Mogłabym całe noce opowiadać o tym, co przeżyłam... Jestem
świadkiem dwóch wojen światowych. Urodziłam się w czasie I wojny,
moja mama Julia musiała przebyć granice ze mną od Berlina, gdzie
ojciec pracował jako młody inżynier — do Kijowa. Potem w czasie
rewolucji babcia mnie wiozła przez płonącą granicę do Polski, do ojca.
Nazwisko Przerwa–Tetmajer, jakie przyjęłam po mężu, wielu
osobom kojarzy się przede wszystkim z Kazimierzem, znanym poetą
młodopolskim i rzeczywiście rodzinne pokrewieństwo istnieje. Mój mąż
Michał był wnukiem stryjecznego brata poety, Kazimierza, ale pamiętać
należy również Włodzimierza — słynnego malarza, którego dzieła są
w wielu kościołach w Krakowie. Ojciec mojego męża był stryjecznym
bratem Włodzimierza i Kazimierza — przyrodnich braci. W ogóle rodzina
Tetmajerów pochodzi z Kurlandii, dopiero od Jerzego, który
z Goszczyńskim brał udział w powstaniu, związana jest z Podhalem,
a umiłowanie gór weszło im w krew. Mam w swoim księgozbiorze
pierwsze wydania poetyckich tomików Kazimierza — piewcy
podhalańskiego regionu. Te jego wiersze łączą się z moimi osobistymi
przeżyciami — moja podróż poślubna była właśnie do Ochotnicy (skąd
wywodzi się nasza gałąź), potem przez Pieniny, Orlą Perć wędrowaliśmy
rozkoszując się górskimi krajobrazami. Ukochanie gór i poezji to główna
cecha rodziny Tetmajerów. Mąż malował zawsze w górach i odkąd
sięgam pamięcią w najtrudniejszych chwilach — po powrocie z obozu czy
w następnych latach nie gorszych od obozu — tośmy uciekali w góry,
żeby nabrać sił, odetchnąć, by móc jakoś przetrwać. Sięgam do tych
tomików Kazimierza przypominając sobie wiersze, które mój mąż
doskonale znał, np. wiersze o kobietach, Dunajcowy prąd,
Widok ze Świnicy.
Z dziadkiem mojego męża, zesłańcem syberyjskim, związana jest
pewna rodzinna legenda o tym, jak żona jechała w kibitce, a on szedł
obok w kajdanach. W pewnym momencie na Uralu kibitka zaczęła
staczać się w przepaść. Żona krzycząc rozpaczliwie błagała o ratunek
i żołdacy pospieszyli na pomoc. Z Syberii rodzina Tetmajerów przyjechała
do Kijowa, gdzie krzyżują się ich losy z moją rodziną.
Moi dziadkowie, Dąbrowscy, wywodzą się z Kijowa, tu też brali
udział w powstaniu. I, co ciekawe, myśmy się oboje z mężem akurat
w Kijowie urodzili, choć spotkali dopiero w Warszawie. Historie wielu
polskich rodzin łączą się z Kresami, tam też są i moje korzenie.
W Chełmie Lubelskim mój ojciec Tadeusz Dąbrowski rzucił swój zawód
inżyniera i oddał się całkowicie wychowaniu polskiej młodzieży,
budowaniu polskiej szkoły. Uczył matematyki i fizyki w gimnazjum im.
Stefana Czarnieckiego w Chełmie Lubelskim. W roku 1920 na czele
oddziału uczniów pojechał na front, wrócił w maciejówce, na wiernym
koniku i powiedział coś, co zapamiętałam na całe życie: „Obroniliśmy
Warszawę, ale nie mam na sumieniu żadnej śmierci. Kule gwizdały, a ja
strzelałem zupełnie w dół, po nogach.” W latach 30. był dyrektorem
tegoż gimnazjum (później i po wojnie pełnił tę funkcję w Państwowym
Gimnazjum im. Józefa Poniatowskiego w Warszawie). Tu, gdzie Rosjanie
planowali stworzyć gubernię chełmską, gdzie miało być centrum
rusycyzmu, powstała szkoła, która wydała wielu wspaniałych ludzi.
