Wypuszczono mnie z przejściowego obozu pruszkowskiego dzięki staraniom
nieocenionej pani Kazimiery Drescherowej (polskiej kierowniczki
pielęgniarek obozowych) w połowie października 1944 roku. Obóz był dla
mnie pomocą w stopniowym powracaniu do życia i zdrowia po horrorze
przesłuchań w gestapo i oceniałem go jako względnie wygodny
„dworzec”, tyle tylko, że spało się w nim na betonowej zimnej podłodze
byłych warsztatów kolejowych.
Późnym wieczorem, poprzez Otrębusy, trafiłem do rodzicielskiego domu
w Podkowie Leśnej zwanego „Natusin”.
Własny dom, Rodzina, swoi, kąpiel, pościel, jedzenie i to przy stole,
a więc wszystko to, czego byłem pozbawiony od prawie trzech miesięcy.
Stanąłem przy zamkniętej furtce. Zarysy budynku ledwo majaczyły. Tylko
w dwóch oknach paliło się światło. A co za tymi oknami? Kogo zastanę,
a kogo nie? Byłem wzruszony i nie chciałem wzruszeń. Byłem na to za
słaby, nie chciałem się ani cieszyć, ani martwić. Nie miałem na to
psychicznej odporności. Jakiś lej utworzył się wewnątrz mnie
i wszystkie doznania ześlizgiwały się na jego dno bez żadnego rezonansu.
Czekałem. Nikt się nie pojawił w ogrodzie. Przeszedłem przez furtkę.
Zapukałem do drzwi. Otworzył mi ktoś nieznany.
I tak oto znalazłem się w tym rojowisku natusińskim, w tym nowym
życiu, które dla blisko trzydziestu mieszczących się tam osób było
trwaniem, przeczekiwaniem, zachowywaniem swego jestestwa.
Prawie wszystkich „rezydentów” natusińskich znałem. Z rodziny
nikogo nie brakowało, Bogu dzięki. A jednak stanąłem na uboczu wobec
tego zbiorowiska uciekinierów z Warszawy. Nie czułem z nimi więzi, nie
miałem wśród nich swojej roli, ani funkcji. Przyszedłem z innego
świata.
Ze świata również wyzutych ze swego dzieciństwa, kultury, dumy, ale
tamten obozowy świat funkcjonował w innym wymiarze. Tam chodziło też
o to samo: „żeby przeżyć”, ale to była kipiel napięć
i tymczasowości liczonej na godziny, a tu, w Natusinie zastałem
zorganizowaną grupę według reguł stabilizacji na miesiące.
Siadywałem w stołowym pokoju, który w czasie dnia przybierał pozory
normalnego pomieszczenia i gdzie wieczorami gromadzili się wszyscy,
którzy chcieli pogadać, szyć, czytać przy dwu palących się karbidówkach.
Pozornie byłem obojętnym obserwatorem, ale w rzeczywistości przeżywałem
wszystko, co zdarzyło mi się w ciągu ostatnich trzech miesięcy i...
porównywałem. Porównywałem zadając sobie pytania. Jakie? Liczne. Tak
liczne, jak wiele wyłaniało się w moim niespokojnym umyśle konfrontacji
celowego usystematyzowanego życia z aktami unicestwienia Warszawy, jej
mieszkańców, jej wspaniałych żołnierzy...
To ojciec wciągnął mnie po paru tygodniach na poligon tych małych,
powszednich manewrów natusińskich. Byłem najwęższy w biodrach, a więc
było moim obowiązkiem wydobyć zapasy żywnościowe ze schowka o podwójnej
ścianie, poprzez malusieńki właz. Potem okazało się, że mam podobno
najsprawniejszą koordynację ruchową nóg i rąk. Chodziło o przećwiczenie
z dziesięcioma „trefnymi”, czyli młodymi mężczyznami, szybkiego
schodzenia do zamaskowanej piwnicy na wypadek łapanki w domu. Trzeba
było szybko przebierać nogami po niewygodnych schodkach, a ostatni
musiał, przytrzymując rękami, zamknąć za sobą bezgłośnie klapę wyciętą
w posadce przedpokoju. Ustalono kolejność, no i zabawa była duża!
