ZB: Co skłoniło Panią do zajęcia się literaturą skandynawską?
A: Myślę, że skłonność do interesowania się jakąś kulturą przynosi się
ze sobą na świat. Pisarz islandzki Halldór Kiljan Laxness powiedział
kiedyś, zresztą w związku z Polską, którą bardzo lubił, że istnieje
w Kosmosie taki czysty ton, który powoduje, że ludzie nawet z odległych
zakątków ziemi nagle w sposób zupełnie nieuzasadniony zaczynają żywić
uczucia do innej kultury i istnieje gotowość do jej przyjmowania, zanim
się ją pozna. Można to traktować żartobliwie, ale coś w tym jest. Zresztą
Maria Dąbrowska, która też się interesowała literaturą skandynawską,
powiedziała, że zawsze były w Polsce serca, które kierowały się na
Północ i żywiej biły na dźwięk nazw skandynawskich.
Jest kilka tropów w mojej przeszłości, które mnie do Skandynawii
wiodły. Ale przede wszystkim była to literatura. Utworem, który poruszył
mnie ogromnie i na stałe zapisał się w moim umyśle, był Pan
Knuta Hamsuna. Przeczytałam tę książkę jako osoba kilkunastoletnia
i byłam nią oczarowana. Od tamtej pory przyroda, atmosfera, klimat
skandynawskiej północy nie dawały mi spokoju, a nazwy skandynawskie
wywoływały określone skojarzenia. Ponowne zainteresowanie
Skandynawią obudziło się we mnie w czasie studiów uniwersyteckich
w Poznaniu. Studiowałam na wydziale historycznym archeologię, a na
poznańskim Uniwesytecie byli uczeni, którzy interesowali się historią
Skandynawii. W trakcie studiów zajmowałam się między innymi epoką
wikińską, zaczęłam się uczyć szwedzkiego, bo życzył sobie tego mój
profesor. Nie nauczyłam się tego języka na tyle, abym mogła w nim
czytać, ale ziarno zostało zasiane. Po skończeniu archeologii przeniosłam
się do Warszawy na studia dziennikarskie i zainteresowanie historią
przerodziło się w zainteresowanie współczesną Skandynawią.
Z początkiem lat osiemdziesiątych zajmowanie się dziennikarstwem
w moim przypadku przestało być możliwe. Znałam już wtedy nieźle
literaturę skandynawską, miałam za sobą wiele pobytów w krajach
skandynawskich w latach siedemdziesiątych i studia na uniwersytecie
w Kirunie, zajęłam się więc tłumaczeniami. To była najszczęśliwsza decyzja
w moim życiu.
Czy wielu jest tłumaczy z języków skandynawskich?
Owszem, jest spora grupa doświadczonych tłumaczy, szczerze mówiąc nigdy tak wielu nie było i nareszcie utwory skandynawskie tłumaczy się tylko z języków oryginalnych. Jest też wiele osób próbujących tłumaczeń. Od połowy lat siedemdziesiątych są w Polsce dwa fakultety języków skandynawskich, na uniwersytecie w Gdańsku i na uniwersytecie w Poznaniu, kończy więc studia kilkoro skandynawistów rocznie. Często znajomość języka kieruje zainteresowania ku literaturze. Z tłumaczeniami jest jednak tak, że trzeba mieć do tego szczególną predyspozycję, talent po prostu, a poza tym trzeba też sporo czasu na stworzenie warsztatu. Wybitny tłumacz literatury szwedzkiej, nieżyjący już Zygmunt Łanowski, pod którego opieką zaczynałam pracę, mawiał, że tłumaczenie to jest sztuka skojarzeń i że trzeba trochę pożyć, żeby się miało z czym kojarzyć. I to jest prawda. Literatura powstaje w określonym kontekście kulturowym. Tłumacz powinien bardzo dużo wiedzieć o kraju autora, musi mieć rozległe wiadomości z wielu dziedzin. Dzieło, które tłumaczy, musi pozostać osadzone w kulturze, sposobie myślenia mieszkańców kraju, z którego pochodzi. Jeśli zna się tylko język, a niewiele wie o kulturze, kraju, ludziach, to bardzo źle, dlatego, że umykają właśnie te skojarzenia. Na przykład Skandynawia, to jak wiadomo kraje protestanckie. Wszyscy tam od wczesnego dzieciństwa czytają Biblię. Kultura skandynawska jest przesycona odniesieniami do Biblii i symboliką biblijną. Jeśli wiedza na temat symboliki biblijnej jest taka jak u nas, gdzie znajomość i czytanie Biblii są ograniczone, to to się musi odbijać na jakości przekładu. I jeśli chodzi o najmłodszych tłumaczy, jest to nagminne, a czytelnik może sobie nie zdawać sprawy z braków. Gdybym prowadziła zajęcia na jakimś fakultecie skandynawistycznym, wprowadziłabym obowiązek czytania Biblii.