Z okazji 80–lecia Liceum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie
Lubelskim została wydana księga pamiątkowa zawierająca ciekawe
wspomnienia. Była to przede wszystkim szkoła charakterów i mnie też
ukształtowała: cały mój zapał do nauki, do przyrody, do wyboru
medycyny — to wszystko łączy się z chełmską szkołą. Irka Buczniewska
tak do mnie o tym pisała: „Pamiętasz, Nulko, u nas w auli był
ogromny napis: Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wspaniała
była nasza szkoła, wpoiła nam patriotyzm, nauczyła szacunku dla ludzi
i poczucia wspólnoty. Wspaniałych miała pedagogów, przewodników
duchowych...”.
Matkę straciłam wcześnie, moja druga matka, Wanda
Janiszowska–Dąbrowska wspominała ojca następująco: „Miał
swój własny kodeks moralny: nie sentymentalne poświęcenie się
w oczekiwaniu podobnego poświęcania się innych. Żyła w nim jakaś
potencjalna dobroć i głębokie zrozumienie, że potrzeby jednostki są
i muszą być ograniczane potrzebami innych.” Wypowiadał prorocze
słowa, dostrzegając dookoła gruby egoizm. Ogromną rolę
w kształtowaniu mnie odegrało harcerstwo. Niezapomniane są harcerskie,
wspólne działania w chełmskiej szkole: biwaki, wycieczki, obozy,
poszukiwania lochów chełmskich i kości mamutów w gliniankach. Sami
wykonywaliśmy różne rzeczy, sprzedawaliśmy je, by móc realizować
swoje marzenia, np. wyjechać w góry, co było dość kosztowne.
Niezapomniane są te obozy harcerskie; gdy sobie pomyślę, że
w Sobiborze był później straszny obóz zagłady, a my tam kilka lat
wcześniej nad przepięknym jeziorem, jeździliśmy konno, śpiewaliśmy
hymny ogniskowe: Idzie noc, Kiedy ranne wstają zorze,
to naprawdę łzy cisną się do oczu.
Z początkiem wojny wiąże się wybór medycyny. Mogę powiedzieć,
że okupacja była dla mnie szkołą praktyk lekarskich. Pamiętam
studenckie obozy Koła Medyków, jeździliśmy na całe wakacje na
Podhale, na Łemkowszczyznę, gdzie dzieci nie znały cukru, gdzie
panowały rozmaite choroby. Stykaliśmy się z nędzą, robiliśmy
ambulatoria.
Rok 1939 to dla mnie pierwszy chrzest w Szpitalu św. Ducha przy
ul. Elektoralnej (teraz mieści się ośrodek kultury). Tam widziałam ofiary
bombardowań. Stąd kazano nam się ewakuować na wschód. Strasznie
szliśmy na wschód z tym szpitalem. Potem udało się nam dostać
z powrotem do naszej Ochotnicy rodzinnej, gdzie działała już partyzantka,
górale organizowali podziemie. Podczas niemieckiej obławy, gdyśmy do
Ochotnicy dotarli, wszystko już się paliło, legło w gruzach. Po domu
Tetmajerów pozostały jedynie zgliszcza, zginął jedyny syn, Janek
Tetmajer. Ukryliśmy się u pewnej staruszki i wkrótce potajemnie
z mężem wróciliśmy do Warszawy.
Zaczęłam pracować w Szpitalu Wolskim (obecnie przy ul. Płockiej
mieści się tam Instytut Chorób Płucnych), był to cudowny szpital,
w którym wszyscy byli oddani cierpiącemu człowiekowi. Tam się
i wyprowadzało dzieci z getta; chłopczyków, którzy zrzucali węgiel
z niemieckich wagonów, aby ogrzać swoje mieszkania, przebieraliśmy za
dziewczynki i kładliśmy do łóżek ukrywając w ten sposób. Pamiętam
dziewczynę z getta, która w czasie Powstania z brzuchem przestrzelonym
przeszła pół Warszawy i była u nas operowana, zresztą przez samego
profesora Manteuffla (ja wówczas byłam młodą praktykantką). Ta
dziewczyna w malignie krzyczała po hebrajsku i nikt jej nie wydał,
uchroniła się. Potem pisała dziękczynne listy z Izraela, może jeszcze
żyje?