Wykonałem zadanie bojowe i dziesięciu facetów znikało z powierzchni
ziemi w dwadzieścia sekund, nie licząc czynności przygotowawczych.
Oprócz tej piwniczki była w domu jeszcze duża piwnica na węgiel,
kartofle itp, którą pokazywało się Niemcom przeprowadzającym rewizję.
Te różne funkcje, nawet niekiedy zabawne, na krótko wiązały moją
uwagę i myśli. Nachodziły mnie fale wizji moich koszmarnych przeżyć
w gestapo.
Dostrzegałem świat jako bardzo niedoskonałe urządzenie i z popłochem
w mej świadomości stwierdzałem, że deprecjonuję wszystkich winnych tego
stanu rzeczy. A więc perspektywa życia bez uznanych autorytetów?
A wartości nadrzędne? Żadnej ze znanych mi nie potrafiłem adaptować
i włączyć w obieg życia, jako dźwigary, które byłyby zdolne unieść
mnie z tego bezwładu i zrekonstruować moją czynną postawę. A może,
w tym stanie rzeczy, ja sam muszę być dla siebie autorytetem i zbudować
własnymi rękoma piramidę wykoncypowanych przez siebie wartości?
Ciężkie śniegowe chmury naznaczone były każdej nocy łuną palącej się
Warszawy. Przez Brwinów i Grodzisk każdego dnia przechodziły pociągi
towarowe wywożonych do Niemiec mieszkańców ewakuowanej Warszawy. Trasę
ruchu kolejki EKG w kierunku warszawskim skrócono do Opaczy, a więc na
dziesięć kilometrów przed granicami Warszawy kończyła się komunikacja.
Wielkie miasto przestało istnieć. Miasto, wobec którego Podkowa Leśna
była przez lata sleeping town'em, odległą dzielnicą willową. To
miasto–ogród, przyssane do stolicy, jak mucha do skóry lwa, dzisiaj
samo zaczęło nabierać manier małego lwiątka, osieroconego co prawda, ale
już samodzielnego. Swoista to była samodzielność i specyficzne maniery.
Jeżeli Podkowa Leśna liczyła w przedwojennym okresie tysiąc
mieszkańców, to w listopadzie 1944 roku ilość osób, które tu żyły
równała się co najmniej dziesięciu tysiącom. Wszystkie wille, budynki
gospodarcze, szopy ogrodnicze pękały w szwach. Wody w studniach nie
brakowało, karbid i naftę, z trudem, ale można było kupić. Najgorzej
było z opałem. Żeby mieć węgiel, należało go kraść z bocznic kolejowych
w okolicznych miasteczkach. Nie każdy miał na to siły, sprzęt
pomocniczy i odwagę. Nie było rady; trzeba było wycinać drzewa.
Wycinali je właściciele placów zalesionych i kto chciał na placach
niegrodzonych. W Natusinie często słychać było jęk padających
olbrzymich sosen na sąsiednim pustym placu.
Niewesoło było z żywnością. Pomimo wszystko, a może właśnie dlatego
powstawała sieć nowych sklepików, restauracyjek i kawiarenek.
Dostawcami artykułów spożywczych byli przeważnie właściciele gospodarstw
wiejskich z okolicznych wsi, takich jak Owczarnia, Żółwin, Kanie,
Otrębusy. No, i oczywiście zakwitł jak wrzos po ciepłym deszczu handel
walutą, złotem i wszelkim dobrem doczesnym koniecznym do okrycia się
przed potęgującym się mrozem. Wśród tych dziesięciu tysięcy mieszkańców
świeżo upieczonej „metropolii” była garstka osób z bardzo dużymi
pieniędzmi w walucie obiegowej i dewizach i znakomita większość
posiadająca po jednej walizce jakichś najniezbędniejszych rzeczy
i odrobinę pamiątkowej skromnej biżuterii. Zaczęła się rozgrywać rzecz
o wyrównanie tego zróżnicowanego stanu posiadania. Stąd wzięły się
liczne inicjatywy handlowe i usługowe. Fachowcy w określonym rzemiośle,
często właściciele znanych firm warszawskich, zakładali mini warsztaciki
zegarmistrzowskie, krawieckie, szewskie. Wszędzie był ruch,
każdy miał klientów.
