Debiutowałam w roku 1953 wierszem Ethel drukowanym w
Twórczości, gdzie redaktorem działu poezji był Zbigniew Bieńkowski.
W tamtych latach do druku mógł być przeznaczony utwór choć trochę
zaangażowany, więc moje liryki nie nadawały się, bo nie tworzyłam
żadnych wierszy „ku czci”. Napisałam jednak wiersz o tragedii
matki dwojga dzieci skazanej za szpiegostwo na rzecz Związku
Radzieckiego. Właściwie powinnam się wstydzić tego wiersza, ale tym, co
mną wstrząsnęło, była ludzka tragedia, prawdziwa, rzeczywisty fakt, nie
jego polityczna wymowa. Była to słynna sprawa Rosenbergów.
Po 56. roku pisałam więcej, powstawały wiersze pod silnym wpływem
Skamandrytów, którymi byłam zafascynowana. Później pisałam również
prozę. Uznałam, że moja przeszłość okupacyjna powinna też zostać
utrwalona i powstały dwa tomy wspomnień z tego czasu, wydane przez Naszą
Księgarnię. To Pierwsze śniegi, pierwsze wiosny i Życie na
własność, powieści dla młodych czytelników, których bohaterkami są
dorastające w tych trudnych czasach dziewczyny. Pytano mnie
niejednokrotnie, która z nich to ja, ale nigdy nie pisze się dokładnych
portretów, one są rozłożone na kilka postaci. Miśka, Hanka... Dziś
mogę powiedzieć, że miałam szczęśliwe życie. Śmieje się ze mnie znajomy
młody człowiek, kiedy o tym mówię. Jak to, przecież była wojna? Nie
może uwierzyć, gdy ogląda zdjęcia, że chodziłyśmy wtedy w kapeluszach.
Jak to — wojna i kapelusze? A my nosiłyśmy kapelusze, a nawet
tańczyłyśmy... Młodość ma swoje prawa.
Zegar, który pani widzi, to stary zegar z mojego domu w Częstochowie.
Wybijał wszystkie moje godziny. Należał do moich rodziców. Jestem do
niego bardzo przywiązana. Prawda, jaki piękny ma ton?
Książka dla młodszych czytelników, Zakochany zuch oparta jest
na opowiadaniu mojego wnuka, po jego powrocie z harcerskiego obozu.
Wiersze dla dzieci wydała Nasza Księgarnia w tomiku
Dmuchawiec.
Muszę przyznać, że lubię spotkania z czytelnikami. Napisałam kiedyś:
„bez ludzi nie istnieję / jestem pustym naczyniem”, i tak to czuję.
Ludzie są mi potrzebni. Także młodzi. Bardzo mnie cieszy, kiedy na
moje spotkania przychodzą młodzi. Z takich właśnie kontaktów narodziła
się szkoła mojego imienia. Pewna moja znajoma, mieszkająca w USA, kiedy
dowiedziała się, że mam szkołę swojego imienia w Młodowicach pod
Przemyślem, zdecydowała, że prywatną szkołę, którą prowadzi, też nazwie
imieniem Marjańskiej. Więc mam już dwie szkoły — w Polsce
i w Ameryce.
A wszystko zaczęło się od tego, że 9-letni wówczas Arturek przeczytał
w „Świerszczyku” moje opowiadanie i napisał do redakcji
z zapytaniem, czy będzie ciąg dalszy tej historii. Odpisałam mu, a gdy
powstał Zakochany zuch, przesłałam go Arturowi. Wtedy zaprosił
mnie do Przemyśla. Korespondencja trwała jakiś czas, on opisywał mi
swoje życie, jak piele buraki, o tym, że nie mają traktora, tylko koniem
pracują, że budują nowy dom. Kiedy pierwszy raz pojechałam do
Przemyśla, Artur miał już 11 lat. Byłam pierwszym gościem w ich nowym
domu. Zaprosił mnie też do swojej szkoły. Artur przyjechał po mnie na
dworzec i stał tam trzymając moje zdjęcie, żeby mnie rozpoznać. Potem
jechaliśmy do jego wsi autobusem, do którego wsiadła także jego
nauczycielka. Tak poznałam nauczycieli i uczniów ze szkoły
w Młodowicach. I od tej pory trwa wielka przyjaźń. W końcu
zdecydowali, że chcą mieć szkołę imienia Marjańskiej. Jakie to uczucie?
W pierwszej chwili powiedziałam, że czuję się tak, jakbym już nie żyła.
Bo przecież niewiele osób dostępuje za życia takiego zaszczytu. Sama
uroczystość odbyła się w 1999 r., uczestniczyli w niej i pop
z tamtejszej cerkwi, i sołtys, i wójt. Odwiedzam moją szkołę co
najmniej raz w roku, ale czasami odwiedzają mnie także uczniowie
z polonistką, Marią Feduniewicz.
Na spotkaniach z młodzieżą opowiadam o tym, żeby pokazać, jaki kontakt
można nawiązać z młodymi czytelnikami, kontakt bardzo cenny, świadczący
o tym, że także na dalekiej przygranicznej wsi są wspaniali ludzie.
Pyta pani, jak powstaje wiersz. Ja nie wiem jak, bo wiersze
przychodzą same. Często jak już zasypiam, pojawia się wspomnienie,
refleksja i przychodzą wiersze. Trzeba je szybko zapisać, bo rano ich
już nie ma. Pisanie to jest dar, nie jestem poetką z zamysłu, to moja
wewnętrzna potrzeba zapisywania tego, co czuję, co mnie spotyka. Może
czasem jestem zbyt otwarta. Na przykład wiersze wydane w tomiku
Żywica, pisane były w czasie długiej choroby męża. To, że mogłam
pisać o tym, co przeżywałam, było dla mnie ratunkiem.
