w przekładzie Anny Marciniakówny
Całe lato 1887 pracowałem w jednym z oddziałów ogromnej farmy
Dalrumples w dolinie Rzeki Czerwonej w Ameryce. Oprócz mnie było tam
jeszcze dwóch innych Norwegów, Szwed, dwunastu Irlandczyków i kilku
Amerykanów. W sumie blisko dwudziestu chłopa w małym oddziale,
a stanowiliśmy niewielką część setek robotników zatrudnionych na całej
farmie.
Preria była zielonożółta, bezkresna niczym morze. Nigdzie domu,
z wyjątkiem naszych stajni i szop, w których sypialiśmy; nigdzie żadnego
drzewa ani krzewu, jak okiem sięgnąć tylko pszenica i trawy. Nie było
nawet kwiatów, tylko czasem, wśród zboża natrafiało się na żółte pędy
dzikiej gorczycy, jedynego kwiatu prerii. Te rośliny jednak były
zakazane przez prawo, toteż wyrywaliśmy je z korzeniami, zawoziliśmy do
domu, suszyli i palili.
Nie latały nad nami ptaki, nie widywaliśmy innych oznak życia, jak
tylko falowanie pszenicy na wietrze, a jedynym dźwiękiem, jaki
słyszeliśmy, było nieustanne granie milionów pasikoników, jedyna pieśń
prerii.
Dręczyła nas tęsknota za cieniem. Kiedy w południe przyjeżdżał wóz
z jedzeniem, kładliśmy się pod nim i pod końmi, żeby mieć choć trochę
cienia w czasie obiadu. Słońce bywało trudne do zniesienia.
Chodziliśmy w kapeluszach, wkładaliśmy na siebie koszule, spodnie
i buty, to było wszystko, ale też mniej być nie mogło, bo byśmy
poparzyli sobie skórę. Jeśli na przykład komuś w czasie pracy rozdarła
się koszula, to słońce paliło przez nią i zostawiało ranę na ciele.
Podczas zbiorów pszenicy dzień pracy wydłużał się do szesnastu godzin.
Codziennie dziesięć żniwiarek jeździło jedna za drugą po tym samym polu.
Kiedy jeden prostokąt został skoszony, zabieraliśmy się za drugi i tam
też kładliśmy zboże pokotem. I w ten sposób dalej, wciąż dalej,
a dziesięciu mężczyzn szło za nami, zbierało snopki i ustawiało je
w kopy. Wysoko na koniu, z rewolwerem w kieszeni i okiem chyba na końcu
każdego palca, siedział nadzorca i nas pilnował. Każdego dnia zajeżdżał
swoje dwa konie tak, że pokrywały się pianą. Jeśli coś się stało, na
przykład zepsuła się któraś z maszyn, nadzorca zjawiał się tam
natychmiast, naprawiał uszkodzenie lub kazał odprowadzić nieprzydatny
sprzęt do bazy. Często znajdował się gdzieś daleko, gdy zauważył że coś
się dzieje, a ponieważ na prerii nie było dróg, musiał całymi dniami
jeździć po gęsto rosnącej pszenicy i zamęczał konie.
Minął wrzesień, zaczął się październik, dni były jeszcze wciąż
strasznie gorące, nocami jednak robiło się naprawdę zimno. Często
bardzośmy marzli. I od dawna cierpieliśmy na brak snu; bywało, że
budzono nas nawet o trzeciej nad ranem, gdy było jeszcze ciemno.
Zdążyliśmy nakarmić konie, sami coś zjeść i pokonać długą drogę do
miejsca pracy, a dopiero zaczynało dnieć i mogliśmy zobaczyć, jaką
robotę nam wyznaczono. Najpierw rozpalało się ogień, paliliśmy po
prostu snopek pszenicy, by rozgrzać bańki z oliwą, której używaliśmy do
smarowania maszyn, przy okazji sami się trochę ogrzewaliśmy. Długo to
jednak nie trwało i trzeba było wsiadać na kosiarki.
Nigdy nie mieliśmy wolnego, niedziela upływała tak samo jak
poniedziałek. Tylko kiedy padał deszcz, nie mieliśmy nic do roboty
i zostawaliśmy pod dachem. Graliśmy wtedy w „Kasyno”,
rozmawialiśmy i spali.