Ponadto wszystkich dręczyła niepewność nawet tego najbliższego jutra.
Niemcy doskonale się orientowali co do liczebności uciekinierów
z transportów, którzy znaleźli przystań w Podkowie i co do przekroju
społecznego tego zbiorowiska. Przeważała inteligencja i to ta
„najniebezpieczniejsza”: profesorowie wyższych uczelni, nauczyciele,
adwokaci, lekarze, artyści. Toteż mundurowi i niemundurowi Niemcy
konsekwentnie penetrowali wille, kawiarnie, restauracyjki, ulice gęsto
zastawione straganikami z różnymi częściami garderoby. Miało to często
charakter łapanki, rewizji, a niekiedy rekwizycji co cenniejszych
obrazów, dywanów i mebli znajdujących się w willach stałych mieszkańców.
Niemcom też nie była obca świadomość przegranej, a więc byli okrutni,
bezwzględni i kradli. Od łapanki, najczęściej do kopania rowów
obronnych i dołów na stanowiska broni przeciwpancernej, można się było
uwolnić wysoką opłatą w gotówce. Gorzej było, albo całkiem źle, gdy
akcja przybierała charakter politycznej segregacji i wyłapywania
„warszawskich bandytów”. Obciążającym dokumentem była warszawska
kenkarta. Był to często wystarczający pretekst do wywiezienia do obozu
karnego, szczególnie gdy chodziło o mężczyzn. Ponadto Niemcy
przeczesywali Podkowę w poszukiwaniu osób, których nazwiska znali,
i o których wiedzieli, że są to działacze polityczni podziemia lub
dowódcy Armii Krajowej, lub innych podziemnych organizacji, obojętnie
jakiej rangi. A takich osób było wiele. A więc codzienny trud
i troska, by było co włożyć do garnka i do pieca, zagęszczone były
atmosferą strachu przed trudnymi do przewidzenia wyczynami okupanta, To
załamywało niejednego.
Oczywiście, około 90 procent „rezydentów” podkowiańskich miało
kenkarty warszawskie. I w tym przypadku polska zaradność znalazła pole
do skutecznego popisu. Najpowszechniejszym „sposobem” na zamazanie
prawdy był stempel, na nowej kenkarcie, podkowiańskiej gminy, lub
którejś
z gmin okolicznych, stwierdzających zameldowanie na tutejszym terenie na
wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. W tym zakresie okazywali
wielką pomoc urzędnicy różnych gmin. Jednak, wobec poważniej
obciążonych politycznie lub rasowo, należało wykonać bardziej precyzyjny
manewr osłaniający. Chodziło tu o wystawienie nowej kenkarty na
zmienione nazwisko.
Atmosferę grozy, przynajmniej dla wtajemniczonych, potęgowała
świadomość odpowiedzialności i jednoczesnej bezradności wobec dużej
grupy rannych i chorych ukrytych po różnych podkowiańskich komyszach.
W znakomitej większości byli to młodzi żołnierze Powstania
Warszawskiego, przywożeni tu przez chłopskie furmanki, przeważnie
z Obozu Pruszkowskiego. Punktem zbornym, który z czasem zyskał miano
szpitala, była willa państwa Baniewiczów w Podkowie Głównej.
Oczywiście, pięć czy sześć pokojów zamienionych na sale szpitalne nie
mogło pomieścić wszystkich potrzebujących opieki lekarskiej.