Bez znajomości Biblii w naszym obszarze kulturowym niczego w ogóle nie można zrozumieć.
A więc należy czytać Biblię niezależnie od rodzaju studiów.
W okresie międzywojennym tłumaczy skandynawistów w ogóle nie było,
ta literatura docierała do nas przez Niemcy, a dzieła tłumaczone
z niemieckiego przekładu nie wypadają najlepiej w języku polskim.
Wtedy nie zwracano uwagi tak jak w naszych czasach na jakość
przekładu, w ogóle sprawy tzw. warsztatu bardzo się rozwinęły,
najogólniej mówiąc po wojnie. Ale z początkiem lat
dziewięćdziesiątych kapitalizm spustoszył u nas rynek książki. Wielu
wydawców, głównie nowi w tym zawodzie, z jakiegoś powodu
przyjęli, że wszystko, co nie jest napisane po angielsku, jest minorum
gentium. Do tłumaczenia literatury, zwłaszcza angielskiej, przystąpili
ludzie całkowicie do tego nieprzygotowani i niewiążący z tym swojej
kariery. Mówiąc krótko tak zwani chałturnicy. To oczywiście nie
znaczy, że całkowicie odstawiono do lamusa wspaniałe tradycje
wypracowane przez polskich tłumaczy w okresie powojennym,
zwłaszcza w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wciąż
przecież działają liczni, znakomici tłumacze, tylko o wiele trudniej im
się żyje, trudniej im się przebijać. Część wydawców też chętnie idzie
na łatwiznę, liczy się szybkość, źle pojmowana sprawność. Ale trzeba
mieć nadzieję, że żyjemy w okresie przejściowym i że niedługo czasy
tych tłumaczy, którzy niczym się nie przejmują, tłumaczą słowo po
słowie i nie zawsze są skłonni swoje przekłady podpisywać, przejdą do
historii.
Mam też nadzieję, że literatura skandynawska wróci do swoich
czytelników. Bo właściwie przez cały XX wiek, kiedy rozwijała się
tak bujnie, cieszyła się w Polsce niesłychanym powodzeniem. Kiedy
w roku pięćdziesiątym siódmym ...
To był dobry okres dla czytelników i wydawców.
Tak, wtedy pojawiła się w Wydawnictwie Poznańskim seria skandynawska, w której wydawano po kilkanaście tomów rocznie, a w najlepszych latach dochodziło do trzydziestu tomów we wszystkich polskich wydawnictwach. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych należało pilnować, by nie przegapić nowej książki, bo dwudziestotysięczny lub wyższy nakład zaraz znikał. I to wcale nie jest zamknięta karta. Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpoczynaliśmy wydawanie Hamsuna w Wydawnictwie świat Literacki, trochę się bałam, czy nie jest to może literatura, która przeminęła i że już dla Hamsuna nie będzie czytelników. Okazało się jednak, że czytają go również młodzi ludzie. Na filmy, często czarno - białe, zrobione na podstawie książek Hamsuna, towarzyszące promocji książek pisarza, przychodziło wiele młodzieży uniwersyteckiej. Podobne doświadczenia mam z popularną literaturą norweską sprowadzoną do Polski w tym samym czasie. Charakterystyczną cechą tej literatury jest to, że powstają serie powieściowe. Na przykład powieści Margit Sandemo, Saga o ludziach lodu, cieszą się u nas wielkim powodzeniem. I to jest bardzo przyzwoita literatura, nie żadna grafomania. Tylko, że to jest literatura przeznaczona dla tzw. popularnego czytelnika.
Tego rodzaju literatura przybliża z pewnością klimat tamtej obyczajowości i kultury. Czy mogłaby Pani powiedzieć, co charakteryzuje literaturę skandynawską?