Był z nami jeden Irlandczyk, który od samego początku bardzo mnie
zadziwiał i naprawdę Bóg raczy wiedzieć, co to za jeden. W czasie
deszczu zawsze leżał i czytał powieści, które ze sobą przywiózł. Był to
wysoki, przystojny mężczyzna, lat trzydzieści sześć, posługiwał się
wyszukanym językiem. Znał też niemiecki.
Człowiek ten przyszedł na farmę w jedwabnej koszuli i w jedwabnej
koszuli przez cały czas pracował. Kiedy jedna się zniszczyła, brał
sobie nową. Robotnik okazał się z niego kiepski, nie miał do tego
zdolności, zwyczajnie nie miał ręki; ale człowiekiem był wyjątkowym.
Nazywał się Evans.
Dwaj Norwegowie niczym się specjalnie nie wyróżniali. Jeden z nich,
Hallingdalczyk, uciekł po kilku dniach, bo nie mógł wytrzymać tempa
pracy; drugi wytrzymywał, ale też on pochodził z Valdres.
Podczas młócenia każdy starał się zająć miejsce możliwie jak najdalej
od wialni, tam bowiem ze wszystkich otworów urządzenia wydobywały się
chmury pyłu, plew i piasku. Wiem, bo spędziłem kilka dni w samym środku
tego piekła, w końcu poprosiłem nadzorcę, żeby mnie gdzieś przeniósł
i udało mi się. Nadzorca znalazł mi świetne miejsce na polu, przy
ładowaniu zboża na wozy. Nigdy mi nie zapomniał, że na samym początku
okazałem mu uprzejmość.
A było tak:
Nosiłem wtedy mundurową bluzę z błyszczącymi guzikami, która została
mi jeszcze z czasów, gdy pracowałem w Chicago jako konduktor w tramwaju.
Ta bluza z pięknymi guzikami strasznie się nadzorcy podobała. Był
naprawdę jak dziecko, jeśli chodzi o błyskotki, a na prerii o błyskotki
raczej trudno. Któregoś dnia powiedziałem, że chętnie mu tę bluzę
oddam. Ucieszył się bardzo, chciał mi płacić, domagał się, żebym
powiedział, ile . Kiedy jednak zapewniłem, że daję mu ją w prezencie,
oznajmił, że pozostanie moim dłużnikiem. Po żniwach, gdy zobaczył, że
nie mam się w co ubrać na drogę, dał mi inną bluzę.
Pamiętam pewien epizod z tamtych dni, kiedy pracowałem przy ładowaniu
zboża. Do układania snopków na wozie przydzielono Szweda. Nosił on
wysokie buty, nogawki spodni wsuwał w cholewy. Zaczęliśmy ładować
i okazało się, że ten Szwed to prawdziwy pies na robotę, musiałem się
bardzo namęczyć, żeby mu dotrzymać kroku. On przyspieszał
i przyspieszał coraz bardziej, zaczynało mnie to złościć, w końcu ja też
zacząłem pracować jak szalony.
Każda kopa pszenicy składała się z ośmiu snopków i o ile zwykle za
jednym razem podawaliśmy na wóz jeden snopek, to teraz ja zacząłem
podawać mu po cztery, dosłownie zalałem go, zasypałem tymi snopkami.
I nagle okazało się, że w którymś z nich zaplątał się jakiś wąż i teraz
wślizgnął się Szwedowi do buta. Nie miałem o niczym pojęcia, aż tu
nagle słyszę rozpaczliwe krzyki Szweda i widzę, że skacze z wozu,
a u jego cholewy dynda ciemno nakrapiany wąż. Na szczęście go nie
ukąsił, a przy zderzeniu z ziemią wypadł z buta i błyskawicznie zniknął
gdzie w polu. Pobiegliśmy za nim obaj z długimi widłami, ale nie udało
nam się go znaleźć. Dwa muły zaprzęgnięte do wozu dygotały ze strachu.
Wciąż jeszcze słyszę wrzaski Szweda i widzę, jak leci z wozu na
ziemię.
Po tym wydarzeniu doszliśmy do porozumienia, że on będzie pracował
w bardziej umiarkowanym tempie, a ja ograniczę się do podawania mu po
jednym snopku...