Właściciele większych willi, jeszcze nie do końca wypełnionych
uciekinierami warszawskimi, przyjmowali po kilku lżej chorych. Ta
zdrowa i czynna część społeczności podkowiańskiej miała trzy problemy do
rozwiązania wobec rannych. Jak ich chronić przed Niemcami? Jak ich
leczyć? Jak ich urządzić po wyzdrowieniu?
Ten pierwszy problem starano się rozwiązywać przez konspiracyjną
komórkę podrabiającą ausweisy. Nie zawsze to zdawało egzamin,
szczególnie wobec nieprzytomnych. Bez lekarstw, opatrunków i narzędzi
chirurgicznych trudno było skutecznie leczyć, nawet przy tak ogromnym
poświęceniu się kilku warszawskich i kilku miejscowych lekarzy. Cięższe
przypadki odsyłano do prawdziwego szpitala w Pruszkowie, gdzie
niezawodni doktor Stefen i doktor Jonscher przekraczali wszelkie
ograniczenia w medycznej sztuce i ludzkiej odporności. Z wprowadzeniem
w „normalne” życie ozdrowieńców bywało różnie. Wielu przywołanych
z niebytu i wyrwanych z aberracji przegranej walki powstańczej nie
uznawało tej krzątaniny podkowiańskiej za życie. Wyłaniał się problem
ich psychicznej stabilizacji.
Popowstaniowy Natusin posiadał swoją specyfikę w rozwiązywaniu
codziennych trosk trzydziestu stałych jego mieszkańców. Wynikała ona
raz ze względnie przestrzeganego reżimu ujmującego w karby 24 godziny
egzystencji tej zbiorowości, dwa z indywidualności przebywających tam
osób. Reguły codziennego życia i współżycia zaproponowali moi Rodzice,
elastycznie przystosowując się do korekt tego programu, wynikających
albo ze zmieniających się sytuacji, albo interwencji „silnych
osobowości”. Przecież ten cały koszmar trzeba było przeżyć
r a z e m. Razem, to znaczy tak, aby pogodzić wszystkie silne, słabe
i nieujawniające się osobowości i móc je widzieć, po trudach dnia,
zgromadzone przy okrągłym stole i dwóch karbidówkach, względnie
pogodne we wspólnej rozmowie.
Osobowości silne mówiły, słabe zadawały pytania, nieujawniające się
milczały. Pomiędzy „silnymi” niekiedy zaobserwować można było
niezgodność poglądów. Wtedy najczęściej wkraczała w rozmowę moja Matka,
posiadająca dar osadzenia rzekomego problemu kpiarskim żartem lub
oskrzydlając rzeczywiste dylematy swą ciepłą perswazją. Nie zawsze
dawało to pożądany efekt. Ponadto grały tu niepoślednią rolę jedwabne
nici sympatii i napięte postronki antypatii łączące poszczególne osoby.
Gdzież ich nie ma, gdy przycicha strach, głód i niewyspanie ?!
Prezesem „Klubu Szyderców” był Włodek, mój Brat, nieustępliwie
przeciwstawiający się wszelkim rygorom i poważnym debatom. Robił to od
niechcenia, mimochodem i zawsze na wesoło. To „motyle” pojmowanie
naszej bieżącej egzystencji jednało mu wielu zwolenników, szukających
okazji do uśmiechu, choć na chwilę. W ten sposób „Klub Szyderców”
często zmieniał swoich członków, a niezachwiany jego „prezes”
zawsze był gotów przyjąć nowych adeptów swej filozofii „bez
dogmatu”.
Uciążliwość ciasnoty i stłoczenia dawała znać o sobie w różnych
sytuacjach. Na przykład kolejność rozbierania się do snu w pokojach
męsko–damskich; najpierw panie, później panowie, ale już przy
zgaszonej świecy.
Nikt z grona „rezydentów” natusińskich nie ubywał, natomiast
zdarzało się, że odwiedzali Natusin przelotni goście na dwie, trzy noce.
