Dla posiadaczy ogrodów nadszedł teraz czas myślenia o wiosennych porządkach. W zadumie przechadzamy się więc po wąskich ścieżkach pomiędzy pustymi grządkami, na których północnym skraju leży
jeszcze troszkę żółtawego śniegu – zupełnie nie przedstawiają one wiosennego widoku. Na łąkach, nad
brzegami strumienia i na skraju ogrzanych słońcem, stromych winnic kiełkuje już coś zielonego i żywego;
pierwsze żółte kwiatki nieśmiało, ale wesoło i odważnie wyglądają z trawy i rozwartymi dziecinnymi
oczami patrzą na cichy, pełen oczekiwań świat. W ogrodzie poza przebiśniegami wszystko jest jeszcze
martwe; wiosna niewiele jeszcze przyniosła, a puste grzędy cierpliwie czekają na nasiona i na staranie.
Spacerowiczom i niedzielnym miłośnikom przyrody znowu teraz jest dobrze: mogą się przechadzać
i przyglądać z radością cudowi powracania do życia. Patrzą na zieleń łąki, zahaftowanej wesołymi
barwami pierwszych kwiatów, na drzewa pokryte żywicznymi pączkami, zrywają sobie gałązki ze srebrzystymi baziami, żeby postawić je w pokoju, i patrzą na tę całą wspaniałość w błogim zadziwieniu,
rozmyślając, jak łatwo i naturalnie, samo z siebie wszystko w odpowiedniej chwili kiełkuje, rośnie i zakwita. Rozmyślają sobie wprawdzie, lecz nie mają przy tym żadnych trosk, bo widzą tylko to, co dzieje
się w tym momencie – nie muszą obawiać się ani nocnych przymrozków, ani pędraków czy myszy, ani
żadnych w ogóle szkodników.
Właściciele ogrodów nie mogą w tych dniach pogrążyć się w takim spokoju. Chodzą w kółko i widzą, że
zaniedbali niejedno, co mogło zostać zrobione jeszcze zimą; zastanawiają się, co mają posadzić tego roku,
z troską przyglądają się grządkom i drzewom, które marnie rozwijały się zeszłego lata, przeliczają zapasy
nasion i cebulek, przepatrują narzędzia ogrodnicze, przy czym okazuje się, że trzonek od szpadla jest
złamany, a nożyce do cięcia drzew zardzewiały. – Oczywiście nie wszystkim się to przytrafia. Zawodowi
ogrodnicy przez całą zimę rozmyślali o pracy, a niektórzy skrzętni amatorzy i mądre gospodynie są także
do wszystkiego dobrze przygotowani. Im nie zabraknie jakiegoś narzędzia, ani jeden nóż nie zardzewieje,
paczuszki z nasionami nie zawilgotnieją, nie zgubi się ani nie zgnije w piwnicy żadna cebulka czy bulwa;
dawno obmyślili i opracowali plan całego ogrodu na nowy sezon, na czas zamówili potrzebny nawóz
i w ogóle wszystko zostało wzorowo przygotowane. Niech im się dobrze dzieje! Zasłużyli na chwałę
i podziw, ich ogrody przez wszystkie letnie miesiące znowu będą przyćmiewać i zawstydzać nasze.
Niestety nie urosło jeszcze przeciw temu żadne lecznicze ziele. My pozostali, dyletanci i leniuchy,
marzyciele i zimowe śpiochy, znowu zostaliśmy zaskoczeni przez wiosnę i z konsternacją patrzymy na
pracowitych sąsiadów – czego oni nie zdążyli już zrobić, podczas gdy my bez pojęcia śniliśmy przyjemny
zimowy sen! Teraz musimy się wstydzić, nagle strasznie nam się śpieszy, a podczas gdy usiłujemy
nadgonić to, co zaniedbaliśmy, kiedy ostrzymy sekatory i wysyłamy zamówienia do sprzedawców nasion,
znowu uciekają niewykorzystane dni i godziny.
Na koniec także i my jesteśmy gotowi i bierzemy się do roboty. Przez pierwsze dni, nie wiedzieć
czemu, jak zawsze uszczęśliwia nas to i podnieca, chociaż praca jest ciężka. Kiedy pierwszy tegoroczny
pot spływa nam z czoła, buty grzęzną w rozmiękłej, ciężkiej ziemi, a ręce puchną od szpadla i zaczynają
boleć, łagodne i nieszkodliwe marcowe słońce zaczyna wydawać się nam trochę zbyt ciepłe. Zmęczeni,
z bolącymi plecami po kilku mozolnych godzinach wracamy do domu, gdzie tak dziwnie i komicznie
grzeje jeszcze piec. Przy świetle lampy spędzamy wieczór nad poradnikiem ogrodniczym, który zawiera
tyle kuszących rzeczy i rozdziałów, choć traktuje również o przykrych i nieprzyjemnych czynnościach.