Potem oraliśmy i sialiśmy, kosiliśmy trawę i zbieraliśmy siano,
kosiliśmy i młóciliśmy pszenicę, wreszcie prace dobiegły końca
i nadszedł czas rozliczeń. Z radością w sercach i pieniędzmi
w kieszeniach grupa dwudziestu mężczyzn wyruszyła w drogę do
najbliższego preriowego miasteczka, by znaleźć pociąg, który zawiezie
nas z powrotem na wschód. Nadzorca nam towarzyszył, bo chciał wypić
z nami szklaneczkę na pożegnanie. Włożył na drogę bluzę z błyszczącymi
guzikami.
Ktoś, kto nie uczestniczył w takim pożegnaniu grupy sezonowych
robotników, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jakie to może być
pijaństwo. Najpierw każdy stawia kolejkę, co już daje dwadzieścia
szklaneczek na głowę. Ale gdyby ktoś sądził, że na tym się kończy,
bardzo by się mylił. Są bowiem między nami gentlemani, którzy żądają
pięciu kolejek, a liczą to za jedną. I niech Bóg ma w opiece
właściciela baru, który by próbował robić uwagi na temat braku
powściągliwości. Zostałby natychmiast wyrzucony zza własnej lady. Taka
banda sezonowych robotników tłucze wszystko, co się znajdzie na jej
drodze. Już po piątym kieliszku ogłasza swoje panowanie w miasteczku
i od tej chwili rządzi nim niepodzielnie. Miejscowa policja jest
bezsilna, więc przyłącza się do bandy i pije razem z nią. A pije się
i gra, bije i wrzeszczy przynajmniej przez kilka dni i nocy.
My, robotnicy, byliśmy w czasie zabawy uprzejmi dla siebie nawzajem aż
do przesady. Latem różnie bywało z tą miłością, ale teraz, przy
pożegnaniu, wszystko co złe idzie w zapomnienie. W miarę jak piliśmy,
serca nasze stawały się coraz większe, fundowaliśmy sobie tyle, że
z trudem mogliśmy się utrzymać na nogach, a przepełnieni najlepszymi
uczuciami padaliśmy sobie w ramiona. Nasz kucharz, stary, garbaty
chłopina o kobiecym głosie i bez zarostu, wyznał mi po norwesku, na pół
z płaczem, że on też , podobnie jak ja, jest Norwegiem , a powodem, dla
którego dotychczas to ukrywał, jest powszechna niechęć Jankesów do
Norwegów. Często słyszał, jak w czasie posiłków rozmawiamy , ja i ten
z Valdres, i rozumiał każde słowo. Teraz jednak wszystko zostało
zapomniane i wybaczone, bo jesteśmy wspaniałe chłopaki. Tak, tak, on
sam „jest potomkiem dzielnych synów starej Norwegii, jest born
w Iowa 22 Julai (lipca) 1845.” I dlatego powinniśmy
być dobrymi przyjaciółmi i partners, dopóki język norweski gości
na naszych wargach. Obejmowaliśmy się z kucharzem, zapewnialiśmy, że
nasza przyjaźń nigdy nie przeminie. Wszyscy robotnicy się obejmowali,
klepali ciężkimi rękami po plecach i tańczyli ze sobą w zachwycie.
Zwykliśmy przemawiać jeden do drugiego w te słowa: czego byś się
teraz chciał napić? Tutaj nie ma niczego, co by było wystarczająco
dobre dla ciebie! Potem sami wdzieraliśmy się za ladę, by osobiście
znaleźć coś najlepszego. Zdejmowaliśmy z najwyższych półek dziwne
butelki ze wspaniałymi nalepkami, stojące tam głównie dla parady, ale
my, dobrzy przyjaciele, częstowaliśmy się nawzajem ich zawartością,
i piliśmy, płacąc za to zatrważająco wysokie sumy.
Evans był pewnością najbardziej stanowczy, jeśli chodzi o domaganie
się coraz to nowych kolejek. Jego ostatnia jedwabna koszula wyglądała
teraz żałośnie, jaskrawe barwy wyblakły od słońca i deszczu, rękawy były
podarte, ale sam Evans stał wysoki i dumny, i władczym głosem zamawiał
kolejki. On władał tą knajpą, władał całym światem. My, pozostali,
zwykliśmy płacić za kolejkę okrągłą sumę trzech dolarów. Evans jednak
spytał krótko, czy on nie mógłby płacić za poszczególne kolejki po sześć
dolarów. Bo w całej tej nędznej szopie nie ma nic, co by było
odpowiednio dobre dla takich panów jak ci, których on ze sobą
przyprowadził, wyjaśnił. Z tego to powodu musimy sięgać do najwyższych
półek, żeby dostać coś dostatecznie drogiego...