Każde przywitanie nowego gościa było radosne, bo była to afirmacja
uciechy z jeszcze jednego ocalałego istnienia, z jeszcze jednej znajomej
twarzy. Na stole pojawiał się chleb pieczony w Natusinie i mleczna
kawa. Zaraz potem zaczynały się „ruchy przesiedleńcze”, czyli
zacieśnianie dotychczasowych legowisk tak, aby można było ulokować nowy
siennik. Po opadnięciu fali podniecenia wynikłego z pierwszego
przywitania, dalszy przebieg rozmowy niósł ze sobą często smutek
i grozę. Na liczne pytania, nowoprzybyły odpowiadał niekiedy, albo
często: „zabity w walce, umarł w piwnicy, zaginął, wywieziony”.
Upamiętniły mi się trzy „wizyty”. Profesor Władysław Kowalenko,
dyrektor Instytutu Morskiego, którego byłem studentem, odwiedził nas,
a przede wszystkim profesora Ocioszyńskiego, współzałożyciela Instytutu.
Nie tyle pytał „co dalej”, ile wlewał w uszy wdzięcznego słuchacza
projekty utworzenia nowej uczelni w Gdańsku zaraz po wyzwoleniu. Gmach,
skład wykładowców, nowy program nauczania, zasady przyjmowania
studentów... Oczywiste było, że należy to właśnie robić,
a chodzi tylko o ustalenie szczegółów... Była to dla mnie imponująca
lekcja niezachwianej postawy i przemyślanej decyzji.
W parę dni później zjawił się kuzyn mego Ojca, senior rodu
Piekarskich, wuj Franciszek. Wielki klerykał, z racji prowadzenia przez
dziesiątki lat największego w Warszawie sklepu z dewocjonaliami na
Krakowskim Przedmieściu. Miał posturę biskupa i tajemniczość mnicha
należącego do kongregacji o najwyższym stopniu wtajemniczenia w sprawy
pozaziemskie. Z kamienną twarzą obwieścił nam, kto został zabity, kto
umarł z ran i zażądał cichego kąta do modlitwy i snu.
Jego wściekłość, a nasze rozbawienie nie miało granic, gdy rano
następnego dnia okazało się, że zginęła jego sztuczna szczęka zawinięta
na noc w chusteczkę. Zostałem zaangażowany do poszukiwań. Okazało się,
że wcisnęła się pod cudzy materac. Tego samego rana, nikomu nie patrząc
w oczy, wuj Piekarski wyjechał, bardziej rozżalony, niż skonfudowany.
Oberwało się nam, młodym od Ojca za te niewczesne prześmieszki.
Zjawienie się pana Adama, kolegi Włodka z wojska i z konspiracji było
potężnym wstrząsem dla wszystkich. Człowiek z wypalonymi włosami,
brwiami, rzęsami i jednym okiem zaklejonym jakąś czarną mazią.
Przyszedł na piechotę z warszawskiej Ochoty. Tam właśnie skrył się
przed Niemcami w piwnicy jednego z domów. Walczył w Powstaniu. Nie
chciał iść do obozu. W nocy, podczas gdy spał, Niemcy podpalili dom.
Uciekł, kładąc się w kałuży, by ugasić tlący się kombinezon. Był
w szoku, a ponadto świadom swego straszliwego wyglądu, dlatego nie
korzystał z żadnego środka lokomocji.
Kąpiel, obmywanie oparzelin, ostrożne karmienie. Aby do następnego
dnia. Przyszedł doktor Jonscher. Po zdjęciu ohydnej i tajemniczej
grudy zalepiającej oczodół okazało się, że źrenica jest uszkodzona. Na
ile? — tego bez odpowiedniej aparatury nie można było stwierdzić.
Nie było mowy o oddaniu pana Adama do szpitala. Nie chciał. Bał się.
Szok jeszcze nie minął. Został w Natusinie.
Zdarzały się również „odwiedziny” niepożądane i zgoła
nieoczekiwane; żandarmeria przetrząsająca dom pod jakimkolwiek
pretekstem i w nigdy niewiadomym celu. Nie doświadczaliśmy tego zbyt
często, bowiem Natusin położony był na uboczu Podkowy i na najdalszym
końcu Brwinowa. Pamiętam jedne z tych „odwiedzin”, które o mały
włos, a skończyłyby się tragicznie.