Natura jest wszakże łaskawa i w końcu w ogrodzie człowieka wygodnego także wyrośnie na grzędzie
szpinak, sałata i trochę owoców, a jako rozkosz dla oka – letnie wesołe kwiaty.
Podczas pierwszego mozolnego przekopywania grządek pokazują się pędraki, chrząszcze, larwy i pająki, które z zawziętością niszczymy. W pobliżu ufnie śpiewa kos i szczebiocą sikorki. Krzewy i drzewa
w dobrym stanie przetrwały zimę, ich brązowe pąki lśnią oleiście i obiecująco, sztamowe róże chwieją
się lekko na wietrze i drzemią, śniąc o wspaniałej przyszłości. Z każdą godziną wszystko staje się znowu
bardziej swojskie, wszędzie przeczuwamy już lato, kręcimy głowami i nie pojmujemy, jak mogliśmy
przetrzymać tak długą i ponurą zimę. Czyż nie jest zgrozą pięć długich i ciemnych miesięcy bez ogrodu,
bez zapachów i kwiatów, bez zielonego listowia! Ale teraz zaczyna się to wszystko od nowa i choć dzisiaj
ogród leży jeszcze pusty – przecież ten, kto w nim pracuje, widzi już to wszystko, co tkwi w zarodku
i w wyobraźni. Grzędy pełne życia, na jednej będzie jasnozielona sałata, tutaj wesoły groszek, a tam truskawki. Wyrównujemy skopaną ziemię, sznurem wytyczamy proste, ładne rowki, do których mają trafić
nasiona, a na kwiatowych rabatach przewidująco rozdzielamy kolory i kształty, gromadzimy błękit i biel,
wciskając pomiędzy nie trochę śmiejącej się czerwieni, obwodzimy ten przepych tu niezapominajkami,
a tam rezedą, nie żałujemy sobie jaskrawych nasturcji, a z myślą o letnich przekąskach i piciu wina tu
i ówdzie zostawiamy miejsce na pęczek rzodkiewek.
W miarę, jak postępuje praca, uspokajają się naiwne przypływy radości i pochłania nas sens istnienia
ogrodu, przychodzą nam do głowy skojarzenia i myśli innego rodzaju. Jest to coś na kształt radości,
a nawet nadmiernej zuchwałości tworzenia – przy zakładaniu ogrodu można nadać kawałkowi ziemi
kształt zgodnie z własnym zamysłem i wolą, można sprawić sobie latem ulubione owoce, barwy i zapachy.
Z małego zagonka, kilku metrów kwadratowych nagiej ziemi da się stworzyć burzę kolorów, pociechę
dla oka i rajski ogródek. Lecz wszelkie tworzenie ma przecież swoje granice. Trzeba w końcu chcieć –
wszystkimi zachciankami i fantazją – tego, czego chce natura, ale to ona musi uprawiać i się troszczyć.
A natura jest nieubłagana. Pozwala się trochę obłaskawić, czasami wydaje się, że da się ją nawet trochę
przechytrzyć, lecz później tym surowiej domaga się swoich praw.
W ciągu kilku zbyt krótkich ciepłych miesięcy zamiłowany ogrodnik potrafi wiele zaobserwować.
Kiedy ma się ku temu skłonności i chęci, dostrzega się jedynie to, co radosne: uniesienie życiodajnej
siły w rodzeniu i wzrastaniu, zabawę i fantazję, z jaką natura tworzy barwy i obrazy, wesołe małe
życie, pod pewnymi względami przypominające ludzi, gdyż wśród roślin spotkać można również dobrych
i złych gospodarzy, oszczędnych i utracjuszy, dumnych wstrzemięźliwych i pasożyty. Są rośliny żyjące
po filistersku i bez polotu, i takie, które iście po pańsku i z przyjemnością wypuszczają młode pędy; są
dobrzy i źli sąsiedzi, przyjaźnie i antypatie. Jedne wyrastają, żyją i umierają dzikie i nieposkromione,
nie zachowując miary – inne, biedne i pokrzywdzone, głodzą się w zatroskaniu, wiodąc jałowy i ciężki
żywot. Niektóre mnożą się, plenią i rozrastają z bajeczną bujnością, inne trzeba cierpliwie zachęcać, aby
wydały potomstwo.
