Wzdragali się ponoć przed zimną wodą, choć z nią głównie się
kojarzą.
Gdy osadnicy islandzcy zdecydowali się porzucić starych bogów, chrzest
odbywał się przy gorących źródłach.
„Ludzie morza”, wikingowie („ludzie zatok”), Normanowie
(„ludzie Północy”)... bezwzględni rozbójnicy i piraci,
nieustraszeni żeglarze i odkrywcy, żądni chwały wojownicy
i profesjonalni najemnicy, pionierscy osadnicy, zapobiegliwi rolnicy,
znakomici korabnicy i metalurdzy, agresywni i wizjonerscy kupcy. Niszczyli
i zakładali osady, miasta, państwa, byli zbirami i elitami, łączyli
Wschód z Zachodem i Północ z Południem, przenosili nowinki techniczne,
obyczaje, mody i wieści. Przez trzy wieki byli postrachem Europy, ale
też jej oddechem i przygodą, ożywczym powiewem.
Normanami zwały ich zachodnie kroniki, choć od początku IX stulecia
kryli się już pod tą nazwą Szwedzi, Goci, Duńczycy i Norwegowie.
Zamieszkiwali początkowo Skandynawię i Jutlandię. Gdy na macierzystych
ziemiach nie mieściły się już ich ambicje, wyruszyli w cztery strony
świata. Szwedzi, czy jak kto woli — Waregowie, pożeglowali Bałtykiem
na wschód, by później, od zatok Fińskiej i Ryskiej, ciągnąc, gdy było
trzeba, łodzie słodkowodnymi szlakami, podążyć na południe
ku cieplejszym morzom, gdzie kusiły bogactwa Bizancjum.
Goci zainteresowali się południowymi brzegami rodzimego Bałtyku. Duńczycy
rozjechali się na wschód i zachód. Wkrótce dali się we znaki Brytanii
i państwu Franków. Norwegowie, przed którymi rozciągały się
przestrzenie oceanu, ulegli ich pokusie. Ruszyli na zachód i później na
południe — przez Szetlandy, Orkady, Hybrydy ku Irlandii i Szkocji,
a najwięksi śmiałkowie skręcili bardziej na północ i zapuścili się
głębiej w nieznane — odkrywając Islandię, Grenlandię i Amerykę.
Nie zawsze było wiadomo, czy przybyli rabować, handlować, czy też się
osiedlić. Gdy pierwsi wikingowie pojawili się u wybrzeży Anglii,
zostali uznani za kupców, co rychło miejscowy komitet powitalny „na
skutek błędnej oceny sytuacji” przypłacił życiem.
Wpływali w górę Tamizy, Loary, Skaldy i Renu. Po ich wizytach płonęły
Kolonia, Rouen, Nantes, Orlean, Bordeaux, Utrecht, York i Londyn.
Pewnego listopadowego dnia 885 roku 700 długich łodzi z czterdziestoma
tysiącami mężczyzn, kobiet i dzieci próbowało przecisnąć się przez
Sekwanę, tarasując ją pod Paryżem na długości 8 km. Paryżanie
postanowili zachować się dzielnie i nie przepuścili intruzów, czym
ściągnęli na swe miasto całozimowe oblężenie. Ta dzielność na niewiele
się zdała. Wiosną nadciągnęły wprawdzie królewskie posiłki, lecz król
wolał układać się niż bić i wikingowie spokojnie odpłynęli do bogatej
Burgundii, której mieszkańcy pewnikiem w popłochu zakopywali swe złoto.
Skandynawscy wojownicy z czasem wyraźnie się rozleniwili i coraz
chętniej dawali przekupywać, a lato zastawało ich w zimowych bazach. Na
pomysł opłacania się wikingom wpadł chyba jako pierwszy Karol II Łysy
w 845 roku, a jego śladem poszli kolejni Karolingowie. Od władców
Anglii wikingowie duńscy dostawali tak zwany Danegeld. W roku 878 król
Wessexu Alfred dał im spory kawałek swego kraju, a w 911 król Francji
Karol Prostak zalegalizował podboje normańskiego wodza Rollona nad
Sekwaną, wokół Rouen, czyniąc go swym lennikiem z zagarniętych terenów.
