Czy pamięta Pan swój pierwszy artykuł?
Początki mojego pisania? To były jakieś omówienia do programów
koncertowych, komentarze do audycji radiowych, recenzje książek.
W 1958 zaczął wychodzić odnowiony „Ruch Muzyczny” w Krakowie,
wydawany przez PWM. Był to czas pierwszych Warszawskich
Jesieni, wielkich fascynacji awangardą. Jedna z pierwszych moich
recenzji w „Ruchu” tyczyła książki Bogusława Schaeffera
Nowa muzyka. Recenzja była gorąca, entuzjastyczna. Wspominam to
wszystko jako fascynacje wieku młodego. W tym czasie jeszcze
zamierzałem uprawiać muzykologię w sensie naukowym, równolegle
z krytyką, co się zresztą nie bardzo udało. Od muzykologii sensu stricto
z czasem odszedłem, niemniej wtedy, w 1957 roku, zadebiutowałem
w „Muzyce” artykułem o cyklu pieśni Hindemitha Das
Marienleben, do wierszy Rilkego.
Czy był czas, kiedy czuł się Pan bardziej muzykologiem niż krytykiem?
Może w czasie studiów. Myśmy je sobie trochę przedłużali. Ja
kończyłem w 1959 roku i wtedy bardziej czułem się muzykologiem,
pod wpływem mojego profesora Józefa Michała Chomińskiego.
Bardzo dużo mu zawdzięczam, jeśli chodzi o rdzenny stosunek do
muzyki, do jej elementów, do formy muzycznej, harmoniki,
instrumentacji, kontrapunktu. Sporo też zawdzięczam księdzu
profesorowi Feichtowi — w podejściu do muzyki dawnej — i profesor
Zofii Lissie. Wszak to ona przyjmowała mnie na upragnioną
muzykologię. Przede wszystkim zaś trzeba docenić to, że potrafiła
w najczarniejszych czasach stalinowskich stworzyć taką przedziwną
enklawę: Zakład Muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego. Ja
właśnie tam się wychowywałem, pod jej skrzydłami.
Ze studiów wyniosłem upodobanie do kwestii estetycznych i do
problemów, jak to dzisiaj określam, substancjalnych muzyki, to znaczy
formy, struktury, harmoniki, kontrapunktu.
Co uważa Pan za najważniejsze w swoich pracach?
Największą wagę przywiązuję do tego, co można nazwać próbą historiozofii muzyki, czy też historii muzyki w perspektywie filozoficznej. Nie jestem filozofem z wykształcenia, jestem w filozofii amatorem, a to, co od dawna już próbuję uprawiać, można nazwać nie tyle estetyką, co filozofią muzyki. Estetyka ma bardziej ograniczony zasięg. A filozofia jest... filozofią. Jak pisał Nicolai Hartmann: „Nierozwiązywalność własnych problemów jest charakterystyczną i główną cechą filozofii. Odpowiedź na pytanie: Co to jest filozofia? może brzmieć: Filozofia jest rozważaniem tych kwestii, które nie mogą zostać do końca rozwiązane i z tego powodu mają niezmienny charakter”.
Dlatego też filozofia tak chętnie wnika w sferę sztuki, w dziedziny sztuk poszczególnych; jest filozofia literatury, filozofia malarstwa i, jak sądzę, istnieje też filozofia muzyki. Tutaj jednym z moich mistrzów jest Ingarden; i choć on swoją rozprawę zawarł w tomie Studia z estetyki, dla mnie jest to nie tyle estetyka, co właśnie filozofia–ontologia dzieła muzycznego, rewelacyjnie i odkrywczo sformułowana. Jeśli zaś chodzi o metafizykę muzyki, to nikt już później nie wzniósł się wyżej nad genialnie odkrywcze i do dziś inspirujące ujęcia Schopenhauera (Świat jako wola i przedstawienie). On jest również moim mistrzem w uprawianiu filozofii muzyki.
Moja filozofia muzyki — tak jak ją widzę dzisiaj — próbuje godzić
dwa przeciwstawne podejścia: historyczne, zorientowane na dzieje
muzyki, i fenomenologiczne, nastawione na jej istotę, strukturę,
substancję. Jedną z głównych moich koncepcji jest rozróżnienie
w dziejach muzyki tego, co substancjalne i tego, co akcydentalne.