Zawsze zadziwia mnie i wiele mi daje do myślenia potworna szybkość i pośpiech, z jakimi przybywa
do ogrodu i odchodzi lato. Mija kilka miesięcy – a w ciągu tak krótkiego czasu wyrastają, pysznią się,
żyją, więdną i umierają na zagonkach całe pokolenia. Ledwo obsadzimy grządkę młodymi ziółkami,
podlejemy je i nawieziemy, wyrastają pędy, które rosną i rozwijają się w miarę swego przemijającego
postępu. Wystarczy jednak, że księżyc obróci się dwa, trzy razy – i oto młoda niedawno plantacja
okazuje się już stara, osiągnęła swój cel, zostanie teraz wyrwana z korzeniami, bo musi ustąpić miejsca
nowemu życiu. Przy żadnym zajęciu ani bezczynności lato nie przemija tak strasznie szybko jak przy
pracy w ogrodzie.
A poza tym w ogrodzie koło wszelakiego życia obraca się jeszcze prędzej – i widać to wyraźniej
i bardziej przekonująco – niż gdziekolwiek indziej. Zaledwie zacznie się sezon ogrodniczy, od razu
gromadzą się odpadki, śmieci, zwłoki, obcięte pędy, połamane łodygi, rośliny zaduszone przez chwasty
czy zmarnowane w inny sposób – i co tydzień jest ich coraz więcej. Wszystkie one, razem z kuchennymi
odpadami, obierzynami z jabłek, skórkami cytrynowymi, skorupkami od jajek i wszelkimi zmiotkami,
trafiają na kompost; ich więdnięcie, przemijanie i rozkład nie pozostają obojętne: ktoś nad nimi czuwa,
a nic nie zostaje zwyczajnie wyrzucone. Słońce, deszcz, mgła, powietrze i zimno rozkładają brzydką
pryzmę, której pieczołowicie strzeże ogrodnik; ledwie mija rok i rozkwita nowe lato, widać, że wszystkie
szczątki już zgniły i wróciły z powrotem do ziemi, aby uczynić ją tłustą, czarną i żyzną; i znowu nie
trwa długo, aż ze skisłego śmiecia i śmierci na nowo kiełkują i wychodzą pędy, a to, co zgniło i umarło,
jeszcze raz powraca w tryumfie, w nowych, pięknych i barwnych postaciach. I ten cały, prosty i pewny
cykl życia, o którym ludzie tak często i zawile rozmyślają, a wszystkie religie pełne przeczuć i z czcią
go interpretują, toczy się cicho, prędko i wyraźnie w każdym małym ogródku. Nie ma lata, które nie
wyrosłoby ze śmierci lat poprzednich. I nie ma rośliny, która tak samo cicho i pewnie nie obróciłaby się
na powrót w ziemię – podobnie jak z ziemi stała się rośliną.
W radosnym oczekiwaniu wiosny sieję w moim ogródku fasolę i sałatę, rezedę i nasturcje, zasilam je
resztkami ich poprzedników, rozmyślam o poprzednim i o następnych roślinnych pokoleniach. Jak każdy
muszę się pogodzić z tym uporządkowanym obiegiem życia – jako rzeczą oczywistą i w gruncie rzeczy
wewnętrznie piękną; i tylko czasami przy siewie i zbiorach przychodzi mi na chwilę do głowy myśl, jak
osobliwe jest przecież to, że spośród wszystkich stworzeń ziemskich jedynie my, ludzie, mamy coś do
zarzucenia takiemu biegowi rzeczy, bo nie zadowalamy się nieśmiertelnością wszystkiego, pragnąc jej
tylko dla nas – osobistej, własnej i wyjątkowej.
(1908)
Przełożyła Łada Jurasz-Dudzik
Po cichu odczepiam od pnia pordzewiały łańcuch, zsuwam łódkę na wodę, przyklękam z tyłu i odpycham się wiosłem od brzegu. Jezioro, jak okiem sięgnąć, jest gładkie niczym lustro, połyskuje tylko
to zielenią, to srebrem. Słońce pali pełnią swej południowej siły, a w zatoczce odbijają się śnieżnobiałe
kształty przeciągających po niebie chmur.
Za plecami zostaje ocienione nabrzeże z wysokimi topolami i rozłożystymi, starymi wierzbami, a razem z brzegiem pozostaje wszystko, co mi tam, na lądzie, daje pracę, co przynosi radość i strapienie.