Opowiadano później, że gdy Rollon pocałować miał królewską nogę, zlecił
to jednemu ze swych ludzi, a ten, by się zbyt nisko nie pokłonić,
podniósł ją do góry i Karoling fiknął kozła. Ale to był dopiero
początek francuskich kłopotów z Normandią, chociaż szybko sfrancuziała,
a jej mieszkańcy przesiedli się na konie. Prawdziwe problemy zaczęły się
wówczas, gdy normandzki władca Wilhelm Bastard, zwany później Zdobywcą,
po wygranej bitwie pod Hastings w 1066 roku został królem Anglii.
Chociaż walczył o nią z Duńczykami i Norwegami, nie był to już jednak
rozdział historii wikingów.
Synowie i wnukowie wikingów Rollona, którym
marzyły się własne przygody, ruszali też nad Morze śródziemne, by za
bizantyjskie pieniądze walczyć z Arabami. Wkrótce zresztą walczyli
i z Bizancjum, i z różnymi włoskimi książętami — najpierw za złoto
innych włoskich książąt, później coraz częściej na własny rachunek.
Jeden z takich najemników, Robert Guiscard, przechytrzył wszystkich
i w południowej Italii założył własne państwo.
Wikingowie szwedzcy, zwani przez Słowian Waregami, docierali do
Bizancjum od strony Morza Czarnego, przez płynące na południe wielkie
rzeki wschodniej Europy. Handlowali z miejscowymi ludami, od niektórych
pobierali haracz, niektórym odpłatnie świadczyli wojenne usługi. Wpływ
Waregów na kształtowanie się staroruskiej państwowości starała się swego
czasu pomniejszyć historiografia radziecka, dowodząc, że przed ich
pojawieniem się istniały na tych ziemiach ośrodki państwowe, które
później do swych celów wykorzystywały normandzkich najemników. Sporo
kłopotu sprawia tu jedno z najważniejszych źródeł do dziejów Rusi
Kijowskiej, latopis z XII wieku — tak zwana Powieść doroczna. Czytamy
tam o wysłannikach skłóconych wschodniosłowiańskich rodów, którzy około
860 roku „poszli za morze ku Waregom ku Rusi i powiedzieli: Ziemia
nasza wielka i bogata, a porządku w niej nie ma. Pójdźcie kniażyć
i władać nami. I wybrali się trzej bracia z rody swoimi, wzięli ze sobą
wszystką Ruś i przyszli: starszy Ruryk siadł w Nowogrodzie, a drugi
Sineus w Biełoozierze, a trzeci Truwor w Izborsku. I od tych Waregów
przezwała się ziemia ruska”. Dwa lata później żył już tylko Ruryk, który
dał początek pierwszej ruskiej dynastii — Rurykowiczom.
Pamiętam, jak dawno temu, na I roku studiów, na ćwiczeniach
z polskiego średniowiecza rozmawialiśmy o „normandzkim śladzie”,
czy jak kto woli — „herezji wikińskiej” u zarania Piastowskiej
państwowości i hipoteza ta bynajmniej nie zraniła naszych
patriotyczno - słowiańskich uczuć, lecz uwiodła malowniczością,
a wszyscy choć trochę rudzi (rudzi, jak wiadomo, pochodzą od wikingów!),
żywe świadectwo burzliwej przeszłości naszych ziem ojczystych, poczuli
się dowartościowani. Ów ślad, jak i dowód na prawie wszystko, co wymyślą
mediewiści, można oczywiście znaleźć w ich ulubionym dokumencie Dagome
iudex — dziwacznym (za sprawą papieskiego urzędnika) streszczeniu
aktu, w którym Mieszko oddawał część swego państwa pod opiekę Stolicy
Apostolskiej. Czy Mieszko zatem, to nie Mieszko, lecz rudy wiking Dago,
albo — jeszcze lepiej — Björn („Niedźwiedź”)? I czy wynurzył się
u ujścia Odry z mgieł „Morza Waregów” na czele flotylli długich łodzi?