Kontrolne spojrzenie przez okno pozwalało ustalić, kto wszedł na teren
posesji. Jeżeli byli to Niemcy mundurowi, pierwszym posunięciem
zabezpieczającym było krycie się młodzieży, a szczególnie mężczyzn
w rezerwowej piwniczce. (Dziesięciu w wieku „poborowym” to chyba
za dużo, jak na jeden dom). Owego dnia byli to żandarmi, a więc
młodzież w mgnieniu oka znalazła się w piwniczce, zamykanej klapą
w posadce przedpokoju. Klapa zakrywana była grubym dywanem. Tym razem
półkolisty uchwyt klapy nie spadł w przeznaczoną dla niego żłobinę.
Drzwi otworzyła moja Matka, ubrana jak zawsze w ciągu dnia w gospodarski
fartuch. Żandarmów było trzech. Pierwszy z nich, po wejściu do
przedpokoju, potknął się o wystający uchwyt klapy. W tym momencie moja
Matka ostrym tonem zażądała powrotu Niemców na zewnątrz i wytarcia nóg
o słomiankę. „Tu są czyste, wyfroterowane posadzki” — pohukiwała
władczo. Niemcy, widząc schludną Hausfrau, zawrócili potulnie na
słomiankę. Chodziło właśnie o te pół minuty, żeby móc kopnąć wystający
uchwyt i wgnieść go w przypisane mu leże. Niemcy obszukali dom
i odeszli, dziwiąc się obecności prawie tylko samych kobiet.
„Rodziłam same córki” — wyjaśniła Matka w tonie porozumiewawczego
rozgoryczenia.
W czynne życie, dostępne w warunkach listopada 1944 roku, pchnęła mnie
moja Matka. Dostrzegła moment zwrotny w moim zachowaniu się i nie
wchodząc ze mną w dłuższą pogwarkę zadała mi pytanie: „Pomyśl,
jakiego kroku mogłaby się spodziewać z twojej strony pani Drescherowa?
Czego by od ciebie oczekiwała, za co mogłaby się pochwalić?”. To było
dobre pytanie. Łatwo mi przyszło na nie odpowiedzieć. Szpital! Opieka
nad tymi najbardziej potrzebującymi pomocy!
Przełom listopada i grudnia obfitował w sytuacje wymagające zajęcia
natychmiastowej postawy. Ten imperatyw nie tyle dotyczył mnie, co
bliskich mi ludzi, z którymi się identyfikowałem. Jakże więc nie
baczyć, co robią inni i w jaki krąg osądów i działań wciągają mnie
samego? Raczej wciągnęliby, gdyby nie...
Jednym z moich podopiecznych w szpitaliku państwa Baniewiczów, gdzie
pracowałem jako sanitariusz, był ciężko ranny w Powstaniu pan Antoni T..
Przywieziony w stanie beznadziejnym z racji upływu krwi i gangreny lewej
nogi, przeszedł dwie operacje, w tym amputację tejże nogi powyżej
kolana. Pan Adam, kolega Włodka z ZWZ w roku 1940 i Włodek często go
odwiedzali w szpitalu. Pan Antoni, nazywany w Powstaniu „Wisusem”,
bo taki nadano mu pseudonim z racji jego odważnych i nieco łobuzowatych
wypadów na Niemców, przestał majaczyć zaledwie od paru dni i można z nim
było przeprowadzić wywiad na temat jego rodziny lub przyjaciół, którzy
mogliby zaopiekować się nim po wyjściu ze szpitala. Kaleka! — a więc
sprawa kul, bo o protezie nie mogło być mowy. Antoś–Wisus
niechętnie podejmował temat, twierdził, że jego rodzina mieszka pod
Łomżą, bliższych szczegółów nie podawał. Dałem spokój tym rozmowom
czekając, aż chory przyjdzie do siebie. Antoś coś ukrywał. Co? —
tego nie wiedzieliśmy. Każdy może mieć w swym życiorysie wstydliwe
epizody. Wnet Antoś został „przesiedlony” do Natusina za zgodą
tutejszego gremium.