Na biurku leżą listy, na które powinienem odpowiedzieć, rachunki, które muszę zapłacić, zaproszenia,
z których mam skorzystać, zaczęte prace i otwarte książki. Im dalej wypływam na jezioro, tym mniej
istotne wydaje mi się to wszystko, głupie i niepotrzebne, przynależne do jakiegoś wynaturzonego świata,
który coraz mniej rozumiem i od którego trzeba uciec. Węglarz żąda ode mnie pieniędzy, bo zeszłej zimy
paliłem jego węglem; wydawca chce, bym zabrał się do pisania nowej książki – jakby to stanowiło latem
szczególną przyjemność; przyjaciel domaga się z kolei informacji o tutejszych warunkach mieszkaniowych i podatkowych. Czy to wszystko nie jest nędzne i śmieszne? Nade mną błękitnieje nieskończenie
rozległe, skwarne niebo, chmury odprawiają swoje prastare święte tańce, stateczne góry stoją niezmiennie w ciszy – jak to możliwe, że gdzieś tam ciągle istnieje cały ten komiczny kram ludzkich interesów
i problemów! Nieprawda, on nigdy nie istniał, skończył się jak wszystkie komedie, stał się legendą,
snem, nieuchwytną przeszłością.
Nieuchwytna przeszłość! Aleksander Wielki czy król Persów Dariusz nie są dla mnie bardziej odlegli,
dziwni i niezrozumiali niż dzisiejszy poranek albo wczorajszy wieczór. Co wtedy robiłem? Nie pamiętam;
może pisałem listy, a może czytałem książki. Dlaczego? Po co? Czy to było konieczne? Dobre? Niepotrzebne i szkodliwe? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w tej właśnie południowej godzinie słońce opala mi
ramiona i twarz, że na powierzchni wody igrają ze sobą gorące barwy lata, a Bóg – ze swej rozżarzonej,
promienistej wysokości – spogląda z upodobaniem i dobrocią na całą tę dolinę, góry, jezioro, razem
z rozsianymi na brzegach wioskami, klasztorami, zagrodami i śmiesznymi ludźmi. Wiem również, że
wszystko, co teraz widzę, robię i przeżywam, jest dobre, nieodzowne, smakowite.
Mam bowiem w tej godzinie przed oczyma Boga, przemawia do mnie duch ziemi i duch wysokości,
jeziora i gór. Przestaję być jednostką, istotą strachliwie oddzieloną od reszty świata, ale staję się po prostu
dzieckiem ziemi – pozbawionym własnych myśli, życzeń i trosk, oddającym się zaś z ufnością większej,
potężniejszej mocy powietrza, nieba i fal.
A oto niepostrzeżenie dotarłem do środka jeziora. Wieś i kościół dawno już oddaliły się i zmalały,
rozpłynęły się nadbrzeżne zarośla, a sponad linii wzgórz, które jeszcze przed chwilą były tu najwyższe
i ostro oddzielały się od błękitu nieba, wyjrzały dalsze, wyższe góry, niektóre z ciemnym lasem na
stoku, inne o stromych zboczach skalnych. Wokół mej łodzi błyszczy nieporuszona tafla jeziora, po
kilku chwilach pozbywam się ubrania i skaczę w chłodną toń, pływam beztrosko w krystalicznie czystej
wodzie, zataczam koło, raz z głośnym pluskaniem, to znowu zupełnie cicho. Moja zielona łódka kołysze
się spokojnie na powierzchni, zanurzona swymi nagrzanymi burtami w wodzie niczym pływający ptak.
Jakże kocham ten mały, zwinny pojazd! Ze wszystkich rzeczy, jakie posiadam, ta jedna żyje swoim
życiem, z dala od domu i pokoju, z dala od wszystkich codziennych spraw, czeka na mnie jak część
natury, jak drzewo albo zwierzę Ze wszystkich rzeczy, jakie posiadam, z tą jedną może kojarzą mi się
same miłe, czyste, drogie wspomnienia. Moja łódź widywała mnie czasem smutnego, zamyślonego czy
zmęczonego, ale nigdy w złym humorze, wystraszonego, naburmuszonego czy zagniewanego. Była mi
wierna na niezliczonych wycieczkach, a ja poznałem wszystkie jej zalety i wady. Korzystałem z niej setki
razy z radością i zadowoleniem, ale też dbałem o nią i pielęgnowałem ją, uszczelniałem smołą, a po
deszczu wybierałem z dna wodę i suszyłem, malowałem ładnymi farbami, zawsze też cumowałem przy
brzegu na pewnym, piaszczystym miejscu.