W swojej niezwykłej uprzejmości Evans odciągnął mnie na stronę
i zaczął namawiać, żebym pojechał z nim na zimę do lasów w Wisconsin,
gdzie będziemy ścinać drzewa. Kiedy zgromadzi odpowiedni ekwipunek,
czyli zakupi kilka jedwabnych koszul, nowe spodnie i trochę nowych
powieści, to wyjedzie do lasów, mówił, i zostanie tam do wiosny.
Z nadejściem wiosny natomiast poszuka sobie znowu jakiegoś miejsca na
prerii. Takie było jego życie. Od dwunastu lat dzielił je między lasy
i prerię, i tak się do tego przyzwyczaił, że wszystko działo się już
jakby samo z siebie.
Kiedy go jednak zapytałem, co na początku pchnęło go na takie tory, to
nie odpowiedział mi, jak to podpici ludzie często robią, długą i żałosną
opowieścią o swoim życiu, lecz skwitował pytanie jednym słowem:
Okoliczności.
— To znaczy jak? — nie ustępowałem.
— Okoliczności! — powtórzył i nie chciał więcej o tym mówić.
Późnym wieczorem spotkałem go znowu w bocznej izbie gospody, gdzie grano
w kości. Evans przegrywał, był jednak bardzo pijany i nie przejmował
się pieniędzmi. Kiedy tam wszedłem, pokazał mi plik banknotów
i zawołał:
— Patrz, ile mi jeszcze zostało!
Wielu radziło mu, żeby przestał grać. Jego krajan, Irlandczyk
nazwiskiem O'Brien, przypominał, że powinien odłożyć pieniądze na bilet
kolejowy.
Evans poczuł się tym dotknięty.
— Nie, pieniądze na podróż ty mi pożyczysz — powiedział.
O'Brien gwałtownie zaprotestował i wyszedł z izby.
Teraz Evans wpadł w szał. Postawił wszystkie pieniądze i przegrał.
Ale przyjął to ze spokojem. Zapalił cygaro i zwrócił się do mnie
z uśmiechem:
— Pożyczysz mi pieniądze na drogę?
Byłem oszołomiony po tym ostatnim świństwie, które znaleźliśmy
w butelkach z górnych półek, rozpiąłem więc bez słowa bluzę i podałem
Evansowi portfel z całą zawartością. Uczyniłem tak, żeby mu pokazać,
jak chętnie gotów jestem pożyczyć mu na bilet i pozwalam, by sam wziął,
ile potrzebuje. Evans spoglądał to na mnie, to na portfel. Poruszył
się jakoś dziwnie, otworzył portfel i zobaczył, że jest tam cała moja
gotówka. Gdy ponownie na mnie spojrzał, ja skinąłem tylko głową.
I to skinięcie on zrozumiał źle. Uznał, że oddałem mu wszystko.
— Dziękuję ci — powiedział.
Ku mojemu przerażeniu wziął pieniądze i wrócił do gry.
W pierwszej chwili chciałem go powstrzymać, ale potem zmieniłem
zdanie. Niech z tymi pieniędzmi, które mu dałem na bilet, zrobi co
chce, pomyślałem. Ale kiedy je przegra, odbiorę mu resztę.
Evans jednak przestał przegrywać. Nagle wytrzeźwiał, grał wysoko
i zdecydowanie. Zaufanie, jakie mu okazano na oczach tylu kompanów,
odmieniło go. Wysoki i skupiony siedział na skrzynce po whisky,
służącej mu za krzesło, obstawiał i zgarniał wygraną. Jeśli raz
przegrał, to następnym razem wygrywał dwa razy tyle; dotychczas
przegrywał trzy razy i zawsze potem wygrywał podwójną sumę. W końcu
postawił pięć dolarów i oznajmił, że jeśli teraz wygra, to kończy grę.
Stracił.
No i grał dalej.
Po godzinie oddał mi portfel z pieniędzmi tak, jak wziął. Podczas gry
prowadził dokładne obliczenia i sam też miał znowu sporą paczkę
banknotów. Grał dalej. Nagle zdecydował, że postawi wszystko, co ma.
Po izbie przeszedł szmer.