A także nastawienie na to, co jest w muzyce duchowością — w sensie
religijnym i szerszym, metafizycznym. Fascynują mnie też związki
muzyki z literaturą, z poezją, muzyczność poezji, poetyckość muzyki,
literackość muzyki, muzyczność literatury; sporo już o tym pisałem.
Które z Pańskich prac są dla Pana najcenniejsze?
Do których jestem najbardziej przywiązany? Trudno mi nieraz czytać
to, co pisałem dawniej, drażni mnie wielosłowie, ciągle bym tam coś
wykreślał... Czy dziś piszę lepiej? Nie wiem. Może przynajmniej
zwięźlej. Pomijając wszakże kwestie stylu, ważne dla mnie myśli
zawiera pierwsza książeczka o Bachu z Pewuemowskiej „białej
serii” (Bach — muzyka i wielkość) — wciąż staram się je rozwijać.
W tej samej serii ukazała się rzecz o twórczości Lutosławskiego (
Lutosławski a wartość muzyki). Wprowadziłem tam pewne określenia
tyczące systemu kompozytorskiego w muzyce, z których korzystam do
dziś. Jest też wcześniejsza nieco książka małego formatu, z „czarnej
serii” PWM: Idea — Dźwięk — Forma, a w niej pierwsze
koncepty mojej historiozofii, wciąż dla mnie ważne. Dalej — Szkice
z późnego romantyzmu, miejscami naiwne, ale zawierające pierwsze
większe ujęcia Wagnera i Mahlera, jakby przymiarki do przyszłych
monografii. I wreszcie Mahler (1992), do którego jestem bardzo
przywiązany, choć i tę książkę dziś bym gruntownie przeredagował.
Już drugi rok na druk w PWM czeka mała ilustrowana monografia
o Wagnerze. Teraz zaś przygotowuję Wprowadzenie do historii
muzyki, które czeka jeszcze na swego wydawcę.
W książce „Lutosławski a wartość muzyki” pisał Pan o konieczności powrotu do piękna i konieczności jego odrodzenia, o tym, że piękno zostało dzisiaj zdegradowane i zdezaktualizowane. Co teraz, po dwudziestu pięciu latach, powie Pan na temat piękna?
Zasadniczo to samo. Ja ten tekst przeredagowałem i na jakiejś sesji
wygłosiłem jako Manifest o potrzebie piękna. Na tę potrzebę
kładę dziś jeszcze silniejszy nacisk, bo uważam, że piękno jest
rdzeniem i istotą sztuki, a dopiero po nim idzie wszystko inne. Ale nie
piękno w jakimś wąskim, cząstkowym sensie, ale piękno w znaczeniu
syntetycznym, tak, jak to znakomicie przedstawia Tatarkiewicz —
najrozmaitsze koncepcje piękna: i romantyczne, i klasycystyczne, i —
jak mówił Plotyn — umysłowe i zmysłowe. Uważam niezmiennie, że
piękno jest atrybutem substancjalnym sztuki. I niech mi nie mówią, że
istotą sztuki jest na przykład prawda. Prawda w sztuce znaczy tyle, co
sztuka prawdziwa, czyli sztuka, która naprawdę istnieje. Sztuka bez
piękna jest natomiast sztuką zdegenerowaną. Nie bójmy się tego słowa
— choć nadużywali go naziści i komuniści — bo sztuka bez piękna
więdnie, usycha. To, co się dzieje w pewnych rejonach sztuki dzisiaj,
jest wręcz obrzydliwe w swym antyestetyzmie! Chociaż, przyznajmy,
jest i sporo piękna. Przeważnie, co prawda, eklektycznego, nierzadko
epigońskiego, wolę to jednak od brzydoty.
Czym jest brzydota estetyczna w muzyce?
Brzydota jako efekt ilustracyjny, kontrastowy, szokujący — zawsze jednak w ramach nadrzędnych zasad estetyki dźwiękowego piękna — nawiedza sporadycznie muzykę europejską, swoiście ją uatrakcyjniając, co najmniej od czasów renesansu. Wtedy to, głównie w madrygałach, w chansons, wzmogły się skłonności muzyczno–programowe, mimetyczne: przedstawiania, naśladowania, malowania...