Jak każda literatura, literatura skandynawska opowiada o człowieku. O tym, co on w sobie nosi. Mówi się często, że literatura skandynawska jest mroczna. I to prawda, bo człowiek w ogóle jest istotą dość mroczną. Skandynawia to północ, klimat jest tam mało sprzyjający człowiekowi. Długie zimy i im dalej na północ, tym te zimy ciemniejsze. Tam się żyje rzeczywiście dość trudno. Spędziłam sporo czasu za kołem podbiegunowym, w Kirunie, wprawdzie w bardzo nowoczesnych warunkach cywilizacyjnych, ale wiem, jak to jest, kiedy człowiek żyje wiele tygodni bez światła, bez słońca, a jeszcze na dodatek w temperaturze minus 35 stopni. Ta literatura ukazuje człowieka w zmaganiu z naturą, z losem, i z tym immanentnym elementem zła, czynnikiem, który we wszystkich nas tkwi, ale nie wszyscy może mamy taką gotowość do analizowania tego. Innym wyróżnikiem jest może to, że Skandynawowie pięknie piszą o pracy. W polskiej literaturze tak się o pracy nie pisze, takiej twórczej pracy od podstaw, dla dobra wspólnego i o takiej rzetelności, odpowiedzialności za drugiego człowieka i za środowisko. Znam teorię, że właśnie ta cecha powoduje, że literatura skandynawska cieszy się się zainteresowaniem, bo ona jakby uzupełnia polskiemu czytelnikowi niedobór tematów. Po za tym Skandynawowie piszą przepięknie o przyrodzie. Tyle tam jest pieśni pochwalnych na temat natury! Ale cechą podstawową tej literatury jest zwrócenie się ku człowiekowi, ku temu, co on nosi w duszy.
Jakie są różnice między literaturami poszczególnych krajów: Szwecji, Norwegii, Islandii, Danii? Przecież przez długi czas trzy przynajmniej kraje skandynawskie były jednym państwem. Jaki to miało wpływ na literaturę?
W Skandynawii dopiero pod koniec pierwszego tysiąclecia zaczęły
powstawać państwa narodowe. Mieszkańcy tamtego obszaru jeszcze
w czasach sag, w XIII wieku, mówili tym samym językiem, a potem
dzieje wszystkich krajów były ze sobą ściśle związane.
W dalszym ciągu te języki są sobie bliskie. Ludzie wykształceni
czytają bez problemów bratnią literaturę, bo jest wspólny pień
językowy, a poza tym historia je bez najmniejszej przerwy ze sobą
łączyła. Powstawały stąd różne komplikacje, np. w wyniku
pięćsetletniego panowania duńskiego nad Islandią i Norwegią,
w Norwegii są dwa języki oficjalne. Jedynym językiem, niezrozumiałym
w pozostałych krajach, jest islandzki. To jest język, który podlegał
najmniejszym przekształceniom i jest najbliższy wczesnemu językowi
staronordyckiemu. Skandynawowie przekładają wzajemnie swoją
literaturę. Jednak literatury tych krajów różnią się. I jest to przykład
na to, jaki wpływ na wszelką twórczość artystyczną ma nisza, w której
twórca dorasta. Inaczej piszą Norwegowie, inaczej Duńczycy, inaczej
Szwedzi. Bo wyrośli w innych warunkach. Aczkolwiek te kraje są
i kulturowo i językowo bardzo zbliżone; najbardziej różnią się chyba
krajobrazami.
A więc to mała ojczyzna decyduje o przynależności do jakiegoś kręgu kulturowego?
Tak. Wielu pisarzy tworzy w swoich dialektach rodzinnych.
A dialektów jest wiele ze względu na niewielką gęstość zaludnienia i na
ukształtowanie terenu. W każdym razie mała ojczyzna jest dla pisarzy
skandynawskich ciągle niewyczerpanym źródłem inspiracji.
Jednym z przykładów jest choćby Sara Lidman, wybitna pisarka
szwedzka, która pisze swoim rodzinnym dialektem. Są to książki
bardzo uniwersalne, wydawane w wielu krajach świata i robią tam
ogromne wrażenie, zdobywają rzesze czytelników, a więc jest to
literatura światowa. Ale na tym polega sztuka — wywodzi się
z korzeni, a zawiera pierwiastek uniwersalny.