Evas oświadczył:
— Czy wygram, czy przegram, na tym będzie koniec.
Wygrał.
Podniósł się z miejsca.
— Bądź tak dobry i płać — zwrócił się do trzymającego bank. —
Jutro — odparł tamten. Dzisiaj nie mam, jutro znajdę jakieś wyjście.
— Dobrze, niech będzie jutro — zgodził się Evans.
Już mieliśmy wychodzić, gdy do izby wbiegło z hałasem kilku ludzi.
Przynieśli zmasakrowane zwłoki. To Irlandczyk O'Brien, ten sam, który
odmówił Evansowi pożyczki na bilet. Przed chwilą przejechał go pociąg
z pszenicą. Obcięło mu obie nogi, jedną na wysokości uda. Już nie żył.
Wyszedł z naszej izby w mrok, zatoczył się i wpadł prosto pod koła
pociągu. Zwłoki zostały ułożone na podłodze i okryte...
A my musieliśmy znaleźć sobie posłania, gdzie kto mógł; niektórzy
pokładli się w knajpie na gołej podłodze. Ja i Norweg z Valdres
zaszyliśmy się w starej oborze na skraju miasteczka.
Rano na ulicy spotkaliśmy Evansa.
— Oddał ci bankier pieniądze? — spytał mój towarzysz.
— Jeszcze nie — odparł Evans. — Cały ranek spędziłem na polu,
kopałem grób dla naszego kompana.
Pochowaliśmy O'Briana kawałek za miastem, w skrzynce znalezionej przed
jakimś domem. Ponieważ obcięło mu nogi, skrzynka nie musiała być długa.
Nie śpiewaliśmy nad grobem, nikt nie odmawiał modlitwy. Spotkaliśmy się
tam jednak wszyscy i staliśmy przez chwilę z kapeluszami w rękach.
A potem ceremonia dobiegła końca...
Kiedy jednak Evans chciał odebrać swoją wygraną, okazało się, że
podstępny bankier zniknął. Evans przyjął to z takim samym spokojem jak
wszystko inne, uważał, że to naprawdę obojętne. Zresztą i tak miał
jeszcze sporo pieniędzy, mógł pokryć koszt biletu, kupić sobie swoje
koszule, spodnie i swoje powieści. Tym samym Evans był wyposażony na
zimę.
Zostaliśmy w miasteczku jeszcze do następnego wieczora. Zabawialiśmy
się tak samo jak dotychczas, wypiliśmy do ostatniej kropli wszystko, co
było w knajpie. Wielu robotników spłukało się do czysta i opuszczało
miasteczko bez biletów; próbowali się więc przeszmuglować w wagonach
towarowych, zagrzebani w pszenicznym ziarnie. Staremu garbatemu
kucharzowi, Norwegowi z Iowa, nie powiodło się, niestety. Wprawdzie
niezauważony przez nikogo ukrył się w pszenicy, tam jednak nie potrafił
uleżeć spokojnie, w pijackim oszołomieniu zaczął swoim kobiecym
głosikiem wyśpiewywać sprośne piosenki, kolejarze go znaleźli
i wyrzucili. Chłopina został przeszukany, a wtedy się okazało, że ma
przy sobie mnóstwo pieniędzy, mógłby szelma kupić bilety dla nas
wszystkich!
Rozjechaliśmy się na wszystkie strony świata. Mój rodak z Valdres
kupił sobie strzelnicę w jakimś miasteczku w Minnesocie, a kucharz
wyruszył na zachód, na wybrzeże Oceanu Spokojnego. Evans natomiast
z pewnością wciąż chodzi w swoich jedwabnych koszulach i pełnymi
garściami wydaje pieniądze. Każdego lata przyjeżdża na prerię i zbiera
pszenicę, a zimy spędza w lasach Wisconsin, gdzie rąbie drzewo. To jest
teraz jego życie.
Życie pewnie tak samo dobre jak każde inne.
Właściwie aż do pewnej nocy w czasie mojego pierwszego pobytu
w Ameryce nie wiedziałem, co to strach. Nie dlatego, żebym był taki
odważny, ale dlatego, że nigdy nie zostałem wystawiony na prawdziwą
próbę. Działo się to w roku 1884.