Później, w retoryczno–afektywnej i dźwiękonaśladowczej estetyce
czasów baroku, w XVII i XVIII wieku, efekty swoistej — zamierzonej
— brzydoty dźwiękowej są stałym, acz marginalnym, składnikiem.
W gatunkach muzyki religijnej, kantatach Bacha na przykład, takie efekty
„schrecklich” zyskują sens religijno–moralny, kiedy
przedstawiają, symbolizują w zgrzytliwych brzmieniach,
„skrzekliwej” instrumentacji — zło, grzech, szatana... Tak więc efektów
„brzydoty” dźwiękowej nie wynalazł Beethoven ani Wagner —
najwięksi prekursorzy nowych języków wyrazowych w muzyce XIX
wieku. One się tylko w tym stuleciu rozwinęły i umocniły.
W tetralogii Wagnera są całe, powiedziałbym, struktury turpistyczne:
podziemie Nibelungów, kuźnia Mimego, walka Zygfryda ze smokiem,
zwoływanie drużyny Hagena... Takich efektów nie powstydziłby się
nawet Penderecki w swoim okresie awangardowym! Tyle, że w XIX
wieku, są one jeszcze estetyczne, działają na nas w ramach estetyki
muzycznego piękna. A kiedy się to rozlewa w nurtach muzyki XX
wieku, kiedy łączy się ze skłonnościami do naturalizmu widocznymi
w muzyce generowanej z pomocą aparatury — elektronicznej, konkretnej,
z jej natręctwem skojarzeń cywilizacyjno–maszynistycznych, to
mnie ten świat dźwiękowy tworzony z akustycznych odpadów
współczesnej cywilizacji wprost odpycha...
Czy w muzyce czysto instrumentalnej można mówić o estetycznej brzydocie?
Myślę, że z tym jest tak, jak z odczuwaniem przez długie wieki
dysonansu i konsonansu. Zgodnie z niektórymi hedonistycznymi
teoriami muzyki dysonans jest pewnym odczuciem nieprzyjemności,
po którym ma nastąpić przyjemność. Taka dialektyka muzyki
rozwinęła się zwłaszcza od czasów baroku. Chociaż kadencje, efekty
dwutonacyjności w czternastowiecznych motetach też może mieściłyby
się w tym zjawisku. Dysonans służy konsonansowi, coś podrzędnego
w ramach czegoś nadrzędnego — taka jest właśnie zhierarchizowana
koncepcja i dyscyplina duchowa muzyki. Dopiero w XX wieku to się
całkowicie rozluźniło, choć przecież ekspresjonizm, dodekafonia,
systemy Schönberga, Hindemitha, wprowadziły nowe rodzaje
dyscypliny.
Czy można by wprowadzić rozróżnienie na piękno muzyki i piękno w muzyce?
Myślę, że warto je rozróżnić, choć nie jest to łatwe.
W przypadku ekspresji byłoby łatwiej.
Tak, bo ekspresja jest pewną emanacją muzyki. W szerokim sensie
romantycznym — bazuje na emocji i wynika z samego rdzenia
dźwięku. Rozróżnienie to nie jest wcale wynalazkiem XX wieku, choć
wtedy stało się już rozróżnieniem niemal kanonicznym. W tym sensie
można mówić, że ekspresja w muzyce jest jej immanentna, ja to
nazywam: substancjalna, bo ona wynika z samych elementarnych
stanów i jakości muzyki — interwału, dysonansu, współbrzmienia, z
Klangfarbenmelodie.
Pisał Pan, że piękno w swojej istocie jest jedno. Jakby Pan to wyjaśnił, zważywszy, że poczucie piękna i jego rozumienie ciągle się zmienia?
Ponieważ z natury upodobań filozoficznych jestem platonikiem i plotynikiem, przyjmuję, że piękno jest jedno, istnieją natomiast jego najrozmaitsze przejawy. I w tym samym sensie, idealnym, muzyka też jest dla mnie jedna.