Kołysze się teraz wesoło i zgrabnie, czeka na mnie, wygląda za mną. Wracam wreszcie, wspinam się
odświeżony, ociekający wodą, na pokład, odkładam wiosła i kładę się wzdłuż na podłodze. Wyciągnąć
się tak nago na słońcu to prawdziwa rozkosz! Zarówno wtedy, gdy czyni się to na łące czy piasku,
jak i na domowym tarasie – ale nigdzie nie jest tak przyjemnie jak na wodzie, w łódce, która zbiera
i magazynuje ciepło niby kielich. Promienie słoneczne przenikają przez skórę i mięśnie aż do szpiku kości,
a kiedy poczujemy przesyt, wystarczy jeden szybki skok i już pluskamy się w głębokiej, czystej wodzie. Na
początku lata, kiedy ciało jest jeszcze blade i nawykłe do ubrania, zdarza się, że poparzymy trochę skórę:
będzie się czerwienić i łuszczyć. Później stanie się brązowa i odporna na słońce, aż wreszcie przyjdzie
czas, że nasze ciało odetchnie zdrowo pełnią swej animalnej natury i poczuje jedność z powietrzem,
słońcem i wodą. Jak dla poezji ważne są wspomnienia, tak i w nas w tych słonecznych godzinach
budzą się dziwne podniety i fantastyczne marzenia, pamięć o najdalszej przeszłości, o czasie stworzenia,
o „duchu ponad wodami”...
Obudził mnie lekki powiew wiatru. Jezioro zaczynało się marszczyć, tworzyły się delikatne, cienkie
linie fal. Chmury nad górami połączyły się, rosły na niebie coraz szybciej, ciemniej i groźniej. Niebawem
pewnie zagrzmi i zerwie się wichura. Jak to wszystko w powietrzu gwałtownie się wylęga! Pospiesznie
narzuciłem ubranie i wziąłem się do wioseł. Zmarszczki na jeziorze zmieniły się w fale, ale nie stawiały
jeszcze większego oporu. Moja poczciwa łódka raźno zmierzała w stronę domu i zanim spadły pierwsze
krople deszczu, a woda zaczęła mocniej uderzać o brzeg, byliśmy już na przystani.
Wróciwszy do domu popatrzyłem z niechęcią na leżące na stole książki i listy, po czym wziąłem
się do pracy. Po jakimś kwadransie znowu rzuciłem wszystko w diabły. Konieczność robienia tych
różnych głupich rzeczy ciągle jeszcze wydawała mi się niezrozumiała. Tymczasem na dworze rozszalała
się wściekła burza, ulicą płynął żółty potok, o dachy uderzała spieniona woda. Dalej, nad jeziorem
potężnie się błyskało i grzmiało, a mnie w obliczu żywiołu opanowało nagle swawolne uczucie dziecięcej
radości. Pogwizdując nałożyłem wysokie kalosze i kurtkę z lodenu, na głowę wcisnąłem filcowy kapelusz
i wyruszyłem na spotkanie tej gwałtownej, cudownie rozgniewanej burzy.
(1905)
Przełożył Wojciech Dudzik
Zdarza się niekiedy u nas w Tessinie, że lato nie potrafi podjąć decyzji, aby się pożegnać. Na ogół, to
znaczy gdy jest gorące i burzliwe, kończy się nagle w sierpniu albo na początku września wielodniowymi,
szalejącymi dziko burzami, połączonymi z oberwaniem chmury – przełamuje się wtedy raptownie, starzeje, zmatowiałe, wyblakłe i zużyte; natomiast w te inne lata ciągnie się jeszcze i ciągnie przez wiele
tygodni, bez burz, bez deszczu, łaskawe i ciche, zupełnie jak z powieści Adalberta Stiftera Der Nachsommer: całe z błękitu i złota, ze spokoju i łagodności, przerywanej tylko czasem podmuchami fhnu, który
przez dzień czy dwa potrząsa gałęziami drzew i przed czasem zrzuca na ziemię kasztany w zielonych
kolczastych skorupach, z niebieskości jeszcze odrobinę bardziej niebieskiej, ciepłego jasnego fioletu gór,
jeszcze troszkę bardziej świetlistego, który przejrzyste jak szkło powietrze czyni jeszcze klarowniejszym.