Aresztowano i mojego męża, i mnie. Trafiłam na Pawiak.
Oskarżano mnie, że zabijałam Niemców cyjankiem. 350–osobowym
transportem zostaliśmy przewiezieni z Pawiaka do Oświęcimia, po 3
miesiącach zostało nas zaledwie dwadzieścia kilka osób. Nie mogę
zapomnieć pierwszej w 1943 r. Gwiazdki w Oświęcimiu — w naszym
baraku znajdowało się aż 400 trupów. Te stosy wywoływały ogromny
wstrząs, to były przerażające, straszne widoki. Zgłosiłam się do pracy
w obozowym szpitalu. Z jednej strony było to ratunkiem od ciężkiej pracy
(nie musiłam stać po szyję w wodzie), ale szalejące epidemie narażały na
wszystkie choroby; straszną pęcherzycę, biegunkę, gruźlicę, świerzb, no
i tyfus.
W obozowym szpitalu niczym się nie dysponowało. Zdarzało się,
że chłopcy z męskiego obozu przynosili nam, wykradając
w esesmańskich aptekach lekarstwa, różne środki medyczne czy przysyłane
w paczkach, zatopione w smalcu zastrzyki. Oprócz samego leku jakże
ważne było wsparcie psychiczne, wtedy mogłam się przekonać, jakie ma
ono ogromne znaczenie w procesie leczenia. Gdy brakowało wody,
zbierałam z dachu śnieg, topiłam na małym piecyku i tę gotowaną wodę
podawałam pacjentom. Do dziś słyszę wołania chorych: — Nenufarku,
chodź do mnie. Opowiedziałam im kiedyś mój sen — piękną łąkę
z nenufarami, odtąd tak mnie wzywały.
Mnie również nie omijały choroby i eksperymenty obozowe. Kiedyś
chciano wypróbować na mnie działanie zastrzyku chroniącego przed
tyfusem. Dożylnio, na siłę dostałam taki zastrzyk i na drugi dzień byłam
całkowicie sparaliżowana. Sądzono, że to Heine–Medina, groziło mi
spalenie (chorych na zakaźne choroby kierowano do gazu), na szczęście
wezwany z Auschwitz lekarz wykonał punkcję i wykluczył podejrzewaną
chorobę. Za to straszono mnie, że nigdy nie będę chodzić, że będę miała
porażone nogi. Zlitował się nade mną jakiś esesman, przeniósł mnie
w trochę lepsze warunki i poszłam z Birkenau na Auschwitz 1, gdzie były
łóżka, nawet wywalczyłam prześcieradła i ku ogólnemu zdumieniu
esesmanów, zaczęłam samodzielnie poruszać się. Gdy myślę o tych
czasach, o tym, co w tych nieludzkich warunkach pozwalało zachować
godność, to była przede wszystkim przyjaźń. Gdy przyjeżdżały nowe
transporty, gdy się siedziało razem w celi — jeden drugiego
podtrzymywał, ten upadał — tamten mu pomagał. A także — wiara.
Przyjmowano ją w sposób niezwykle głęboki, modlono się bardzo.
I wówczas czuło się, że w tym morzu zła są ogniska dobra, a tam,
wszędzie, gdzie ktoś robił dobrze, tam według mnie był Bóg. To, co się
tam działo, zbliżało i oddalało od siebie ludzi, np. pamiętam piękną
dziewczynę, która była blokową strasznie bijącą więźniów. Widocznie
robiła to ze strachu przed śmiercią. Pewnie jej powiedziano: — Jeżeli
będziesz to robić, przeżyjesz. Ludzie czynili zło ze strachu.
Wśród osób, z którymi się stykałam za drutami, byli poeci, twórcy:
Janka Tolik — malarka, Krysia Żywulska — autorka przepięknego poematu
List do matki, Seweryna Szmaglewska — wtedy młodziutka
dziewczyna, opisała później tę rzeczywistość w Dymach nad
Birkenau, spotykałyśmy się po wojnie. Zofia Kossak–Szczucka
— siedziałam z nią w celi, razem śpiewałyśmy harcerskie pieśni, potem
w tym samym wagonie nas wywieźli. Jak chorowała na tyfus, leżała na
bloku (a nie w szpitalu) ukryta, przechodziłam pod drutami do niej, żeby
dać jej glukozę, jakoś zawsze dla niej ta glukoza znalazła się. Pamiętam
ją sprzątającą fekalia, jej słowa: — Idźcie, ja wszystko posprzątam.