To przekonanie wynika z mego poglądu na sztukę, w gruncie rzeczy
idealistycznego. W naszym myśleniu o bycie, egzystencji, kulturze,
religii, sztuce musimy przyjąć jakieś nadrzędne założenie. Ja zakładam
prymat rzeczywistości idealnej, specyficzne istnienie idei. Moja
koncepcja dzieła muzyki, utworu muzycznego, wyrasta z filozofii
Ingardena.
Czy każdy utwór muzyczny jest dziełem?
W języku polskim dzieło to jakby coś wyższego, ale np. Ingarden i Tatarkiewicz używają tych pojęć zamiennie. Ja wolę mówić o utworze, bo jest to pojęcie szersze. Do definicji dzieła muzycznego dojdę może pod koniec mojego Wprowadzenia do historii muzyki.
Kluczowymi pojęciami w całych dziejach muzyki są dla mnie kategorie substancji i przypadłości. Potem — „mowa dźwięków” (wspaniale przez Nikolausa Harnoncourta ukuty i bardzo inspirujący termin!). Muzyka jest mową dźwięków, to pewne. Trzecia, bardzo ważna kategoria, to „jakości metafizyczne”, jak to określa Ingarden czy, jak mówił Witkacy, „metafizyczne uczucia”, intuicje, odniesienia; i w konsekwencji horyzont metafizyczny. We wstępie do mojego Mahlera jest rozdział zatytułowany „Kompozytor a perspektywa metafizyczna”, w którym próbuję przedstawić ewolucję tej metafizyczności w muzyce XIX wieku.
Mógłbym rzec, iż cała moja historia i historiozofia muzyki opiera się na tych trzech parach pojęć. Z „substancji i przypadłości” wywodzi się forma, konstrukcja, budowa, z „mowy dźwięków” — symbolika, znaczeniowość, ekspresja, ilustracyjność. Wreszcie, w polu „jakości metafizycznych” mieści się także duchowość religijna, religijny racjonalizm, irracjonalizm, mistycyzm. Tak bym określił rdzeń myślowy, intelektualne sedno mojej historyczno–filozoficznej koncepcji muzyki.
Moje podejście do historii muzyki i do poszczególnych kompozytorów jest przede wszystkim nastawione na to, co tkwi w strukturze, w substancji. Jej emanacją jest barwa brzmienia.
Mówię tu o tym, jak postrzegam muzykę, jak ją pojmuje i ujmuję,
wsłuchując się w to, co ona do mnie mówi i co ja mogę z niej
hermeneutycznie odczytać. W odczytywaniu sensów muzyki bardzo
pomaga mi znajomość aury intelektualnej, znamiennej dla czasów,
w których ta muzyka powstawała. Najłatwiej to uchwycić w takich
epokach jak wiek XVII, kiedy to odradza się filozofia, metafizyka.
W każdej epoce staram się uchwycić i określić dominantę myślenia
filozoficznego. Zastanawiam się, jaki charakter ma aktywność
umysłowa: bardziej racjonalistyczny czy bardziej intuicjonistyczny?
Czy nastawiona jest na tworzenie ścisłych systemów pojęciowych, czy
też na bardziej swobodne rozważania? Czy ceni się bardziej spekulacje
umysłowe, czy doświadczenie? Czy samą filozofię traktuje się bardziej
naukowo, czy też bardziej poetycko? Czy w centrum uwagi są
fundamentalne problemy ontologii i metafizyki, czy raczej etyki,
estetyki? Czy dominuje nastawienie na istotę — esencjalne, czy na
istnienie — egzystencjalne? Czy panuje racjonalizm, czy irracjonalizm?
A może w równej mierze oba? Są to dla mnie sprawy kluczowe,
z których wynika charakter sztuki, poziom nauk, świadomość
rzeczywistości, obraz świata, koncepcja kosmosu.
Co, zdaniem Pana, jest w muzyce stale obecne?
W moim Wprowadzeniu do historii muzyki rozważam cztery pary
naczelnych idei regulatywnych, które rządzą czy kierują muzyką w jej
historii: liczby i dramaturgii, formy (formowania) i deformacji
(deformowania), ciągłości i nieciągłości, skończoności
i nieskończoności. One są stale obecne w muzyce europejskiej, działają
dialektycznie, na zasadzie przeciwieństwa.