Taka flotylla mogła przerazić i zachwycić, jeśli na dziobach, nad
wymalowanymi burtami pyszniły się lwy pozłociste, straszliwe ptaszydła,
smoki ziejące ogniem, delfiny, centaury i rozjuszone byki, a pasiaste
żagle wydymały się na wietrze. Znamy te statki nie tylko z opisów
i źródeł ikonograficznych. Szczątki zachowały się na dnie fiordów,
w torfowiskach i w pochówkach, bowiem wiking i w ostatnią podróż
najchętniej wybierał się łodzią. Najpopularniejszym typem był
„dwudziestoławkowiec”, ale słynny „Długi Wąż” Olafa Tryggvasona
z 998 roku miał 34 ławki i około 37 m długości. Płytko zanurzone,
zwrotne i szybkie, poddawały się wszelkim manewrom.
Łodzie wikingów często widywali mieszkańcy Wolina, zwanego w sagach Jumne lub
Jomsborgiem. Mediewiści spierają się o istnienie tam jakiejś
normandzkiej strażnicy, bowiem, jak pisał Gerard Labuda: „Gdy
sagamandrzy byli w kłopocie, gdzie ulokować swoich bohaterów
działających na Bałtyku, z reguły ekspediowali ich na Ruś, a czasem
również do Jomsborga. Tym sposobem osiedlili tu Palnatokiego,
Sigwaldiego, Styrbjorna i Olafa Tryggvassona”. Król Danii Harald
Sinozęby wygnany z kraju w 986 roku przez opozycję, którą kierował jego
syn Swen Widłobrody, znalazł schronienie i zmarł z ran na Wolinie.
Ów wyrodny syn Haralda był zięciem polańskiego władcy Mieszka
(a może Dagona?). W życiu księżniczki świętosławy, którą sagi zwą Sygrydą czy
Syrytą Storradą („Dumną”), był już zresztą drugim wikingiem.
Pierwszym był król Szwecji Eryk Zwycięski (Segersall). Jego poselstwo
musiało przybyć po Piastównę około roku 980. Płynęła przez morze pewnie
pierwszy raz w życiu. Nie mogła jej wyprawić w tę długą podróż matka.
Jeśli była nią Dąbrówka, która wiedziała dobrze, jak to jest wyjść za mąż w obcym
kraju, a nie pogańska żona Mieszka, to też już nie żyła. świętosława
urodziła Erykowi syna, przyszłego króla szwedzkiego Olafa Skötkonunga.
Radziła sobie całkiem nieźle, również gdy wcześnie owdowiała. Stała się
jedną z głośniejszych bohaterek sag, chociaż jej metody nie zawsze były
godne pochwały. Gdy już mogła mieć wpływ na wybór swego mężczyzny, ten,
którego pokochała, władca Norwegii Olaf Tryggvasson, za życia owiany
legendą bohatera, po prostu jej nie chciał. Ryzykował, gdyż nie można było bezkarnie
urazić dumy i uczuć Storrady. Jej intrygi doprowadzić miały do
powstania antynorweskiej koalicji siedmiu królów, duńsko -
szwedzko - słowiańskiej. Zdradziecki kochanek zginął (oczywiście
bohatersko) w bitwie morskiej pod Svolder.