Takimi zajmowała się sprawami. To był święty człowiek, wspaniały.
W tym powszechnym cierpieniu jakże dużo dobrego można było
zrobić dla innych. Wiele scen, kiedy ostatni kawałek chleba oddawało się
przyjacielowi, obserwowałam w Oświęcimiu. Joasia Kunicka, która mnie
wezwała do siebie minutę przed śmiercią, mówiła: — Weź te okulary,
może się komuś przydadzą. Tę paczkę dostałam, zanieś na dziecięcy
blok. Tadeusz Borowski pisząc o prawach rządzących w obozie stawiał
inną diagnozę: upadek humanistycznych wartości, zarażenie śmiercią,
nihilizm. Twierdził, że ci, którzy przeżyli, to z krzywdą innych. Ja się
z nim nie zgadzam. Dużo zależało od Opatrzności, woli. Spotkałam ludzi,
którym się udało przeżyć nie krzywdząc innych. Pamiętam dziewczynę,
która wstrząśnięta pierwszym przesłuchaniem, mordowaniem,
powiedziała: — Wiesz, chyba nie ma Boga. Przekonywałam ją: — Słuchaj,
nie możesz tak mówić. Bóg nie może wkraczać w pewne sprawy. Bóg
tu jest. Ona się uspokoiła, a była w takiej rozpaczy, że chyba nie
wytrzymałaby następnego przesłuchania.
Wojna się skończyła, rodziły się nowe nadzieje. Nasz obóz pod
Hamburgiem Niemcy chcieli wysadzić w powietrze, dosłownie w ostatniej
chwili uniknęłyśmy śmierci. I ten cudowny początek wiosny z łanami
kwiatów. Narwałyśmy z Janeczką Palmowską garściami tych kwiatów
i tym ciężko chorym przyniosłyśmy bukiety. Drugi cudowny obrazek po
wyzwoleniu związany jest z powrotem mojego męża. Przeżył Dachau,
Gross–Rosen, Buchenwald. Zabraliśmy się do wykonwania swoich
zawodów. Mąż — architekt, odbudowywał stolicę, kilka dzielnic —
Młynów, Koło. Ja pracowałam w szpitalu na Litewskiej. Mieliśmy wtedy
wspaniałego profesora — chirurga Jana Kossakowskiego, człowieka
o najwyższej moralności. Pracowało się od rana do nocy, jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego. Potem, niestety lata 50., które można
porównać z Oświęcimiem, tyle tylko, że nas ominęły jakieś fizyczne
tortury, ale moralne były straszne, zakończone śmiercią mojego męża,
a odejściem moim z tej kliniki. Dzięki prof. J. Kossakowskiemu, który nie
dał mi zginąć, otrzymałam ordynaturę w Szpitalu Dziecięcym przy ul.
Niekłańskiej na Saskiej Kępie w Warszawie, również zaczęłam pracować
naukowo. Robiliśmy różne niesamowite doświadczenia ratując ciężko
poparzone dzieci; wtedy nie było jeszcze przeszczepów, wykonywałam
np. aparat do suszenia błon płodowych, zajmowały mnie historie wad
rozwojowych. Największą radością był uśmiech dziecka, które wracało
do zdrowia. Byłam zatopiona w tej pracy. A później, po śmierci męża
w górach, musiałam się sama zająć trojgiem naszych małych dzieci:
Haneczką, Julką, Włodzimierzem. Owocem mojej pracy naukowej są
książki z dziedziny z chirurgii: „Ostre zespoły brzuszne u dzieci”,
„Urazy układu moczowego u dzieci”, „Leczenie operacyjne złamań
kości”, „Urazy noworodkowe”, „Urazy kręgosłupa. Rozpoznanie
i postępowanie w wadach postawy” i inne.