Czy można powiedzieć, że liczba i dramaturgia to to samo, co rozum i emocja?
Tu chodzi raczej o kształtowanie formy na zasadzie dramaturgicznej.
Wchodzą tu w grę napięcia i odprężenia, kontrasty, dopełnienia, choć
oczywiście kategoria emocjonalności jest kluczowa. Można to równie
nazwać opozycją ładu i żywiołu.
Liczba jest ładem.
Ładem, logiką, ratio. Dramaturgia natomiast, choć oczywiście
organizowana przez rozum, ma rdzeń irracjonalny i jakąś wręcz
pierwotną dynamikę. Zresztą na poziomie źródłowej pierwotności te
dwie idee i siły kształtujące się spotykają. Wszak muzyka kultur
zwanych prymitywnymi opiera się przede wszystkim na rytmie (i to
nieraz bardzo złożonym), a rytm to liczba. Tak więc jest jakieś
prastare, pitagorejskie pojmowanie liczby jako zasady wszelkiego bytu.
A jednocześnie jakiś, równie archaiczny, motor dynamicznego
kształtowania.
Których kompozytorów ceni Pan najwyżej?
Zacznijmy od średniowiecza, które dla mnie w muzyce wygasa dopiero w XVI wieku. Interesuje mnie ono, przede wszystkim od strony piękna intelektualnego, struktury, myśli, koncepcji muzyki mieszczącej się w systemie ówczesnych nauk, ściśle związanej z teologią i filozofią. Są tam twórcy, którymi się od dawna fascynowałem, jak Machaut. Potem idzie czworo uwielbianych przeze mnie polifonistów burgundzko– niderlandzko–flamandzkich: Dufay, Ockeghem, Obrecht, Josquin des Prés, o którym Ewa Obniska opublikowała ostatnio w Canorze; rewelacyjnie odkrywcze studium. Dalsze moje fascynacje to, w porządku chronologicznym, Palestrina, jako realizator ideału formy „kulistej” i Orlando di Lasso.
Potem przychodzi już ta wielka nowożytność, najbliższa mi: barok, Monteverdi, Schütz, wspaniały wiek XVII, szkoły lutnistów, gambistów, klawesynistów, organistów, fascynująca kuźnia form, i wreszcie apogeum absolutne wszelkiej muzyki: BACH. Potem jest okres, według mnie, przejściowy, bo ja w swej historii muzyki nie wyróżniam tzw. klasycyzmu jako odrębnej epoki. Od tego, co nazywam umownie barokiem, przechodzę do czegoś, co nazywam romantyzmem, a co nie zaczyna się bynajmniej w początkach XIX wieku, tylko znacznie wcześniej, już w drugiej połowie XVIII. Wtedy to, po śmierci Bacha, rozpoczyna się proces zasadniczych przemian w muzyce jako mowie dźwięków — romantyzacji muzyki. Retoryka barokowa przełamuje się na retorykę emocjonalną, uczuciową. Wiąże się z tym również nowa koncepcja formy. Romantyzm zaczyna się właściwie od najstarszego z synów Bacha — on ma tę czułość preromantyczną, jest wybitnym prekursorem nowych prądów, w których ekspresja będzie niejako kształtować formę. Z geniuszów XVIII wieku kocham i Haydna, i Mozarta, każdego zresztą inaczej. Haydna za nieprawdopodobną inwencję przetworzeniowo – sonatowo – symfoniczno – tematyczną, którą mógłby obdzielić właściwie wszystkich późniejszych kompozytorów. Tam są sposoby kształtowania, które potem Beethoven będzie kontynuował i rozwijał. A dalej moi najbliżsi: Beethoven, Schubert, Chopin, Berlioz, jako prekursor myślenia barwą i frapujący geniusz wyobraźni i dramaturgii, a także Liszt, który rozmachem prekursorskiej wyobraźni sięga aż w XX wiek... Oczywiście Wagner, Brahms, Bruckner, Mahler, Strauss, ale Mahler nade wszystko! Uważam go za największego kompozytora XX wieku, dlatego, że ma największą inwencję, największy zasięg, rozrzut, największą zdolność syntezy, największą wyobraźnię. Tak bliscy mi kompozytorzy szkoły wiedeńskiej uwielbiali go, był ich mistrzem, Schönberg bardzo przeżył jego przedwczesną śmierć.
