. Do i ze Sztokholmu latały jedynie
samoloty SAS-u. Na lotnisku w Kopenhadze, gdzie miałem
przesiadkę z samolotu LOT-u na SAS nie mogłem opuścić
międzynarodowej części tranzytowej.
Prócz biletów dostałem czeki gotówkowe. Urzędniczka wydziału
zagranicznego PAN objaśniła, że otrzymana gotówka składa się z dwu
części: 18 koron dziennie na hotel i drugie tyle diety. Pieniądze „
hotelowe” mam wydać w całości i udokumentować rachunkami. – Niech
pan nie bierze tańszych pokoi, bo gdyby przywiózł pan niewydane
korony, mielibyśmy dużo kłopotów i zachodu z udokumentowaniem ich
wpłaty do NBP, a i tak zasiliłyby nie nasz rachunek, lecz skarb państwa.
Diet nie potrzebuje pan rozliczać po powrocie, ale radzę wydać je
w całości, bo przecież końcówkę będzie pan musiał oddać do NBP po
oficjalnym kursie. – Nie wolno było wtedy mieć „waluty” w domu,
nie istniały też konta dewizowe, a kurs oficjalny był wprost śmiesznie
niski 1 dolar USA – 4 złote, a na czarnym rynku – 120 złotych.
Wiedząc, że otrzymane diety są bardzo skape, zapakowałem do
walizki maksymalną dozwoloną liczbę papierosów byłem bowiem wtedy
nałogowym palaczem, a papierosy w Szwecji były podobno bardzo
drogie i udałem się na Okęcie, a że było już ciepło, miałem na sobie
tylko lekką jesionkę. Na Okęciu kupiłem jeszcze dwie paczki „poznańskich”
i wsunąłem je do kieszeni płaszcza.
Port lotniczy w Kopenhadze był imponująco wielki. Pod ścianami
stały hulajnogi, z których wszyscy korzystali, bo korytarze-rękawy,
prowadzące bezpośrednio do drzwi samolotów, były bardzo długie.
W Sztokholmie przy wyjściu z lotniska stał celnik i pytał kazdego:
– sznaps? – Nein, danke – odpowiedziałem. Uśmiechnął się. W hotelu
poprosiłem o pokój za 18 koron. Były tylko po 16 i po 20 koron.
Właściciel zaproponował, rozumiejąc moje tłumaczenie, że przez cztery
dni będę mieszkał w 20-koronowym, przez nastepne 4 dni
w 16-koronowym, a rachunek da łączny, bez wymieniania ceny: za 8
dni 144 korony.
Przez osiem dni opracowywałem od rana do wieczora materiały
naukowe w Riksmuseum. W niedzielę jednak Riksmuseum było
zamknięte, toteż odwiedziłem obu moich wieloletnich filumenistycznych
korespondentów: Sture Sjoberga i Otto Lindbohma. Obejrzałem ich
wspaniałe kolekcje szwedzkich etykiet zapałczanych, a Otto Lindbohm
zaprosił mnie na bardzo wystawną kolację do najlepszej restauracji
w Sztokholmie, odwiedznaje często przez rodzinę królewską. Pracował
w niej jako szef kelnerów, więc obsługę mieliśmy znakomitą. Zaprosiłem
obu do Warszawy – gościłem ich przez dziewięć dni w październiku
1970 roku.
Ze Sztokholmu pojechałem do Uppsali. Bardzo gościnnie przyjął
mnie prof. Bertil Kullenberg, zaprosił do siebie na obiad, w czasie
którego, z zadowoleniem w głosie oświadczył, że załatwił mi kwaterę
prywatną blisko gmachu katedry zoologii, u jednej z asystentek – bardzo
tanią, bo za 3 korony dziennie i to ze śniadaniem. Bardzo długo
tłumaczyłem mu, że dlaczego muszę zapłacić 18 koron. Nie mógł ni jak
pojąć gospodarki socjalistycznej, ale zatelefonował do owej asystentki,
która zgodziła się na wystawienie rachunku na 18 koron dziennie, ale
zastrzegła, że nie może wziąć więcej niż 5 koron, i to pod warunkiem
jadania u niej prócz śniadań, także kolacji. Uczciwość iście szwedzka.
W Uppsali byłem 6 dni. Akurat wypadły wtedy święta
Wielkanocne. prof. Kullenberg wręczył mi pęk kluczy: ten od gmachu,
ten od wejścia do katedry, ten od gabinetu, ten od magazynu zbiorów,
ten od biblioteki. W czasie świąt nikogo w gmachu nie będzie, więc mam
sam się „obsłużyć” i mogę pracować tyle, ile tylko będę miał ochotę.
Uprzednio dowiedział się w rozmowie, że nie jestem człowiekiem
wierzącym i że chciałbym pobyt wykorzystać maksymalnie. Toteż
pracowałem w ciszy i spokoju przez 14 godzin dziennie.