Koniec grudnia 1944 roku. Na niebie zaczęły się ukazywać zwiadowcze
samoloty, ale o dziwo, nie niemieckie! „Eksperci” posiadający
lornetki twierdzili, że to maszyny radzieckie. Pomruk ciężkiej
artylerii frontowej stawał się wyraźniejszy. Front zbliżał się ku nam.
Zaczęto snuć mnóstwo dociekań i przypuszczeń. Społeczność natusińska
zaczęła stopniowo popadać w euforię.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Jest to okres rozbudzonych od
nowa nadziei, skrytych lub ujawnianych radości, które nachodzą człowieka
nawet bez wyraźnej przyczyny, bez określonego powodu. Kobiety
natusińskie pod przewodnictwem mojej Matki zajęły się przygotowywaniem
uwzniaślającej oprawy wnętrz i odświętnego jadła. Kilkunastu rezydentów
natusińskich zostało zaproszonych przez moich Rodziców na wigilijną
wieczerzę. O wszystko w zaopatrzeniu było trudno, a o to, co było
najłatwiej, to jest o choinkę, wybuchł zażarty spór. Wyłonił się
problem, jak daleko można się posunąć w proteście przeciwko zgnojeniu
okupacyjnemu, by nie budzić zastrzeżeń wobec... siebie samego?
Spalona, pusta Warszawa, dziesiątki tysięcy mogił, a my tutaj...? Tak,
obchodzimy święto kościelne, ale nie festyn religijny. Stanęło na tym,
że będzie prosty chojak przy stole wigilijnym, ale nieudekorowany
i nieoświetlony.
Specyficzny był nastrój tej wieczerzy wigilijnej. Przyszedłem zasiąść
do niej nieco spóźniony. W szpitalu musiałem podzielić się opłatkiem
z „moimi chorymi”. Już wyzwolony od pierwszego wzruszenia,
chłodnym okiem patrzyłem na swych współbiesiadników przy stole
natusińskim.
Łamanie się opłatkiem... Matka dzielnie zainicjowała i przebrnęła
przez ten symbol religijny i zarazem przez ten akt osobistego przekazu,
patrząc każdemu z osobna w oczy i prosząc wzrokiem, by nikt się nie
rozpłakał. I wszyscy zdzierżyli, tylko Antoś–Wisus podejrzanie
zachlipał, tłumacząc się potężnym katarem. Zaraz potem wszyscy, brnąc
poprzez swe zmieszanie, uwzięli się chwalić zupę grzybową z łazankami,
czyniąc sztuczny rejwach. A stały trzy nakrycia, przy których nikt nie
siedział. Tyle bowiem brakowało osób, należących do najbliższej rodziny
tego gremium natusińskiego. Wysoka fala sztucznej swobody, czy nawet
wesołości opadła nagle jak na nurcie, na którym otwarto śluzę i wszyscy
na się spoglądać zaczęli nieporadnie, bacząc jeden na drugiego, kto
wpierw poda nowy obojętny temat do rozmowy.
Odniosłem wrażenie, że cały szereg osób czuje się niezręcznie, żałując
uczestnictwa w tym zbiorowym uroczystym posiłku, który miał działać jak
katharsis, a pełnił funkcję katalizatora nieodreagowanych stresów.
Wreszcie, po tartym maku i kompocie, które musiały zastąpić wszystkie
bakalie, Ojciec ruszył do fortepianu, by zagrać kolędę. I rozległ się
zgodny, wyzwalający śpiew o tym, jak to Bóg się rodzi i wszelka moc
truchleje... A ja miałem w głowie te moce, co do których pragnąłem,
aby jak najszybciej „struchlały”. Czy mogłem wiedzieć, że
przyjdzie mi się zetknąć z innymi, nieznanymi mi wtedy mocami, które
„truchleniu” łatwo nie będą się poddawać?...