Daleko na prerii leży małe miasteczko Madelia, wyjątkowo nieprzyjemne
i brzydkie miejsce ze swoimi odpychającymi domami, z chodnikami
z kawałków desek i z bardzo niesympatycznymi ludźmi. To tutaj
najokrutniejszy rozbójnik Ameryki, Jessie James, został ostatecznie
złapany i zabity. Przyjechał do Madelii, tu schronił się przed światem,
akurat odpowiednie miejsce dla potwora, który przez wiele lat zakłócał
bezpieczeństwo wolnym stanom napadając, plądrując i mordując.
Tutaj przybyłem również ja, tyle że w znacznie bardziej pokojowym
zamiarze wyświadczenia pomocy znajomemu.
Pewien Amerykanin nazwiskiem Johnston był nauczycielem w szkole
średniej w jednym z miasteczek w Wisconsin, i tam właśnie poznałem
jego i jego żonę. W jakiś czas potem człowiek ów wystąpił ze służby
w oświacie i podjął bardziej praktyczną działalność, wyjechał do
Madelii, gdzie otworzył sklep z drewnem. Mniej więcej po roku dostałem
od niego list z zapytaniem, czy nie byłoby możliwe, bym przyjechał do
nich i zajął się przez jakiś czas sklepem, bowiem oboje z żoną chcieliby
odbyć podróż na wschód. Byłem akurat wolny, więc pojechałem.
Przybyłem na stację w Mandelii w późny zimowy wieczór, spotkałem
Johnstona, poszedłem z nim do domu i wprowadziłem się do wyznaczonego mi
pokoju. Dom leżał w pewnej odległości od właściwego miasta. Większą
część nocy spędziliśmy na wprowadzaniu mnie w tajniki handlu drewnem,
który stanowił dla mnie absolutną nowość. Rano Johnston wręczył mi ze
śmiechem swój rewolwer, a w dwie godziny później on i jego małżonka
znajdowali się już w pociągu
Skoro zostałem sam, przeniosłem się z pokoju na górze do salonu, gdzie
było mi wygodniej i skąd też łatwiej mogłem mieć baczenie na cały dom.
Sypiałem w łóżku gospodarzy.
Minęło kilka dni. Sprzedawałem deski i drewniane płyty, a co wieczór
odnosiłem dzienny utarg do banku, gdzie kwitowano mi wpłaty w specjalnym
zeszycie.
W domu, jak powiedziałem, nie było nikogo innego, mieszkałem sam.
Szykowałem sobie jedzenie, oprzątałem i doiłem dwie krowy Johnstonów,
piekłem chleb, gotowałem i smażyłem. Pierwsze moje wypieki, trzeba
powiedzieć, nie bardzo się udały, użyłem za dużo mąki, chleb za długo
siedział w piecu i miał gruby zakalec, a już następnego dnia zrobił się
twardy jak kamień. Nie miałem też szczęścia, gdy pierwszy raz zabrałem
się do gotowania kaszy na mleku. Znalazłem mianowicie w komorze pół
worka świetnej jęczmiennej kaszy i uznałem, że się znakomicie nadaje na
mleczną zupę. Do wielkiego rondla nalałem mleka, potem wsypałem krupy
i zacząłem mieszać. Bardzo szybko stwierdziłem, że moja zupa będzie
chyba za gęsta, dolałem więc mleka. I znowu mieszałem. Krupy jednak
perkotały i nabrzmiewały, stawały się duże jak ziarna grochu, a mleka
znowu było za mało. Poza tym zawartość rondla powiększała się bardzo
szybko i wyglądało na to, że zaraz wykipi. Wyjmowałem z szafy garnki
i kubki, napełniałem je po kolei, ale zupy wciąż przybywało i już, już
miała zacząć kipieć. I znowu brakowało w niej mleka, zupa nadal była
bardzo gęsta. W końcu nie miałem innej rady, całą zawartość rondla
wylałem na stół, po prostu na stół kuchenny. Rozlała się po nim grubą
warstwą niczym lawa i spokojnie zaczęła zastygać.
Miałem więc, jeśli tak można powiedzieć, materia prima, i później
zawsze kiedy chciałem zrobić sobie zupę mleczną, odkrawałem kawałek,
zalewałem masę mlekiem i gotowałem przez chwilę. Jadłem tę kaszę jak
bohater, codziennie, od rana do wieczora, by się jej wreszcie pozbyć.