W przeddzień opuszczenia Uppsali postanowiłem poświęcić kilka
godzin na zwiedzenie miasta i zrobienie zdjęć na pamiątkę. Koło godziny
12-tej zaszedłem do niewielkiej restauracji, zamówiłem kanapki
i szklankę mleka. W sali nie było nikogo, zająłem stolik przy oknie. Po
chwili weszło dwu panów i choć sala była spora kilkanaście stolików,
usiedli tuż obok mnie. Rozmawiali po polsku, dość głośno, więc mimo
woli słyszałem ich rozmowę. Starszy z nich, w wieku około
pięćdziesięciu lat, jak wynikało z tego co mówił, był Szwedem,
profesorem slawistyki na uniwersytecie. Mówił biegle po polsku, ale
czasami wtrącał słowa czeskie, rosyjskie, bułgarskie. Młodszy, mający
chyba niecałe trzydzieści lat, był Polakiem, fizykiem, wydelegowanym
przez Polską Akademię Nauk do Uppsali na dwumiesięczny staż
naukowy. Opowiadał starszemu o stosunkach panujących w Polsce, jak
to dzięki swoim „chodom” w PZPR zdobył duże, czteropokojowe
mieszkanie kwaterunkowe dla siebie i żony dzieci nie mieli, jak można,
będąc partyjnym, uzyskiwać wysokie dochody, wykonując lipne zlecenia,
że ten jego staż w Uppsali to też tylko przykrywka, a naparwdę to niezły
zarobek dewizowy, bo przeszmuglował sporo wódki, a to co kupi
i przywiezie do Polski, sprzeda z ogromnym zyskiem.
Wysłuchałem tego ze spokojem, ale gdy zaczął perorować o władzach
PAN, wymieniając nazwiska z pejoratywnymi epitetami, na przykład
przy nazwisku prezesa PAN: – też niezła szuja – nie wytrzymałem
i wyjmując papierosa zwróciłem się do nich: – nie mają panowie
przypadkiem zapałek? – W sąsiedni stolik jakby piorun strzelił. Zapadła
długa cisza, wreszcie starszy podał mi zapałki. Po chwili młodszy spytał:
– a pan tu jako turysta? – Nie. – Może w celach handlowych? – Nie,
służbowo, na delegacji. – A jaką firmę pan reprezentuje? – Polską
Akademię Nauk. – A to diabli pana tu przynieśli – wykrzyknął – nie
mógł pan usiąść gdzie indziej? – Cóż, przecież to panowie usiedli koło
mnie, a nie ja koło panów. – Zamilkł. Gdy płaciłem kelnerce, znów się
odezwał i pojednawczym tonem udzielił mi informacji, jego zdaniem
istotnej: – najtańsze koszule nylonowe są w tym i tym sklepie,
a w sąsiednim mają bardzo tanie długopisy, szczerze radzę skorzystać, bo
w Polsce są wyjątkowo drogie i poszukiwane.
Z Uppsali z przesiadką w Sztokholmie udałem się koleją do Lund.
Bez trudu znalazłem 18-koronowy, wygodny pokój złazienką.
Niewiele zwiedziłem miasta, bo nieopracowanych materiałów naukowych
było u prof. Lindrotha dużo, a czasu mało, więc starałem się
maksymalnie wykorzystać każdą minutę. Mogłem, za specjalnym
zezwoleniem wydanym przez prof. Lindrotha, przebywać w pracowni aż
do godziny 22. W wyniku powstała praca naukowa wydrukowana
w Lund, w 28 tomie „Opuscula Entomologica” – było to moje 34
opracowanie ściśle naukowe, a jednocześnie 372-ga publikacja
przyrodnicza.
Z Lund znów 600 kilometrów pociagiem do Sztokholmu, tylko po
to, by po przenocowaniu odlecieć rano do Kopenhagi, gdzie miałem
przesiadkę do Warszawy. Bilety od początku miały rezerwacje na
odpowiednie dni i rejsy. Do Sztokholmu przyjechałem po południu,
znalazłem 18-koronowy pokój w hotelu i wyszedłem do miasta, by
pozbyć się reszty koron, pamiętałem bowiem nauki udzielone mi
w wydziale zagranicznym PAN, że lepiej wrócić bez dewiz. Obliczyłem, że
rano będę potrzebował 1 koronę dla chłopca hotelowego, który wezwie
taksówkę i zniesie walizkę, 5 koron na taksówkę do przystanku autobusu
SAS jadącego na lotnisko, 6 koron na ów autobus oraz 5 koron opłaty
lotniskowej, na lotnisku odległym o 60 kilometrów od miasta. Na
okładce biletu LOT-u wymienione były europejskie portu lotnicze
pobierające opłaty lotniskowe, wraz z cenami. Portów tych w Europie,
wymienionych na bilecie, było dziewięć, między nimi Sztokholm: 5
koron. Tak więc odłożyłem potrzebne na rano 17 koron i niewielką resztę
gotówki wydałem na jakieś drobniutkie prezenty dla żony, dzieci
i kolegów w Instytucie. Kupiłem dla kolegów i rodziny trzydzieści
długopisów, ktore wtedy były w Polsce prawie nieznane i bardzo
poszukiwane, a w Szwecji taniutkie.
