PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 38



Alina Przerwa–Tetmajer

Życie składa się ze wstrząsów



Mogłabym całe noce opowiadać o tym, co przeżyłam... Jestem świadkiem dwóch wojen światowych. Urodziłam się w czasie I wojny, moja mama Julia musiała przebyć granice ze mną od Berlina, gdzie ojciec pracował jako młody inżynier — do Kijowa. Potem w czasie rewolucji babcia mnie wiozła przez płonącą granicę do Polski, do ojca.

Nazwisko Przerwa–Tetmajer, jakie przyjęłam po mężu, wielu osobom kojarzy się przede wszystkim z Kazimierzem, znanym poetą młodopolskim i rzeczywiście rodzinne pokrewieństwo istnieje. Mój mąż Michał był wnukiem stryjecznego brata poety, Kazimierza, ale pamiętać należy również Włodzimierza — słynnego malarza, którego dzieła są w wielu kościołach w Krakowie. Ojciec mojego męża był stryjecznym bratem Włodzimierza i Kazimierza — przyrodnich braci. W ogóle rodzina Tetmajerów pochodzi z Kurlandii, dopiero od Jerzego, który z Goszczyńskim brał udział w powstaniu, związana jest z Podhalem, a umiłowanie gór weszło im w krew. Mam w swoim księgozbiorze pierwsze wydania poetyckich tomików Kazimierza — piewcy podhalańskiego regionu. Te jego wiersze łączą się z moimi osobistymi przeżyciami — moja podróż poślubna była właśnie do Ochotnicy (skąd wywodzi się nasza gałąź), potem przez Pieniny, Orlą Perć wędrowaliśmy rozkoszując się górskimi krajobrazami. Ukochanie gór i poezji to główna cecha rodziny Tetmajerów. Mąż malował zawsze w górach i odkąd sięgam pamięcią w najtrudniejszych chwilach — po powrocie z obozu czy w następnych latach nie gorszych od obozu — tośmy uciekali w góry, żeby nabrać sił, odetchnąć, by móc jakoś przetrwać. Sięgam do tych tomików Kazimierza przypominając sobie wiersze, które mój mąż doskonale znał, np. wiersze o kobietach, Dunajcowy prąd, Widok ze Świnicy.

Z dziadkiem mojego męża, zesłańcem syberyjskim, związana jest pewna rodzinna legenda o tym, jak żona jechała w kibitce, a on szedł obok w kajdanach. W pewnym momencie na Uralu kibitka zaczęła staczać się w przepaść. Żona krzycząc rozpaczliwie błagała o ratunek i żołdacy pospieszyli na pomoc. Z Syberii rodzina Tetmajerów przyjechała do Kijowa, gdzie krzyżują się ich losy z moją rodziną.

Moi dziadkowie, Dąbrowscy, wywodzą się z Kijowa, tu też brali udział w powstaniu. I, co ciekawe, myśmy się oboje z mężem akurat w Kijowie urodzili, choć spotkali dopiero w Warszawie. Historie wielu polskich rodzin łączą się z Kresami, tam też są i moje korzenie. W Chełmie Lubelskim mój ojciec Tadeusz Dąbrowski rzucił swój zawód inżyniera i oddał się całkowicie wychowaniu polskiej młodzieży, budowaniu polskiej szkoły. Uczył matematyki i fizyki w gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie Lubelskim. W roku 1920 na czele oddziału uczniów pojechał na front, wrócił w maciejówce, na wiernym koniku i powiedział coś, co zapamiętałam na całe życie: „Obroniliśmy Warszawę, ale nie mam na sumieniu żadnej śmierci. Kule gwizdały, a ja strzelałem zupełnie w dół, po nogach.” W latach 30. był dyrektorem tegoż gimnazjum (później i po wojnie pełnił tę funkcję w Państwowym Gimnazjum im. Józefa Poniatowskiego w Warszawie). Tu, gdzie Rosjanie planowali stworzyć gubernię chełmską, gdzie miało być centrum rusycyzmu, powstała szkoła, która wydała wielu wspaniałych ludzi. Z okazji 80–lecia Liceum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie Lubelskim została wydana księga pamiątkowa zawierająca ciekawe wspomnienia. Była to przede wszystkim szkoła charakterów i mnie też ukształtowała: cały mój zapał do nauki, do przyrody, do wyboru medycyny — to wszystko łączy się z chełmską szkołą. Irka Buczniewska tak do mnie o tym pisała: „Pamiętasz, Nulko, u nas w auli był ogromny napis: Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wspaniała była nasza szkoła, wpoiła nam patriotyzm, nauczyła szacunku dla ludzi i poczucia wspólnoty. Wspaniałych miała pedagogów, przewodników duchowych...”.