Więc wiek XX, niesłychanie ciekawy. Niezwykle dużo się tam działo,
tylko co się z tego później odcedzi? Co będzie uznane za eklektyczne,
co za epigońskie, a co za prawdziwie twórcze? Zastanawiam się nad
tym w szkicu, jaki ukazał się w majowym numerze miesięcznika
Więź. Na przykład, czy wiek XX wykreował jakieś charakterystyczne
formy? Zapewne nie — największym okresem kreowania form był
właściwie wiek XVIII i XIX, a potem nastąpiło już tylko ich
rozwijanie. W XX wieku dominowały raczej kreacje nowych brzmień
niż form. Z dwudziestowiecznych kompozytorów wymienię jeszcze
oczywiście Strawińskiego i Bartoka. Szczególnie jednak, po Mahlerze,
bliska mi jest szkoła wiedeńska. I Messiaen. Z polskich kompozytorów
— Lutosławski, Panufnik, Górecki, Kilar, a z młodszych — Knapik,
Szymański, wielkie indywidualności.
A jaki ma Pan poczet wykonawców?
Gould na pierwszym miejscu, a na drugim biegunie, równolegle,
Landowska. To są mistrzowie absolutni wykonawczej interpretacji.
Czy mógłby Pan powiedzieć w jednym zdaniu, co to jest muzyka?
Powiem za Mieczysławem Tomaszewskim, którego uważam za największego i najoryginalniejszego dziś z polskich muzykologów: muzyka jest cudem. Jest, jak mówi Schopenhauer, odbiciem samej zasady rzeczywistości, idei, ale — dodam od siebie — takim odbiciem, które przenika człowieka na wskroś. Żadna ze sztuk nie jest w tym stopniu cudowna, co muzyka, i to uczucie cudowności jest czymś niezwykłym. To jest poczucie na wskroś romantyczne, a ja jestem romantykiem, w sensie szerokim, ponadczasowym. Żadna sztuka nie przenika tak do rdzenia osobowości. Tu nie idzie o uczucia. Wszystko to, oczywiście, przechodzi przez sferę emotywną, ale najważniejsze jest to, że ona wnika — mówię o wielkiej muzyce — do rdzenia osobowości i napełnia nas entuzjazmem, poczuciem cudowności istnienia. I taką muzykę się kocha, nie sentymentalnie jednak, tylko istotnościowo. I jeżeli w ogóle zasadą naszej egzystencji, a może i wszelkiego istnienia, jest miłość, to muzyka daje nam bezpośrednie odczucie miłości. Tylko tyle można powiedzieć. Dlatego też ci, którzy muzykę kochają, równocześnie chcą ją zgłębiać, tłumaczyć, określać jej sensy i znaczenia.
Ale dociekając, rozważając, analizując, pamiętajmy stale o tej
prawdzie: muzyka jest w istocie cudem. Tak, jak cudem jest natura:
drzewo, las, góry, łąka, morze, jezioro, rzeka. Bez cudowności nie ma
muzyki.
Czy nie ma pewnego paradoksu w pisaniu o muzyce? Przecież nie da się zgłębić jej istoty. Tkwi on zresztą u samych podstaw estetyki, jest to bowiem nauka o wrażeniach zmysłowych, które nie są przekładalne na słowa.
Tak, to zresztą dotyczy każdej sztuki, bo doznanie sztuki jest niewerbalne. A dlaczego piszemy o sztuce? Bo taka jest nasza natura. Takie jest nasze nieposkromione dążenie do spojęciowania wszystkiego. Daje nam to jakąś intelektualną satysfakcję. A ja uważam, że powinniśmy pisać, ale w — metafizycznym! — poczuciu zachwycenia; jak to określił Proust: „widzieć jasno w zachwyceniu”. Jeśli chodzi o tak zwany światopogląd filozoficzny, nie jestem właściwie ani całkowitym pesymistą, ani też do końca optymistą. O tyle może jednak optymistą, iż czuję, wierzę, wiem, że istniejemy głównie po to, żeby się zachwycać; w tym tkwi dla mnie sens egzystencji.
Tekst został opracowany na użytek PMK.