PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 38

Poetka Ludmiła Marjańska o życiu, poezji, przyjaźniach

Wszystko jest darem



Debiutowałam w roku 1953 wierszem Ethel drukowanym w Twórczości, gdzie redaktorem działu poezji był Zbigniew Bieńkowski. W tamtych latach do druku mógł być przeznaczony utwór choć trochę zaangażowany, więc moje liryki nie nadawały się, bo nie tworzyłam żadnych wierszy „ku czci”. Napisałam jednak wiersz o tragedii matki dwojga dzieci skazanej za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego. Właściwie powinnam się wstydzić tego wiersza, ale tym, co mną wstrząsnęło, była ludzka tragedia, prawdziwa, rzeczywisty fakt, nie jego polityczna wymowa. Była to słynna sprawa Rosenbergów.

Po 56. roku pisałam więcej, powstawały wiersze pod silnym wpływem Skamandrytów, którymi byłam zafascynowana. Później pisałam również prozę. Uznałam, że moja przeszłość okupacyjna powinna też zostać utrwalona i powstały dwa tomy wspomnień z tego czasu, wydane przez Naszą Księgarnię. To Pierwsze śniegi, pierwsze wiosnyŻycie na własność, powieści dla młodych czytelników, których bohaterkami są dorastające w tych trudnych czasach dziewczyny. Pytano mnie niejednokrotnie, która z nich to ja, ale nigdy nie pisze się dokładnych portretów, one są rozłożone na kilka postaci. Miśka, Hanka... Dziś mogę powiedzieć, że miałam szczęśliwe życie. Śmieje się ze mnie znajomy młody człowiek, kiedy o tym mówię. Jak to, przecież była wojna? Nie może uwierzyć, gdy ogląda zdjęcia, że chodziłyśmy wtedy w kapeluszach. Jak to — wojna i kapelusze? A my nosiłyśmy kapelusze, a nawet tańczyłyśmy... Młodość ma swoje prawa.

Zegar, który pani widzi, to stary zegar z mojego domu w Częstochowie. Wybijał wszystkie moje godziny. Należał do moich rodziców. Jestem do niego bardzo przywiązana. Prawda, jaki piękny ma ton?

Książka dla młodszych czytelników, Zakochany zuch oparta jest na opowiadaniu mojego wnuka, po jego powrocie z harcerskiego obozu. Wiersze dla dzieci wydała Nasza Księgarnia w tomiku Dmuchawiec.

Muszę przyznać, że lubię spotkania z czytelnikami. Napisałam kiedyś: „bez ludzi nie istnieję / jestem pustym naczyniem”, i tak to czuję. Ludzie są mi potrzebni. Także młodzi. Bardzo mnie cieszy, kiedy na moje spotkania przychodzą młodzi. Z takich właśnie kontaktów narodziła się szkoła mojego imienia. Pewna moja znajoma, mieszkająca w USA, kiedy dowiedziała się, że mam szkołę swojego imienia w Młodowicach pod Przemyślem, zdecydowała, że prywatną szkołę, którą prowadzi, też nazwie imieniem Marjańskiej. Więc mam już dwie szkoły — w Polsce i w Ameryce.

A wszystko zaczęło się od tego, że 9-letni wówczas Arturek przeczytał w „Świerszczyku” moje opowiadanie i napisał do redakcji z zapytaniem, czy będzie ciąg dalszy tej historii. Odpisałam mu, a gdy powstał Zakochany zuch, przesłałam go Arturowi. Wtedy zaprosił mnie do Przemyśla. Korespondencja trwała jakiś czas, on opisywał mi swoje życie, jak piele buraki, o tym, że nie mają traktora, tylko koniem pracują, że budują nowy dom. Kiedy pierwszy raz pojechałam do Przemyśla, Artur miał już 11 lat. Byłam pierwszym gościem w ich nowym domu. Zaprosił mnie też do swojej szkoły. Artur przyjechał po mnie na dworzec i stał tam trzymając moje zdjęcie, żeby mnie rozpoznać. Potem jechaliśmy do jego wsi autobusem, do którego wsiadła także jego nauczycielka. Tak poznałam nauczycieli i uczniów ze szkoły w Młodowicach. I od tej pory trwa wielka przyjaźń. W końcu zdecydowali, że chcą mieć szkołę imienia Marjańskiej. Jakie to uczucie? W pierwszej chwili powiedziałam, że czuję się tak, jakbym już nie żyła. Bo przecież niewiele osób dostępuje za życia takiego zaszczytu. Sama uroczystość odbyła się w 1999 r., uczestniczyli w niej i pop z tamtejszej cerkwi, i sołtys, i wójt. Odwiedzam moją szkołę co najmniej raz w roku, ale czasami odwiedzają mnie także uczniowie z polonistką, Marią Feduniewicz.

Na spotkaniach z młodzieżą opowiadam o tym, żeby pokazać, jaki kontakt można nawiązać z młodymi czytelnikami, kontakt bardzo cenny, świadczący o tym, że także na dalekiej przygranicznej wsi są wspaniali ludzie.

Pyta pani, jak powstaje wiersz. Ja nie wiem jak, bo wiersze przychodzą same. Często jak już zasypiam, pojawia się wspomnienie, refleksja i przychodzą wiersze. Trzeba je szybko zapisać, bo rano ich już nie ma. Pisanie to jest dar, nie jestem poetką z zamysłu, to moja wewnętrzna potrzeba zapisywania tego, co czuję, co mnie spotyka. Może czasem jestem zbyt otwarta. Na przykład wiersze wydane w tomiku Żywica, pisane były w czasie długiej choroby męża. To, że mogłam pisać o tym, co przeżywałam, było dla mnie ratunkiem.