Matkę straciłam wcześnie, moja druga matka, Wanda Janiszowska–Dąbrowska wspominała ojca następująco: „Miał swój własny kodeks moralny: nie sentymentalne poświęcenie się w oczekiwaniu podobnego poświęcania się innych. Żyła w nim jakaś potencjalna dobroć i głębokie zrozumienie, że potrzeby jednostki są i muszą być ograniczane potrzebami innych.” Wypowiadał prorocze słowa, dostrzegając dookoła gruby egoizm. Ogromną rolę w kształtowaniu mnie odegrało harcerstwo. Niezapomniane są harcerskie, wspólne działania w chełmskiej szkole: biwaki, wycieczki, obozy, poszukiwania lochów chełmskich i kości mamutów w gliniankach. Sami wykonywaliśmy różne rzeczy, sprzedawaliśmy je, by móc realizować swoje marzenia, np. wyjechać w góry, co było dość kosztowne. Niezapomniane są te obozy harcerskie; gdy sobie pomyślę, że w Sobiborze był później straszny obóz zagłady, a my tam kilka lat wcześniej nad przepięknym jeziorem, jeździliśmy konno, śpiewaliśmy hymny ogniskowe: Idzie noc, Kiedy ranne wstają zorze, to naprawdę łzy cisną się do oczu.

Z początkiem wojny wiąże się wybór medycyny. Mogę powiedzieć, że okupacja była dla mnie szkołą praktyk lekarskich. Pamiętam studenckie obozy Koła Medyków, jeździliśmy na całe wakacje na Podhale, na Łemkowszczyznę, gdzie dzieci nie znały cukru, gdzie panowały rozmaite choroby. Stykaliśmy się z nędzą, robiliśmy ambulatoria.

Rok 1939 to dla mnie pierwszy chrzest w Szpitalu św. Ducha przy ul. Elektoralnej (teraz mieści się ośrodek kultury). Tam widziałam ofiary bombardowań. Stąd kazano nam się ewakuować na wschód. Strasznie szliśmy na wschód z tym szpitalem. Potem udało się nam dostać z powrotem do naszej Ochotnicy rodzinnej, gdzie działała już partyzantka, górale organizowali podziemie. Podczas niemieckiej obławy, gdyśmy do Ochotnicy dotarli, wszystko już się paliło, legło w gruzach. Po domu Tetmajerów pozostały jedynie zgliszcza, zginął jedyny syn, Janek Tetmajer. Ukryliśmy się u pewnej staruszki i wkrótce potajemnie z mężem wróciliśmy do Warszawy.

Zaczęłam pracować w Szpitalu Wolskim (obecnie przy ul. Płockiej mieści się tam Instytut Chorób Płucnych), był to cudowny szpital, w którym wszyscy byli oddani cierpiącemu człowiekowi. Tam się i wyprowadzało dzieci z getta; chłopczyków, którzy zrzucali węgiel z niemieckich wagonów, aby ogrzać swoje mieszkania, przebieraliśmy za dziewczynki i kładliśmy do łóżek ukrywając w ten sposób. Pamiętam dziewczynę z getta, która w czasie Powstania z brzuchem przestrzelonym przeszła pół Warszawy i była u nas operowana, zresztą przez samego profesora Manteuffla (ja wówczas byłam młodą praktykantką). Ta dziewczyna w malignie krzyczała po hebrajsku i nikt jej nie wydał, uchroniła się. Potem pisała dziękczynne listy z Izraela, może jeszcze żyje?