Szczerze powiedziawszy była to ciężka praca, ale nie znałem w mieście
absolutnie nikogo, kogo mógłbym zaprosić, i kto by mi pomógł w jedzeniu
mlecznej zupy.
Dałem jej w końcu radę sam...
Atmosfera w tym wielkim domu była ponura, zwłaszcza dla samotnego
człowieka w wieku zaledwie dwudziestu kilku lat. Noce zapadały wcześne,
ciemne choć oko wykol, i nigdzie żadnych sąsiadów, dopiero w mieście
mieszkali ludzie. Ale ja się nie bałem, nawet mi to do głowy nie
przyszło. Kiedy więc już drugi wieczór z rzędu słyszałem jakieś
stłumione chrobotanie przy zamku kuchennych drzwi, wstałem, wziąłem
lampę i poszedłem obejrzeć te drzwi od środka i z zewnątrz. Z zamkiem
było wszystko w porządku. O rewolwerze nawet nie pomyślałem.
Ale miało się zdarzyć tak, że którejś nocy dopadnie mnie strach jeżący
włosy na głowie, jakiego ani przedtem, ani potem nie doświadczyłem.
I że jeszcze długo potem będę przeżywał wspomnienia tej nocy...
Któregoś dnia byłem zajęty bardziej niż zwykle, sprzedałem kilka
większych partii towaru i długo siedziałem w sklepie, a kiedy
skończyłem, był już późny wieczór, zrobiło się ciemno i bank zdążyli
zamknąć. Nie mogłem oddać gotówki, zabrałem więc wszystko do domu
i przeliczyłem w salonie; było tego koło ośmiuset dolarów.
Jak zwykle wieczorem usiadłem, żeby coś napisać. Robiło się coraz
później, a ja siedziałem i pisałem. Dochodziła druga w nocy, kiedy
znowu usłyszałem tajemnicze szmery przy moich kuchennych drzwiach.
Co się dzieje?
Dom miał dwoje drzwi wejściowych, jedne wiodły do kuchni, a drugie,
główne, do korytarza łączącego się z salonem. Te ostatnie dla pewności
zaparłem od środka. Rolety w salonie były takie gęste, że z zewnątrz na
pewno nie było widać światła lampy.
No a zresztą hałasy dochodziły od drzwi kuchennych.
Wziąłem lampę w rękę i poszedłem ku wyjściu. Stanąłem przy drzwiach
nasłuchując. Na dworze ktoś był, słyszałem szepty, ktoś skradał się po
śniegu tam i z powrotem. Czekałem dobrą chwilę, szepty ustały
i równocześnie, jak mi się zdawało, owe skradające się kroki zaczęły się
oddalać. W końcu zaległa cisza.
Wróciłem do salonu i znowu zasiadłem do pisania.
Minęło jakieś pół godziny.
I nagle jak nie podskoczę na krześle: drzwi kuchenne zostały
sforsowane. Puścił nie tylko zamek, lecz także sztaba zapierająca je od
środka, a ja usłyszałem kroki przy wejściu. Włamanie było możliwe przy
znacznym rozbiegu i dużym wysiłku nie tylko jednego człowieka. Bo
sztaba była mocna.
Moje serce nie biło, ale dygotało. Nie krzyknąłem, nie wydałem
z siebie żadnego dźwięku, lecz serce podeszło mi do gardła i utrudniało
oddychanie. W pierwszych sekundach byłem tak przerażony, że nie
wiedziałem, gdzie jestem. Przyszło mi do głowy, że powinienem ratować
pieniądze, pobiegłem więc do sypialni, portfel wyjąłem z kieszeni
i wsunąłem pod poduszkę, po czym wróciłem do salonu. Zajęło mi to nie
więcej niż minutę.
Teraz przyciszone głosy słychać było za głównymi drzwiami. Ktoś
szarpał zamek. Wziąłem rewolwer Johnstona i obejrzałem. Był sprawny.
Ręce drżały mi okropnie i ledwo mogłem się utrzymać na nogach.
Mój wzrok padł na drzwi, niebywale solidne, zrobione z litego drewna.