Powolutku, stopniowo i w ciągu wielu tygodni przebarwiają się liście, winorośl żółknie, purpurowieje
i brązowieje, wiśnie stają się szkarłatne, morwy – złotożółte, a owalne akacjowe listeczki, które pożółkły przedwcześnie, migoczą wśród ciemnych niebieskawych koron niczym porozrzucane gwiezdne
iskierki.
Od wielu, bo od dwunastu lat przeżywałem tu późne lata i jesienie – jako wędrowiec, cichy obserwator, nareszcie jako malarz; i gdy rozpoczynało się winobranie i pomiędzy brązowozłotymi liśćmi
i granatowymi winnymi gronami pojawiały się czerwone chustki kobiet, a chłopcy zaczynali radośnie
pokrzykiwać, albo gdy któregoś bezwietrznego, lekko zachmurzonego dnia widziałem, jak wszędzie
w rozległym krajobrazie doliny naszego jeziora z jesiennych ognisk wznoszą się w górę błękitne słupki
dymu, otulając i łącząc to, co bliskie, z tym, co dalekie – nierzadko odczuwałem wtedy zazdrość i smutek,
jakie jesienną porą stają się udziałem wędrowca – albo starzejącego się człowieka – kiedy spogląda
poprzez płot na innych, osiadłych, i widzi, jak zbierają swoje winogrona, tłoczą wino, dźwigają kartofle
do piwnicy, wydają za mąż córki, pozwalają tlić się małym wesołym ogieńkom w ogrodach i pieką w nich
pierwsze kasztany, zebrane na skraju lasu. Gdy nadchodzi jesień, chłopi czy w ogóle ludzie prowadzący
osiadły tryb życia wydają się wędrowcowi osobliwie piękni, godni zazdrości i naśladowania: w trakcie
wykonywania na poły odświętnych jesiennych robót przestrzegają swych bukolicznych obyczajów, śpiewają pieśni, zrywają winogrona, naprawiają beczki, podpalają zeschłe zielsko, aby postać nad ogniskiem,
upiec w nim kasztany i spoglądać przy tym na błękitny lekki dymek, który powolutku rozwiewa się i znika,
spowijając nazbyt jasny, przejrzysty pejzaż i czyniąc go tajemniczym, cieplejszym i bardziej obiecującym.
Zdawać by się mogło, że te ogniska po ogrodach i polach nie służą żadnym innym celom. Roznieca się
je podobno, aby zniszczyć niepotrzebne pędy jeżyn i kartoflaną nać, przysporzyć ziemi popiołu, spalić
kłujące skorupy kasztanów, których nie wolno pozostawiać w trawie, gdyż stanowią niebezpieczeństwo
dla bydła. Jednak można przy tym odnieść wrażenie, iż każdy chłop, który melancholijnie patrzy w swój
ogieniek gdzieś pomiędzy rzędami winorośli i pniami morwowych drzewek, robi to właściwie z jednym
tylko zamiarem: aby uczynić zadość swemu marzycielstwu, dziecięcej potrzebie próżniactwa, i aby łagodnie, w zgodzie z wewnętrzną harmonią, połączyć daleki błękit z żółtymi, czerwonymi i brązowymi
tonami, widocznymi w pełnej barw bliskości – właśnie za pomocą tego sennego i kapryśnie snującego
się dymu, który przez całe dnie i tygodnie, od rana po różowy wieczór, pomaga o tej porze roku dopełnić
się krajobrazowi, przysłaniając zbyt jaskrawe kolory.
Często przyglądałem się dymowi oraz chłopcom i mężczyznom przykucniętym koło ogniska: jak
opieszale i leniwie wykonują ostatnie prace polowe, jakby z pewnym przesytem i sennością, podobni
w ruchach do węży, jaszczurek czy owadów, które wraz z nadchodzącymi jesienią chłodami stają się tak
śpiące, że zdają się zataczać i powoli, z opanowaniem podążają swoimi zwykłymi drogami, by załatwiać
zwykłe sprawy – nasycone latem, zmęczone słońcem, skłonne już do zimowego snu, zmierzające ku
uspokojeniu i ciemności. I zawsze trochę im zazdrościłem, zarówno pastuchowi Felice, jak i bogaczowi
Franchiniemu, którego nazywają il barone, gdy tak sobie stoją na polu przy ognisku, pieką kasztany
i tlącymi się witkami wyciągają już upieczone z popiołu, zazdrościłem śpiewającym dzieciom, pszczołom
sennie krążącym nad kwiatami i całej tej pełnej spokojności naturze, gotowej do zimowego odpoczynku,
wolnej od problemów, lęku, prostej i zdrowej. Zazdrościłem chłopom prymitywnego życia. Moja zazdrość
miała przyczynę, gdyż dobrze znałem to wegetatywne szczęście, jakie płynie z oddania się polnemu
ogniowi i jesiennemu rozleniwieniu: niegdyś przez kilka ładnych lat sam uprawiałem ogród i paliłem
własne ogniska, odtąd więc zawsze jesienią odczuwam żal, a to, co utracone, widzę opromienione
blaskiem nostalgii za rodzinnym krajem, niezbyt wprawdzie dręczącej, ale przecież głębokiej. Czuć się
gdzieś jak w domu, kochać kawałek ziemi i nie tylko przyglądać się jej i malować, lecz zbudować
coś na niej, uczestniczyć w skromnej szczęśliwości chłopów i pasterzy, w wergiliańskim, od dwóch
tysięcy lat nie zmienionym rytmie wiejskiego kalendarza – to wydawało mi się losem pięknym, godnym
pozazdroszczenia, ale chociaż sam go niegdyś skosztowałem, zrozumiałem, że on jeden nie wystarczy,
by uczynić mnie szczęśliwym.