Aresztowano i mojego męża, i mnie. Trafiłam na Pawiak. Oskarżano mnie, że zabijałam Niemców cyjankiem. 350–osobowym transportem zostaliśmy przewiezieni z Pawiaka do Oświęcimia, po 3 miesiącach zostało nas zaledwie dwadzieścia kilka osób. Nie mogę zapomnieć pierwszej w 1943 r. Gwiazdki w Oświęcimiu — w naszym baraku znajdowało się aż 400 trupów. Te stosy wywoływały ogromny wstrząs, to były przerażające, straszne widoki. Zgłosiłam się do pracy w obozowym szpitalu. Z jednej strony było to ratunkiem od ciężkiej pracy (nie musiłam stać po szyję w wodzie), ale szalejące epidemie narażały na wszystkie choroby; straszną pęcherzycę, biegunkę, gruźlicę, świerzb, no i tyfus.

W obozowym szpitalu niczym się nie dysponowało. Zdarzało się, że chłopcy z męskiego obozu przynosili nam, wykradając w esesmańskich aptekach lekarstwa, różne środki medyczne czy przysyłane w paczkach, zatopione w smalcu zastrzyki. Oprócz samego leku jakże ważne było wsparcie psychiczne, wtedy mogłam się przekonać, jakie ma ono ogromne znaczenie w procesie leczenia. Gdy brakowało wody, zbierałam z dachu śnieg, topiłam na małym piecyku i tę gotowaną wodę podawałam pacjentom. Do dziś słyszę wołania chorych: — Nenufarku, chodź do mnie. Opowiedziałam im kiedyś mój sen — piękną łąkę z nenufarami, odtąd tak mnie wzywały.

Mnie również nie omijały choroby i eksperymenty obozowe. Kiedyś chciano wypróbować na mnie działanie zastrzyku chroniącego przed tyfusem. Dożylnio, na siłę dostałam taki zastrzyk i na drugi dzień byłam całkowicie sparaliżowana. Sądzono, że to Heine–Medina, groziło mi spalenie (chorych na zakaźne choroby kierowano do gazu), na szczęście wezwany z Auschwitz lekarz wykonał punkcję i wykluczył podejrzewaną chorobę. Za to straszono mnie, że nigdy nie będę chodzić, że będę miała porażone nogi. Zlitował się nade mną jakiś esesman, przeniósł mnie w trochę lepsze warunki i poszłam z Birkenau na Auschwitz 1, gdzie były łóżka, nawet wywalczyłam prześcieradła i ku ogólnemu zdumieniu esesmanów, zaczęłam samodzielnie poruszać się. Gdy myślę o tych czasach, o tym, co w tych nieludzkich warunkach pozwalało zachować godność, to była przede wszystkim przyjaźń. Gdy przyjeżdżały nowe transporty, gdy się siedziało razem w celi — jeden drugiego podtrzymywał, ten upadał — tamten mu pomagał. A także — wiara. Przyjmowano ją w sposób niezwykle głęboki, modlono się bardzo. I wówczas czuło się, że w tym morzu zła są ogniska dobra, a tam, wszędzie, gdzie ktoś robił dobrze, tam według mnie był Bóg. To, co się tam działo, zbliżało i oddalało od siebie ludzi, np. pamiętam piękną dziewczynę, która była blokową strasznie bijącą więźniów. Widocznie robiła to ze strachu przed śmiercią. Pewnie jej powiedziano: — Jeżeli będziesz to robić, przeżyjesz. Ludzie czynili zło ze strachu.

Wśród osób, z którymi się stykałam za drutami, byli poeci, twórcy: Janka Tolik — malarka, Krysia Żywulska — autorka przepięknego poematu List do matki, Seweryna Szmaglewska — wtedy młodziutka dziewczyna, opisała później tę rzeczywistość w Dymach nad Birkenau, spotykałyśmy się po wojnie. Zofia Kossak–Szczucka — siedziałam z nią w celi, razem śpiewałyśmy harcerskie pieśni, potem w tym samym wagonie nas wywieźli. Jak chorowała na tyfus, leżała na bloku (a nie w szpitalu) ukryta, przechodziłam pod drutami do niej, żeby dać jej glukozę, jakoś zawsze dla niej ta glukoza znalazła się. Pamiętam ją sprzątającą fekalia, jej słowa: — Idźcie, ja wszystko posprzątam. Takimi zajmowała się sprawami. To był święty człowiek, wspaniały.

