PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 37

Wawrzyniec Ciszewski

Mercedes



Była małą dziewczynką, gdy jej tatę położono do łóżka. Od tej pory miała na niego patrzeć dzień za dniem, zamknięta w obszernym, pięknie umeblowanym mieszkaniu, wyściełanym od wewnątrz stłumionymi głosami ulicy, niby wytworną orientalną tkaniną. Mieszkanie, dosyć ciemne, znajdowało się na drugim piętrze przedwojennej kamienicy i dla smarkatego dziecka było wielkim, frapującym zawsze światem, na którego ścianach powieszono okna, jak obrazy — malowane ręką nieznanego mistrza.
Tu, w głębi, stało łóżko złożonego chorobą na wznak taty, samotnego posągu finansisty, o dłoniach z nabrzmiałymi pod skórą żyłami, którego nawiedzano tylko w ściśle określonych porach dnia. Tam, za oknem zaś, tętnił życiem rozproszony na ślizgawce tłumek, okutany w czapki, rękawiczki i szaliki, płynący w posuwistych pląsach po powierzchni lodu, zanurzony w namiętności łyżwiarskiej, nieświadom wpatrzonych weń czyichś zamyślonych oczu.
Lubiła tam zerkać i czyniła to właśnie, jakby miała przed sobą pejzaż olejny ze świeżo związanym wierzchnim pokładem farby. Ale bywało jeszcze inaczej. Kiedy sądziła już, że smutne jest to blade niebo, te nagie zimą konary i czarne ptaki do nich przywarłe, że smutne nawet jest to światło, co zakradało się do środka pokoi niczym cichy sen, otóż wtedy olej na desce nabierał szklistej patyny, zamazywał się na moment zupełnie i wreszcie ukazywał odmieniony.
Odmieniony w lustro.
W jego odbiciu widać teraz było mroczne wnętrze zapełnione mnóstwem sprzętów,
Biało malowane drzwi w ścianie po lewej, mosiężną klamkę, tapety o nieokreślonej barwie, umilkłe w niedostatku oświetlenia płótna, opatrzone w pozłacane ciemno lśniące ramy, stary piec, stojący zegar, cieniolubne kwiaty.
A potem pojawiała się ta postać, najpierw obco zwiewna, później ciepła i konkretna, do tulenia. Nawiedzała dziewczynkę dzień po dniu, rozjaśniając przygasłe kąty żaglowym płótnem swoich skrzydeł, napełniała pokój dźwięcznym głosem, fosforyzującym na bezgłośnej tafli milkliwych foteli i stołu, których surowość przestawała się teraz liczyć. I okazywało się już obojętne stojące bez ruchu powietrze, regały z książkami wysokie i niedostępne, a także akwarelowy deszcz, uczepiony kropelkami do szyb i drżący.
— Lubię głos — powiedziała kiedyś dziewczynka i, zasłuchana w miękkiej falującej mowie przyjaciela, włożyła do swoich małych rączek dziwnie urodziwe jego dłonie. Nie miały te dłonie w sobie nic ze zwykłości owych, które dzierżyć muszą twarde trzonki, które muszą gnieść materię w bólu, czy też choćby wystukiwać tony strun fortepianowych; także dłonie tego, co się niczym nie zajmuje i nie trudzi, żyjąc w cierpkim błogostanie, były niepodobne do tych rąk cudownych, ciepłych, zimnych, jak dom, w którego piecu trzeba zimą palić.
Tymczasem podźwignięto w pokoju obok ciężkie wieko, pomału opuszczono je na wygładzoną krawędź i w uświęconej ciszy rozległ się, jak bicie, niesłyszalny stukot młotka.
Przybysz znowu nie otwierając ust, opowiadał. Mówił o zastępach złotników, co jubilerskim pomyślunkiem lepili fantastyczne mechanizmy najróżniejszych układów, gdzie każde cięgno i koło zębate unosiło się własnym głosem, a wysoko w górze rozpościerało się sklepienie, pod którym głosy te mieszały się z sobą w jedno. W szum rwącego potoku. Ci drobni rzemieślnicy odnajdywali w pracy zszargany przez ludzi ład, dzięki nim wypełniały się przepowiednie, zgadzały z sobą niemożliwości. Z ziemi dobywali oni swój kruszec i kształtowali go uważnie, złoto bez wypalonego na nim znaku krwi i pożądania, nie napiętnowane jakimkolwiek chceniem. Z niego przecież wykuwali też i gwoździe...
— A ty, czym ty się zajmujesz? — zapytała, kiedy przestał mówić. — Gaszę płomyki w ludzkich oczach — odrzekł. — To ładne — zaświergotała. — Tak — pokiwał głową — to rzeczywiście ładne, jak ładna jest każda kruchość i wiotkość, bo w nich tkwi moc przemieniania się.
Ponownie dziewczynka dała się ponieść tembrowi tego głosu. W chwiejnych, białochmurnych mirażach uleciała do samych załomów ziemskiej przytomności, aż w końcu przebudziła się na deskach podłogi, dawno nie woskowanych i twardych. Zobaczyła, jak przyjaciel delikatnie oswobadza się z uścisku jej drobnych palców, poczuła, jak gładzi ją po policzku i, nim odszedł, spostrzegła jeszcze tajemniczą seledynowo - czarną plamę na paznokciu kciuka jego lewej dłoni. Potem usłyszała dziwne dźwięki, szmer, szloch i krzątaninę, i poczuła, jakby dom jej otoczyła horda zwyrodniałych mężczyzn; i patrzyła, jak wynoszą tatę z łóżka.
Stała odmieniona.
Lecz za oknem, tam gdzie lód już topił się i pękał, wypraszając rozbawiony tłumek, miało do niej kiedyś wszystko wrócić: bo czyż gwoździ nie wykuwa się ze szczerego złota?




 <– Spis treści numeru