I oto spójrzmy, życie jeszcze raz uśmiechnęło się do mnie, a przychylny los rzucił mi na kolana
podarek – jeśli zaś podczas wędrówki na kapelusz spadnie dojrzały kasztan, należy go zaraz wyłuskać
z łupin i zjeść. Wbrew wszelkim oczekiwaniom po raz kolejny zostałem człowiekiem osiadłym i objąłem
we władanie kawałek ziemi, wprawdzie nie jako właściciel, ale jako dożywotni dzierżawca! Właśnie
niedawno zbudowaliśmy na nim dom i wprowadziliśmy się, zaczęło się więc dla mnie znowu coś na
kształt wieśniaczego życia, znanego mi tak dobrze ze wspomnień. Nie miałem wprawdzie zamiaru
zajmować się tym namiętnie i z zapalczywością, chciałem raczej troszkę sobie pouprawiać, znaleźć
chwilkę wytchnienia, a nie okazję do pracy, raczej pomarzyć spoglądając na niebieskawy dymek z ogniska
niż karczować las i zakładać od nowa ogród. Posadziłem wszelako piękny głogowy żywopłot, inne
krzewy oraz drzewa, a także mnóstwo kwiatów, i spędzałem teraz prawie całe dnie tego niezrównanego
późnego lata i jesieni w ogrodzie i wśród traw, wykonując drobne prace, jak cięcie młodego żywopłotu,
przygotowanie grządek na wiosnę, gracowanie ścieżek, czyszczenie koryta studni. A przy wszystkich
tych robotach przez cały czas na ziemi obok mnie płonie ognisko z zielska, zeschłych gałęzi i cierni,
z zielonych i zbrązowiałych kasztanowych skorupek.
Niekiedy przydarza się w życiu – niech ono zresztą sobie będzie, jakie chce! – coś jakby łut szczęścia,
jak gdyby spełnienie czy nasycenie. Być może dobrze się składa, iż taki stan nigdy nie trwa długo. Przez
chwilę smakuje cudownie, gdy się ma poczucie zasiedzenia, posiadania rodzinnych stron, gdy żyje się
w przyjaźni z kwiatami, drzewami, ziemią, źródłem, gdy czuje się odpowiedzialność za kawałek ziemi
i pięćdziesiąt drzew, za kilka kwiatowych grządek, za figi i brzoskwinie.