W tym powszechnym cierpieniu jakże dużo dobrego można było zrobić dla innych. Wiele scen, kiedy ostatni kawałek chleba oddawało się przyjacielowi, obserwowałam w Oświęcimiu. Joasia Kunicka, która mnie wezwała do siebie minutę przed śmiercią, mówiła: — Weź te okulary, może się komuś przydadzą. Tę paczkę dostałam, zanieś na dziecięcy blok. Tadeusz Borowski pisząc o prawach rządzących w obozie stawiał inną diagnozę: upadek humanistycznych wartości, zarażenie śmiercią, nihilizm. Twierdził, że ci, którzy przeżyli, to z krzywdą innych. Ja się z nim nie zgadzam. Dużo zależało od Opatrzności, woli. Spotkałam ludzi, którym się udało przeżyć nie krzywdząc innych. Pamiętam dziewczynę, która wstrząśnięta pierwszym przesłuchaniem, mordowaniem, powiedziała: — Wiesz, chyba nie ma Boga. Przekonywałam ją: — Słuchaj, nie możesz tak mówić. Bóg nie może wkraczać w pewne sprawy. Bóg tu jest. Ona się uspokoiła, a była w takiej rozpaczy, że chyba nie wytrzymałaby następnego przesłuchania.

Wojna się skończyła, rodziły się nowe nadzieje. Nasz obóz pod Hamburgiem Niemcy chcieli wysadzić w powietrze, dosłownie w ostatniej chwili uniknęłyśmy śmierci. I ten cudowny początek wiosny z łanami kwiatów. Narwałyśmy z Janeczką Palmowską garściami tych kwiatów i tym ciężko chorym przyniosłyśmy bukiety. Drugi cudowny obrazek po wyzwoleniu związany jest z powrotem mojego męża. Przeżył Dachau, Gross–Rosen, Buchenwald. Zabraliśmy się do wykonwania swoich zawodów. Mąż — architekt, odbudowywał stolicę, kilka dzielnic — Młynów, Koło. Ja pracowałam w szpitalu na Litewskiej. Mieliśmy wtedy wspaniałego profesora — chirurga Jana Kossakowskiego, człowieka o najwyższej moralności. Pracowało się od rana do nocy, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Potem, niestety lata 50., które można porównać z Oświęcimiem, tyle tylko, że nas ominęły jakieś fizyczne tortury, ale moralne były straszne, zakończone śmiercią mojego męża, a odejściem moim z tej kliniki. Dzięki prof. J. Kossakowskiemu, który nie dał mi zginąć, otrzymałam ordynaturę w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Niekłańskiej na Saskiej Kępie w Warszawie, również zaczęłam pracować naukowo. Robiliśmy różne niesamowite doświadczenia ratując ciężko poparzone dzieci; wtedy nie było jeszcze przeszczepów, wykonywałam np. aparat do suszenia błon płodowych, zajmowały mnie historie wad rozwojowych. Największą radością był uśmiech dziecka, które wracało do zdrowia. Byłam zatopiona w tej pracy. A później, po śmierci męża w górach, musiałam się sama zająć trojgiem naszych małych dzieci: Haneczką, Julką, Włodzimierzem. Owocem mojej pracy naukowej są książki z dziedziny z chirurgii: „Ostre zespoły brzuszne u dzieci”, „Urazy układu moczowego u dzieci”, „Leczenie operacyjne złamań kości”, „Urazy noworodkowe”, „Urazy kręgosłupa. Rozpoznanie i postępowanie w wadach postawy” i inne.