W dniu odlotu zjadłem rano hotelowe śniadanie, chłopiec dostał
swoją koronę, taksówka faktycznie kosztowała 5 koron, autobus
SAS-u – 6 koron i w ten sposób znalazłem się przy biureczku
urzędniczki SAS-u na lotnisku. Zważyła bagaż – nie przekraczał
darmowej wagi, więc walizka powędrowała do samolotu, a wraz
z biletem podałem jej banknot 5-koronowy na opłatę lotniskową.
I teraz wybuchła bomba. – Proszę pana, opłata lotniskowa wynosi 15
koron. – Jak to, proszę spojrzeć, mam tu na bilecie wydrukowane, że 5
koron. Nie mam już więcej pieniędzy! – Przykro mi, ale my nie
odpowiadamy za to, co LOT drukuje na swoich biletach, opłata zawsze
u nas wynosiła 15 koron i jeśli pan nie zapłaci, nie mogę pana wpuścić
do samolotu – walizka będzie czekać w Warszawie – może poratuje pana
wasza ambasada? W bilecie mogę zmienić rezerwację na inny rejs.
Zdenerwowałem się straszliwie, mało brakowało do zawału. Dosłownie
krew uderzyła mi do głowy, pociemniało w oczach. Gorączkowo
przetrząsnąłem kieszenie i wygrzebałem 2 korony i 30 öre. Na reku
miałem płaszcz, przez cały pobyt nieużywany, wisiał stale w szafie, bo
dnie były bardzo ciepłe. Wożyłem dla pewności rekę do jego kieszeni
i odkryłem dwie paczki „poznańskich” kupione na Okęciu w dniu
wylotu z Warszawy. W milczeniu, obok banknotu 5-koronowego
położyłem wygrzebane 2,30 korony oraz obie paczki papierosów.
Szwedka coś po swojemu powiedziała do bagażowego, ów kiwnął
przytakująco głową, po czym dopięła mi do biletu kwit uiszczenia opłaty
lotniskowej. Samolot jeszcze czekał i już bez dalszych przygód wróciłem
do Warszawy.
A na Okęciu celnik podczas rewizji bagażu odkrył owe trzydzieści
długopisów. – To ilość handlowa, nie zgłosił pan w deklaracji, muszę
napisać protokół i już więcej pan paszportu nie dostanie! – Długo mu
tłumaczyłem, że to nie na sprzedaż, lecz na prezenty dla kolegów
w Instytucie, wreszcie udało się go przekonać i odstąpił od zamiaru pisania
protokółu.
Następnego dnia zdałem paszport służbowy w wydziale zagranicznym
PAN i pozedłem oddać rachunki hotelowe, by już mieć stronę finansową
za sobą. Urzędniczka złapała się za głowę: – nam nie wolno przyjmować
rachunków od osób prywatnych, a pan w Uppsali mieszkał w prywatnej
kwaterze! Takie rachunki uznajemy tylko wtedy, gdy nasza ambasada
potwierdzi ich prawdziwość! Czemu pan tego nie zrobił będąc
w ambasadzie? – W ogóle w niej nie byłem. – Nie meldował pan swojego
pobytu w Szwecji? Niech pan się do tego nie przyznaje! Proszę ten
rachunek wysłać poleconym ekspresem do ambasady, by potwierdzili, ale
jeśli pan się tam nie zgłaszał, to watpię, by to zrobili. A grozi panu,
oprócz wysokich kosztów, zakaz dalszych służbowych wyjazdów
zagranicznych!
Tegoż dnia napisałem list do ambasady w Sztokholmie, tłumacząc się
brakiem informacji o potrzebie potwierdzenia prywatnego rachunku
i podając numer telefonu prof. Kullenberga. Po dziesięciu dniach nadeszła
odpowiedź wraz z potwierdzonym rachunkiem, który zaraz zaniosłem do
księgowości PAN w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina.
Błąd na bilecie LOT-u i swoje przykrości opisałem w sprawozdaniu
z pobytu w Szwecji, a do LOT-u wystosowałem ostry list,
protestujący przeciw wprowadzaniu w błąd pasażerów i domagający się
wycofania owych nieszczęsnych okładek. Gdy w roku 1979 ponownie
leciałem do Szwecji, znów na okładce wyczytałem, że opłata lotniskowa
w Sztokholmie wynosi 5 koron.