Te masywne drzwi dodały mi odwagi i zacząłem myśleć, czego dotychczas
najwyraźniej nie robiłem. Drzwi otwierały się na zewnątrz, a zatem nie
da się ich wepchnąć do środka. Poza tym ganek był za krótki, nie
stwarzał możliwości odpowiedniego rozbiegu. Przyszło mi to głowy
i nagle stałem się dzielny niczym mrówka, zacząłem krzyczeć, że każdego,
kto spróbuje się do mnie włamać, natychmiast położę trupem. Na tyle
doszedłem do siebie, że słyszałem i rozumiałem, co mówię, pojąłem, że to
głupie, iż posługuję się norweskim, wykrzyczałem więc swoje groźby
jeszcze raz — po angielsku. Żadnej odpowiedzi. Aby przyzwyczaić wzrok
do ciemności oraz w przewidywaniu, że okna mogą zostać wybite i wtedy
lampa zgaśnie, sam ją natychmiast zdmuchnąłem. Stałem teraz
w ciemnościach ze wzrokiem wbitym w okno i ściskałem w ręce rewolwer.
Długo to trwało. Stawałem się coraz bardziej zuchwały, nie unikałem
odgrywania roli człowieka twardego i krzyczałem:
— No, to na co się decydujecie? Zamierzacie odejść, czy wchodzicie
do środka? Bo chciałbym się już położyć.
Po krótkiej chwili odpowiedział mi jakiś przeziębiony bas:
— Odchodzimy, ty sukinsynu.
Usłyszałem, że ktoś schodzi z ganku, a potem śnieg zachrzęścił pod
stopami.
Wyrażenie „sukinsyn” jest w Ameryce, a zresztą również
i w Anglii, czymś w rodzaju narodowego przekleństwa. Ja nie należę do
ludzi, którym można cisnąć to słowo w twarz, a oni nie odpowiadają, już
więc miałem otworzyć drzwi i wypalić za łobuzem, ale zmieniłem zdanie.
W ostatniej chwili pomyślałem bowiem, że może tylko jeden z napastników
opuścił ganek, a drugi stoi i czeka, aż otworzę drzwi. Dlatego
podszedłem do okna, błyskawicznie uniosłem roletę i wyjrzałem na dwór.
Zdawało mi się, że widzę ciemny punkt na śniegu. Jednym szarpnięciem
otworzyłem okno, wycelowałem najlepiej jak to było w tych warunkach
możliwe i nacisnąłem spust. Klik. Nacisnąłem jeszcze raz. Klik.
Wściekły naciskałem ten spust raz po raz, bez celowania, i w końcu
rozległ się jeden jedyny strzał. Ale hałasu narobił okropnego w mroźnym
powietrzu i w oddali, od strony drogi usłyszałem wołanie: Biegnij!
Biegnij!
Wtedy nieoczekiwanie z ganku zeskoczył jeszcze jeden człowiek,
zatoczył się na śniegu, rzucił do ucieczki i zniknął w ciemnościach.
A wiec przewidywałem właściwie, jeden został na ganku. A ja temu
jednemu nie mogłem nawet powiedzieć pięknie dobranoc, bo w rewolwerze
był tylko jeden nabój, który już zdążyłem zużyć.
Ponownie zapaliłem lampę, wyjąłem pieniądze spod poduszki i włożyłem
je do kieszeni. I teraz, kiedy było już po wszystkim, taki mnie strach
obleciał, że tej nocy nie byłem w stanie położyć się w małżeńskim łóżku
Johnstonów. Poczekałem jeszcze z pół godziny, aż zaczęło świtać,
włożyłem płaszcz i opuściłem dom. Zamknąłem wyłamane drzwi najlepiej
jak się dało, skradając się dotarłem do miasta i zameldowałem się
w hotelu.
Kim byli napastnicy, nie wiem. Zawodowcy raczej nie, bo ci nie
mocowaliby się z drzwiami, mając dwa okna, przez które łatwo mogli się
dostać do środka. Ale nawet ci partacze nie byli pozbawieni odwagi, bo
wyłamali w kuchennych drzwiach i zamek, i sztabę.
Jedno jest pewne: nigdy w życiu tak się nie bałem, jak tamtej nocy na
prerii w miasteczku Madelia, w miejscu, gdzie schronił się Jessie James.
Choć oczywiście zdarza mi się czasami, kiedy mnie coś przestraszy, że
serce podchodzi mi do gardła i nie pozwala oddychać.
Mam to od tamtej nocy. Nigdy nie wiedziałem, że strach może się
wyrażać w taki niezwykły sposób.
Oba opowiadania ukazują się w polskim przekładzie po raz pierwszy.