Uhonorowaniem mojej działalności było przyjęcie mnie do Brytyjskiego Stowarzyszenia Chirurgów Dziecięcych. Prezentowałam na zjazdach rekonstrukcje pęcherza moczowego. Z sentymentem wspominam też konferencję w Liverpoolu, na temat kobiet w chirurgii, wypowiadały się lekarki z różnych stron świata, była to interesująca wymiana doświadczeń. W Uppsali, dokąd „przez morze” pojechałam maluchem, duże wrażenie wywarły na mnie aparaty, o których u nas się nie śniło.

W moim szpitalu panowały dosyś surowe warunki. To, że matki przychodziły na 5 minut do swoich dzieci, a potem odchodziły, było straszne. Teraz jest zupełnie inaczej, wolno matkom długo przebywać z dzieckiem.

Przeżycia obozowe jak bumerang wracały, właściwie cały czas obcując z cierpieniem zastanawiałam się, ile człowiek może wytrzymać. W „marszu śmierci”, tzn. ewakuacji z Oświęcimia do Ravensbrück, niektóre dziewczęta poodmrażały nogi, musiałam amputować. Jednak te dziewczyny doszły. Zostanie groziło rozstrzelaniem. Siła woli była mocniejsza niż ból, m.in. żona prof. T. Kotarbińskiego przeszła po przesileniu tyfusu z nogami opuchniętymi, po głębokim śniegu ok. 150 km. Naprawdę człowiek może wytrzymać bardzo dużo. Organizm ludzki ma niesamowite możliwości regeneracji, a zwłaszcza organizm dziecięcy. Sama jestem przykładem tego, jak wyglądałam po wyjściu z Oświęcima, a jeszcze na Litewskiej mówili mi, że młodnieję zamiast się starzeć. Organizm się potrafi odradzać, tylko musi wiedzieć, że po coś żyje i nie dla siebie żyje. Pewien naukowiec wyjaśniał teorię wstrząsu, na czym polega wstrząs np. po wypadku, jakiejś ciężkiej chorobie, czy organizm reguluje zmiany, jak można ten wstrząs ratować. Napisał na ten temat książkę „Wstrząs opanowany” wykazując, że właściwie życie składa się ze wstrząsów. Cierpienie, jakie ludzie przeżywali w obozach, więzieniach, to były straszne wstrząsy, na które wydawać by się mogło nie ma rady. Wstrząs opanowany jest to cierpienie, które potrafimy opanować, które nawet może pomagać być dobrym. Sądzę, że istnieją środowiska, które nie powinny uodpornić się na cierpienie. Towarzystwo Lekarskie Warszawskie doceniając zasługi w służbie chorym i potrzebujących przyznało mi 9 grudnia 1995 r. medal Augusta Ferdynanda Wolffa — najwyższe odznaczenie Towarzystwa.

Często myślałam o tym, że właściwie mogłam zginąć sto razy, a jednak przeżyłam... Moi przyjaciele zostali zniszczeni przez Niemców, ocalało małe grono najbliższych. Ale pośród tych wszystkich wstrząsów, nieszczęść było jeszcze coś, co towarzyszyło mi od czasów młodości przez całe życie. Była to pieśn Olgi Małkowskiej, twórczyni harcerstwa. Tę pieśń śpiewaliśmy na obozach, później nuciłam ją na Pawiaku, w Oświęcimiu. Śpiewałam wieczorem, kiedy widziałam dziewczyny wracające z tych strasznych przesłuchań i trzeba było je pokrzepić. I jeszcze dziś, nawet w wieku osiemdziesięciu lat potrafię ją wciąż śpiewać a cappella:

Podnóża moich gór
okryły szare mgły,
nad nimi pasma chmur
serdeczne ronią łzy.

Lecz dumne czoła mych Tatr
nie noszą mroków tych mąk,
przez chmur przebiły się wał
i w słońca patrzą krąg.

Choć smutków tyle w krąg,
choć dróg nieznany kres,
nie wolno łamać rąk
ni próżnych ronić łez.

Lecz śmiało w górę wznieś skroń
i wierz, że mroków tych cień
słoneczną kryje gdzieś toń
i wielki jasny dzień.



Opracowano na podstawie zapisu spotkania z dn. 2 marca 1996 r. zorganizowanego
przez Zbór Kościoła Adwentystów w Podkowie Leśnej.




 <– Spis treści numeru