Inspiracją bywają przeważnie własne odczucia, przeżycia. W Ameryce taki nurt poezji nazywa się konfesyjnym, gdy pisze się od siebie, o swoim wnętrzu.

Oprócz poezji i wspomnianych powieści tłumaczę wiersze poetów anglojęzycznych. Przełożyłam Roberta Burnsa, Elisabeth Browning, Richarda Wilbura, Theodora Roethkego, Emily Dickinson i kilku innych. Przez pewien czas przebywałam w Ameryce na stypendium. Mój nastoletni wówczas syn dziwił się, dlaczego nie zostałam w USA, i nie chciałam się tam przenieść z rodziną, ale ja nie mogłabym żyć w Ameryce. Ten styl życia mi nie odpowiada. Choć to, co dzieje się u nas, jest już teraz bardzo podobne.

Ostatni mój tomik to Córka bednarza. Tak, jest mimo wszystko optymistyczny, choć przecież mówi o przejściu na drugą stronę. Pyta pani, skąd tyle pozytywnych uczuć. To też jest dar. Wszystko jest darem. To, że ludzie czytają Żywicę, znajdują w tych wierszach pocieszenie, jest dla mnie bardzo cenne. Radość z życia i możliwość pisania to także dar Boży.

Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę robić coś u siebie w domu, niezależnie od tego, co dzieje się dookoła, co nam chcą narzucić media. Piszę więc, wypisuję siebie. W przeciwieństwie do Wisławy Szymborskiej, która jest niesłychanie powściągliwa, to, co czuję, zawieram w wierszach. Wisława wydała teraz nowy tomik, w którym jest wiersz bardzo chwalony Fotografia 11 września. Ten wiersz, na co zwróciła uwagę Małgorzata Baranowska, przyćmił inny, naprawdę istotny, Jacyś ludzie. To wiersz o wszystkich wygnańcach, którzy są ofiarami wojen na całym świecie. Wstrząsający, niezwykle trafny.

Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi
w jakimś kraju pod słońcem
i niektórymi chmurami
zostawiają za sobą jakieś swoje
wszystko



Po przeczytaniu nawiązałam do niego utworem, który jest przypomnieniem pielgrzymek, oglądanych od dzieciństwa, ciągnących na Jasną Górę. Ludzie szli boso, z chorągwiami. Mówiono — kompania idzie. Zwłaszcza jedna pieśń, którą wtedy słyszałam, przypomina mi się teraz: „Wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy...”. Wszyscy jesteśmy wygnańcami...

Czy przyjaźnię się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach? Niekoniecznie, najbardziej lubię kontakty ze zwykłymi ludźmi. Interesują mnie młodzi. Mam wiele przyjaźni wcale nie literackich. Dlatego, że czuję się bardziej zwykłym człowiekiem, niż poetką. Nie lubię określenia poetka.

No tak, przyjaźnię się także i z poetami. Tak było z Anną Kamieńską. Pierwsze spotkanie było dawno, gdy ona pracowała w redakcji „Nowej Kultury”, a ja zaczynałam pisać wiersze. Zbliżyłyśmy się bardziej w latach 70. Anna mieszkała niedaleko. Spotykałyśmy się często i miałyśmy dzieci w podobnym wieku. Po jej nawróceniu, spotykałyśmy się w kaplicy Orionistów na ulicy Barskiej. Kiedy znalazła się nagle w szpitalu, poszłam ją odwiedzić. To było ostatnie spotkanie. Umarła na moich rękach, zanim lekarze zdążyli z pomocą.

Aby przetrwać trudne czasy, trzeba mieć swoje miejsce. Dla mnie to jest Sandomierz. Miasto magiczne. Pojechałam tam po raz pierwszy po śmierci Anny Kamieńskiej. Ta śmierć była w moim życiu jakąś cezurą, liczę czas od tej pory. To są również przemiany wewnętrzne. Anna była wspaniałym człowiekiem. Rok przed śmiercią Anna była w Sandomierzu i wybierała się tam znów latem... umarła jednak 10 maja 1986 roku. Później zadzwonił do mnie Jerzy Krzemiński, który jest kustoszem muzeum w Sandomierzu. Organizował właśnie tzw. Górkę literacką — pokoik z widokiem na łąki nad Wisłą. Byłam tam po raz pierwszy w roku 1986, we wrześniu i tam napisałam Wspomnienia o Annie Kamieńskiej, wydrukowane później w „W drodze”. Od tej pory bywam często w Sandomierzu i piszę o nim wiersze. Tam także powstała powieść dla dzieci Pimpinella i Tatarzy.

Czy mam jakąś receptę na życie? Akceptować je, przyjmować to, co niesie, nie poddawać się troskom. Nieszczęścia i troski są częścią życia i trzeba je akceptować. A o przyszłości myśleć z ufnością, którą daje wiara.

A każdy nowy wiersz jest zawsze zaskakującą niespodzianką. Niedawno ukończyłam prace nad dużym wyborem wierszy. To był także trudny przegląd całego życia.



Wysłuchała Małgorzata Wittels


Wiersze Ludmiły Mariańskiej


 <– Spis treści numeru