Codziennie rano pod oknem pracowni zbieram z ziemi parę garści fig, zjadam kilka i idę po słomiany
kapelusz, kosz, motykę, grabie, nożyce do żywopłotu, a potem udaję się w jesienny krajobraz. Staję
przy żywopłocie i wyrywam spośród głogów wysokie na metr chwasty, które go zarastają, rzucam
na wielki stos powoje i rdest, skrzypy i babkę, rozpalam na ziemi ognisko, podsycam ogień jakimś
kawałkiem drewna, przykrywam warstwą zielska, które tli się potem powoli, podczas gdy ja spoglądam,
jak spomiędzy łodyg niczym ze źródła nieustannie wypływa miły niebieski dymek, po czym wznosi się
do góry i płynie wśród złocistych morwowych koron ku błękitowi jeziora, gór i nieba. Z sąsiedztwa
dochodzą do mnie jakieś znajome dźwięki: to dwie stare kobiety przystanęły przy mojej studni, zabrały
się za pranie i gadają, przyozdabiając opowieści różnymi pięknymi zwrotami, jak magari albo santo
cielo! Z doliny przybywa ładny bosy chłopiec – syn Alfreda, Tulio; pamiętam rok, kiedy się urodził,
już wtedy byłem mieszkańcem Montagnoli, a teraz Tulio skończył jedenaście lat. Jego fioletowa sprana
koszulka pięknie wygląda na tle błękitnego jeziora. Przyprowadził na jesienne pastwisko cztery szare
krowy o różowych, włochatych pyskach – czują w powietrzu dym, już dotarł do ich nozdrzy, trą łbami
o siebie nawzajem albo o pnie morwowych drzew, odbiegają na dwadzieścia kroków, żeby przystanąć
przed rzędem winorośli, skąd – jeśli zaczną się do nich dobierać – przegania je pastuszek. Przy
każdym ruchu dzwonią im dzwonki na szyjach. Wyrywam rdest, żal mi go, ale milszy memu sercu
jest żywopłot, a na wilgotnej ziemi pod porządkującymi dłońmi widzę różnorakie rośliny i zwierzęta.
Tuż koło mojej ręki siedzi piękna jasnobrązowa ropucha, spogląda na mnie, nadymając szyję, oczy ma
jak kamienie szlachetne. Szare jak popiół polne koniki skaczą, rozwijając niebieskie i ceglastoczerwone
skrzydełka. Krzaczki truskawek rosną, a ich listki mają drobne ząbki, na jednej roślinie widać maleńki
biały kwiatek z żółtym środkiem. Tulio popatruje na swoje krowy. Jest jedenastoletnim chłopcem, i to
wcale nie gapowatym, a przecież również on w napierającej wiośnie życia wyczuwa w powietrzu tchnienie
jesiennej pory, sytość minionego lata, wszechogarniającą po żniwach bezwładność, marzycielską potrzebę
spokoju i odpoczynku przed zimą. Przechadza się powoli i ociężale, często przystaje na kwadransik bez
poruszenia, mądrymi brązowymi oczami patrzy na błękitny krajobraz, na dalekie, połyskujące bielą wsie
na fioletowych górskich stokach, czasami nadgryzie surowy kasztan, by po chwilce rzucić nim w dal. Na
koniec kładzie się na ziemi, w niskiej trawie, wyciąga wierzbową fujarkę i zaczyna w nią cicho dmuchać,
próbując, jakie melodie da się na niej zagrać: ma ona bowiem tylko dwa tony. Dwa tony wystarczą na
wiele melodii, dźwięki z drewna i kory to dosyć, aby opiewać niebieski pejzaż, ognistą jesień, dymek
ciągnący się sennie, dalekie wioski i matowo połyskujące jezioro, i krowy, i kobiety u studni, a nawet
brązowe motyle i czerwone skalne goździki. W górę i w dół płynie pradawna melodia, jakiej słuchali
już Wergiliusz i Homer. Składa podziękowanie bogom, opiewa całą krainę, cierpkie jabłka, słodkie
grona winne i jędrne kasztany, z wdzięcznością wychwala błękit, czerwień i złoto, wesołość i pogodę
doliny, spokój wysokich, dalekich gór. Chwali życie, o którym nie mają pojęcia mieszkańcy miast, które
bynajmniej nie jest ani tak surowe, ani tak słodkie, jak je sobie wyobrażają; jest to życie pozbawione
wysiłku umysłowego i heroizmu, a przecież głęboko, niczym utracone domowe strony, przyciągające
każdego intelektualistę i bohatera. Tak żyje bowiem najstarszy, najdłużej istniejący ludzki gatunek –
złożony z istot najprostszych i najbardziej pobożnych, tak żyją uprawiający tę ziemię ludzie. Jest to żywot
pełen starań i wysiłku, pozbawiony jednak nienawiści i właściwie bez trosk, gdyż oparcie stanowi dlań
pobożność, wiara w opiekę bogów rządzących ziemią, wodą i powietrzem, ufność pokładana w pory
roku, w siłę roślin i zwierząt. Przysłuchuję się pieśni i znowu rzucam warstwę liści na mój wypalający się
ogień, chciałbym tak stać bez końca, bez pragnień i w spokoju patrzeć ponad złocistymi koronami morw
na pełen barw i bogactwa krajobraz, który zdaje się spokojny i wieczny – chociaż jeszcze niedawno
padały nań palące promienie słońca, a wkrótce nadejdzie śnieg i zimowe wichury.
Przełożyła Łada Jurasz-Dudzik