Uhonorowaniem mojej działalności było przyjęcie mnie do
Brytyjskiego Stowarzyszenia Chirurgów Dziecięcych. Prezentowałam na
zjazdach rekonstrukcje pęcherza moczowego. Z sentymentem wspominam
też konferencję w Liverpoolu, na temat kobiet w chirurgii, wypowiadały
się lekarki z różnych stron świata, była to interesująca wymiana
doświadczeń. W Uppsali, dokąd „przez morze” pojechałam
maluchem, duże wrażenie wywarły na mnie aparaty, o których u nas się
nie śniło.
W moim szpitalu panowały dosyś surowe warunki. To, że matki
przychodziły na 5 minut do swoich dzieci, a potem odchodziły, było
straszne. Teraz jest zupełnie inaczej, wolno matkom długo przebywać
z dzieckiem.
Przeżycia obozowe jak bumerang wracały, właściwie cały czas
obcując z cierpieniem zastanawiałam się, ile człowiek może wytrzymać.
W „marszu śmierci”, tzn. ewakuacji z Oświęcimia do Ravensbrück,
niektóre dziewczęta poodmrażały nogi, musiałam amputować. Jednak te
dziewczyny doszły. Zostanie groziło rozstrzelaniem. Siła woli była
mocniejsza niż ból, m.in. żona prof. T. Kotarbińskiego przeszła po
przesileniu tyfusu z nogami opuchniętymi, po głębokim śniegu ok. 150 km. Naprawdę człowiek może
wytrzymać bardzo dużo. Organizm ludzki
ma niesamowite możliwości regeneracji, a zwłaszcza organizm dziecięcy.
Sama jestem przykładem tego, jak wyglądałam po wyjściu z Oświęcima,
a jeszcze na Litewskiej mówili mi, że młodnieję zamiast się starzeć.
Organizm się potrafi odradzać, tylko musi wiedzieć, że po coś żyje i nie
dla siebie żyje. Pewien naukowiec wyjaśniał teorię wstrząsu, na czym
polega wstrząs np. po wypadku, jakiejś ciężkiej chorobie, czy organizm
reguluje zmiany, jak można ten wstrząs ratować. Napisał na ten temat
książkę „Wstrząs opanowany” wykazując, że właściwie życie
składa się ze wstrząsów. Cierpienie, jakie ludzie przeżywali w obozach,
więzieniach, to były straszne wstrząsy, na które wydawać by się mogło
nie ma rady. Wstrząs opanowany jest to cierpienie, które potrafimy
opanować, które nawet może pomagać być dobrym. Sądzę, że istnieją
środowiska, które nie powinny uodpornić się na cierpienie. Towarzystwo
Lekarskie Warszawskie doceniając zasługi w służbie chorym
i potrzebujących przyznało mi 9 grudnia 1995 r. medal Augusta
Ferdynanda Wolffa — najwyższe odznaczenie Towarzystwa.
Często myślałam o tym, że właściwie mogłam zginąć sto razy,
a jednak przeżyłam... Moi przyjaciele zostali zniszczeni przez Niemców,
ocalało małe grono najbliższych. Ale pośród tych wszystkich wstrząsów,
nieszczęść było jeszcze coś, co towarzyszyło mi od czasów młodości
przez całe życie. Była to pieśn Olgi Małkowskiej, twórczyni harcerstwa.
Tę pieśń śpiewaliśmy na obozach, później nuciłam ją na Pawiaku,
w Oświęcimiu. Śpiewałam wieczorem, kiedy widziałam dziewczyny
wracające z tych strasznych przesłuchań i trzeba było je pokrzepić.
I jeszcze dziś, nawet w wieku osiemdziesięciu lat potrafię ją wciąż śpiewać
a cappella:
Podnóża moich gór
okryły szare mgły,
nad nimi pasma chmur
serdeczne ronią łzy.
Lecz dumne czoła mych Tatr
nie noszą mroków tych mąk,
przez chmur przebiły się wał
i w słońca patrzą krąg.
Choć smutków tyle w krąg,
choć dróg nieznany kres,
nie wolno łamać rąk
ni próżnych ronić łez.
Lecz śmiało w górę wznieś skroń
i wierz, że mroków tych cień
słoneczną kryje gdzieś toń
i wielki jasny dzień.
Opracowano na podstawie zapisu spotkania z dn. 2 marca 1996 r.
zorganizowanego
przez Zbór Kościoła Adwentystów w Podkowie Leśnej.