Inspiracją bywają przeważnie własne odczucia, przeżycia. W Ameryce
taki nurt poezji nazywa się konfesyjnym, gdy pisze się od siebie,
o swoim wnętrzu.
Oprócz poezji i wspomnianych powieści tłumaczę wiersze poetów
anglojęzycznych. Przełożyłam Roberta Burnsa, Elisabeth Browning,
Richarda Wilbura, Theodora Roethkego, Emily Dickinson i kilku innych.
Przez pewien czas przebywałam w Ameryce na stypendium. Mój nastoletni
wówczas syn dziwił się, dlaczego nie zostałam w USA, i nie chciałam się
tam przenieść z rodziną, ale ja nie mogłabym żyć w Ameryce. Ten styl
życia mi nie odpowiada. Choć to, co dzieje się u nas, jest już teraz
bardzo podobne.
Ostatni mój tomik to Córka bednarza. Tak, jest mimo wszystko
optymistyczny, choć przecież mówi o przejściu na drugą stronę. Pyta
pani, skąd tyle pozytywnych uczuć. To też jest dar. Wszystko jest
darem. To, że ludzie czytają Żywicę, znajdują w tych wierszach
pocieszenie, jest dla mnie bardzo cenne. Radość z życia i możliwość
pisania to także dar Boży.
Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę robić coś u siebie w domu,
niezależnie od tego, co dzieje się dookoła, co nam chcą narzucić media.
Piszę więc, wypisuję siebie. W przeciwieństwie do Wisławy Szymborskiej,
która jest niesłychanie powściągliwa, to, co czuję, zawieram
w wierszach. Wisława wydała teraz nowy tomik, w którym jest wiersz
bardzo chwalony Fotografia 11 września. Ten wiersz, na co
zwróciła uwagę Małgorzata Baranowska, przyćmił inny, naprawdę istotny,
Jacyś ludzie. To wiersz o wszystkich wygnańcach, którzy są
ofiarami wojen na całym świecie. Wstrząsający, niezwykle trafny.
Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi
w jakimś kraju pod słońcem
i niektórymi chmurami
zostawiają za sobą jakieś swoje
wszystko
Po przeczytaniu nawiązałam do niego utworem, który jest przypomnieniem
pielgrzymek, oglądanych od dzieciństwa, ciągnących na Jasną Górę.
Ludzie szli boso, z chorągwiami. Mówiono — kompania idzie. Zwłaszcza
jedna pieśń, którą wtedy słyszałam, przypomina mi się teraz:
„Wygnańcy Ewy, do Ciebie wołamy...”. Wszyscy jesteśmy wygnańcami...
Czy przyjaźnię się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach?
Niekoniecznie, najbardziej lubię kontakty ze zwykłymi ludźmi.
Interesują mnie młodzi. Mam wiele przyjaźni wcale nie literackich.
Dlatego, że czuję się bardziej zwykłym człowiekiem, niż poetką. Nie
lubię określenia poetka.
No tak, przyjaźnię się także i z poetami. Tak było z Anną Kamieńską.
Pierwsze spotkanie było dawno, gdy ona pracowała w redakcji „Nowej
Kultury”, a ja zaczynałam pisać wiersze. Zbliżyłyśmy się bardziej
w latach 70. Anna mieszkała niedaleko. Spotykałyśmy się często
i miałyśmy dzieci w podobnym wieku. Po jej nawróceniu, spotykałyśmy się
w kaplicy Orionistów na ulicy Barskiej. Kiedy znalazła się nagle
w szpitalu, poszłam ją odwiedzić. To było ostatnie spotkanie. Umarła
na moich rękach, zanim lekarze zdążyli z pomocą.
Aby przetrwać trudne czasy, trzeba mieć swoje miejsce. Dla mnie to
jest Sandomierz. Miasto magiczne. Pojechałam tam po raz pierwszy po
śmierci Anny Kamieńskiej. Ta śmierć była w moim życiu jakąś cezurą,
liczę czas od tej pory. To są również przemiany wewnętrzne. Anna była
wspaniałym człowiekiem. Rok przed śmiercią Anna była w Sandomierzu
i wybierała się tam znów latem... umarła jednak 10 maja 1986 roku.
Później zadzwonił do mnie Jerzy Krzemiński, który jest kustoszem muzeum
w Sandomierzu. Organizował właśnie tzw. Górkę literacką — pokoik
z widokiem na łąki nad Wisłą. Byłam tam po raz pierwszy w roku 1986, we
wrześniu i tam napisałam Wspomnienia o Annie Kamieńskiej,
wydrukowane później w „W drodze”. Od tej pory bywam często
w Sandomierzu i piszę o nim wiersze. Tam także powstała powieść dla
dzieci Pimpinella i Tatarzy.
Czy mam jakąś receptę na życie? Akceptować je, przyjmować to, co
niesie, nie poddawać się troskom. Nieszczęścia i troski są częścią
życia i trzeba je akceptować. A o przyszłości myśleć z ufnością, którą
daje wiara.
A każdy nowy wiersz jest zawsze zaskakującą niespodzianką.
Niedawno ukończyłam prace nad dużym wyborem wierszy. To był także
trudny przegląd całego życia.
Wysłuchała Małgorzata Wittels