Ale „udziałem króla ma być chwała, a nie długi żywot” — jak mawiał
inny władca Norwegii, Magnus Bosonogi, który nie doczekał trzydziestych
urodzin. Ze Swenem też się jakoś
Swiętosławie nie układało, chociaż w ciągu sześciu lat urodziła mu
czworo dzieci. Musiała wrócić na gnieźnieński dwór, którym władał już
jej brat, chrobry Bolesław. Synowie Kanut i Harald nie zapomnieli
o niej i gdy zmarł srogi tata, popłynęli po nią do Polski. Kanut
połączył później w swym ręku królestwa Danii, Szwecji, Norwegii
i Anglii. Do średniowiecznych kronik trafił jako jeden z największych
władców swego czasu. Storrada zmarła prawdopodobnie w jakimś angielskim
zamku, jeśli oczywiście nie wymyślili jej sagamandrzy.
W Sadze o Grenlandii i w Sadze o Eryku Rudym znajdujemy bohaterów, dla
których Bałtyk był za mały. Radzili sobie z ogromem oceanu, chociaż nie
mieli pojęcia o długości geograficznej. Żeglowali wzdłuż równoleżników,
śledząc położenie Słońca i Gwiazdy Polarnej, kierunek wiatru i fal,
obserwując wieloryby i wodne ptaki. Nieznane lądy odkrywali jednak
przypadkowo. To sztorm zagnał szwedzkiego wikinga Gardara Svarvarsona
do brzegów „Wyspy Lodu”, Islandii, o której istnieniu wiedziało
tylko paru irlandzkich eremitów. Od 874 roku zaczęli się tam osiedlać
wikingowie norwescy i sześćdziesiąt lat później mieszkało ich tam już 25
tysięcy. Również podczas sztormu zmylił drogę niejaki Gunnbjorn,
odkrywając dzięki temu Grenlandię. „Zieloną” nazwał częściej białą
wyspę Eryk Rudy, wygnany z Islandii awanturnik, by przywabić osadników.
I rzeczywiście w 986 roku ściągnął 500 śmiałków. Już mieszkaniec
Grenlandii, Bjarne Herjulfsson, płynąc sobie samotnie, przypadkiem
zboczył do Ameryki. To jednak syn Eryka, Leif z 35 towarzyszami
świadomie zaryzykował wyprawę na zachód (było to prawdopodobnie
w jubileuszowym 1000 roku). Dotarli do niegościnnego kamienistego
wybrzeża, później, płynąc na południe, do krainy lasów. Zauroczyło ich
jednak miejsce, które nazwali Vinlandią i gdzie postanowili się
osiedlić. Historycy wciąż się spierają, czy tę nazwę tłumaczyć jako
„kraj wina”, czy jako „kraj bogaty”. Norweg Helge Ingstad,
który twierdzi, że chodzi o „bogaty”, odkrył w Nowej Funlandii
pozostałości wikińskiej osady. Jeśli te domostwa zbudowali ludzie
Leifa, to i tak długo w nich nie mieszkali. Wrócili na Grenlandię, ale
przetartym już szlakiem popłynęli do Ameryki drugi syn Eryka, Thorvald,
i córka Freydis. Thorvald zginął z rąk tubylców nazywanych przez
wikingów Skraelingami, których atak sprowokował, mordując ich
bezbronną grupę. Freydis zaś doprowadziła do rzezi bratobójczej i też sama
padła jej ofiarą.
Wyciągając strzałę, która ugodziła go w pierś, Thorvald powiedział
ponoć: „Widzę, że obrosłem tłuszczem w pasie. Odkryliśmy urodzajną
krainę, ale niewiele przysporzy nam ona radości”.
Wykorzystałam m.in.: C. W. Ceram, Pierwszy Amerykanin, Warszawa 1977;
P. G. Foote, D. M. Wilson, Wikingowie, Warszawa 1975; J. Ochmański, Dzieje
Rosji do roku 1861, Warszawa 1980; H. Samsonowicz, Północ - Południe,
Wrocław 1999; J. Strzelczyk, Mieszko I, Poznań 1992; B. Ziętara, Historia
powszechna średniowiecza, Warszawa 1973.