Przekłada Pani dzieła Knuta Hamsuna — czy ma to związek z pięćdziesiątą rocznicą śmierci pisarza?
Hamsun to jedna z najważniejszych spraw w moim życiu. Od młodości czytywałam jego utwory, ale wtedy nie zwracałam uwagi na językową jakość przekładów. Dopiero, gdy zaczęłam czytać Hamsuna w oryginale, sama odkryłam, jaki to jest piękny język. Wówczas zrobiło mi szczerze żal, że polskim czytelnikom, którzy tak Hamsuna cenili wysoko, to estetyczne przeżycie zostało odebrane. Hamsun miał i tak wielkie szczęście w Polsce — jego tłumacz znał norweski. Za to jego polszczyna była tak obciążona manierą młodopolską, taka dziwaczna, że przekłady są, zwłaszcza obecnie, momentami nie do zniesienia. Od początku lat osiemdziesiątych, a może jeszcze trochę wcześniej wyraźny jest na świecie renesans zainteresowania twórczością Hamsuna. I to jest tendencja powszechna. Hamsuna wydaje się wszędzie, we wszystkich krajach i tłumaczy na nowo. Na przykład cieszy się on powodzeniem w obszarze języka hiszpańskiego, gdzie był raczej mało znany.
A więc książki mają swoje losy, sztuka także. Autor może być jakby uśpiony i czekać na ponowne odkrycie. I to jego sztuce nie odbiera mocy.
Tak jest na pewno. Kiedy Hamsun pisał swoje książki, wszyscy mówili, że wyprzedza swoją epokę. Tak się mówi, ale dopiero jak się to teraz czyta, doprawdy trudno pojąć, że ta proza powstała tak dawno temu. Poza tym myślę, że postmodernizm już nas bardzo męczy. To wszystko, z czym mamy teraz w kulturze do czynienia, zaczyna człowieka uwierać. Zaczynamy się rozglądać za jakąś wartością trwalszą.
Mówimy o Hamsunie, o cechach skandynawskiej literatury, a czy zechciałaby Pani polecić naszym czytelnikom współczesnych pisarzy skandynawskich, którymi interesuje się Pani szczególnie?
Literatury skandynawskie wciąż rozwijają się znakomicie. Na
przykład Szwecja. Mniej wiecej w połowie ubiegłego wieku wielkie
triumfy święciła tam poezja. W naszych czasach największe
zainteresowanie czytelników, również poza granicami Szwecji budzi
powieść i proza w ogóle. Często utwór literacki wywodzi się z podań
ludowych. W ludowym opowiadaniu miała swoje korzenie twórczość
Selmy Lagerlöf, a później wielu innych, na przykład Pära
Lagerkvista i Vilhelma Moberga, a współcześnie Torgny Lingrena
i Petera Nilsona. Opowieść z moralnym przesłaniem, podejmująca
fundamentalne problemy ludzkiej egzystencji, odwołująca się często do
przykładów biblijnych i do Ewangelii, jest swego rodzaju znakiem
rozpoznawczym szwedzkiej literatury poza granicami tego kraju.
Bardzo dobry okres przeżywa obecnie literatura norweska.
Dominującym gatunkiem w prozie norweskiej jest powieść tradycyjna,
bo eksperymenty formalne i artystyczne podejmowane są rzadko.
Obok tego powodzeniem cieszą się krótkie formy prozatorskie,
w których ta literatura wydała mistrzów na miarę światową, takich jak na
przykład Tarjei Vesaas. Do czołówki współczesnych pisarzy należą:
Lars Saabye Christensen, Øystein Lønn, czy Herbjørg
Wassmo. Dwoje ostatnich pisarzy to laureaci Nagrody Rady
Nordyckiej przyznawanej corocznie jednemu pisarzowi ze wszystkich
krajów nordyckich. Już sama nominacja do tej prestiżowej nagrody
znaczy bardzo wiele. W Norwegii ukazuje się rocznie kilkaset
utworów rodzimych pisarzy.
Bardzo interesująca jest także współczesna literatura duńska. Jak zawsze wspaniale
ma się literatura na Islandii, a Islandczyków jest przecież
tylko niewiele ponad ćwierć miliona.