PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 37

Egzotyka północy

Rozmowa z Anną Węgleńską, tłumaczką literatury szwedzkiej



Wydaje mi się, że my, Polacy, słabo znamy literaturę naszych północnych sąsiadów?

Zgadzam się z tym stwierdzeniem do pewnego stopnia. Nieco starsze pokolenie wie całkiem sporo o kulturze szwedzkiej. Długie lata istniało przecież Wydawnictwo Poznańskie, które specjalizowało się w literaturze skandynawskiej. Książki skandynawskie wydawały również PIW i  „Czytelnik”. I były one kupowane i czytane. Mam na myśli lata 60. i 70. W początku lat 90. zalała nas fala literatury i filmów amerykańskich. Przeważnie były to tzw. filmy akcji. Podobnie rzecz się miała z literaturą. Nota bene wiele z tych filmów było właśnie ekranizacją powieści. A powieści te pisane według schematu: współczesne realia, wątek kryminalny i koniecznie romans, skutecznie przykuwały uwagę czytelnika.
A z literaturą skandynawską jest inaczej. To z reguły lektura trudna, refleksyjna, wymagające od czytelnika pewnego wysiłku. Myślę oczywiście o prawdziwej literaturze. Tym, co najciekawsze i najwartościowsze w literaturze skandynawskiej, a więc i szwedzkiej, jest jej specyficzna, nazwijmy to, północna egzotyka. Dla mnie ten odmienny świat to portrety psychologiczne bohaterów żyjących w otoczeniu surowej skandynawskiej przyrody i związanej z tym innej obyczajowości.
Książek skandynawskich ukazuje się obecnie niewiele. Wydawcy boją się ryzyka, że literatura ta nie trafia w zapotrzebowania polskiego czytelnika. Zdarza się niekiedy, że jest tu i ówdzie wydawca, który sam łyknął kiedyś bakcyla tej literatury i usiłuje ją wydać. Ale ogólny trend jest taki, że literatura ta przebija się na polski rynek wydawniczy z wielkim trudem. Mówimy oczywiście o książkach dla dorosłych.
Dziś jest to więc w dużej mierze literatura w Polsce mało znana. Wielkie, sławne w Szwecji nazwiska, często polskiemu wydawcy nic nie mówią. Po prostu zainteresowania idą w innym kierunku. Bardzo trudno orzec, dlaczego ciągle tak się dzieje, ponieważ często spotykam entuzjastów tej literatury, więc wydawałoby się, że zapotrzebowanie na tego rodzaju książki istnieje, a jednak niewiele z tego wynika.

Czy jest to nadal literatura bliska przyrodzie i człowiekowi z jego odwiecznymi problemami i prawami?

Jak w każdej literaturze, tak i w szwedzkiej istnieją różne nurty. Ale wydaje się, że można powiedzieć, iż najważniejsze książki ukazują właśnie bohatera wtopionego w tę przyrodę. Tam przecież przez trzy czwarte roku jest ciemno. I na dodatek chłodno. Klimat jest surowy i ci ludzie są surowi. Wiosna kończy się szybko i staje się latem, które gdy wybucha, jest przepiękne, ale krótkie. Ta przyroda nie tylko wpływa na zachowania ludzi, ale ich jakoś kształtuje. Szczególnie wyraźnie widać to w powieściach, których akcja dzieje się na północy Szwecji. Nie przypominam sobie, bym z tak silnym wpływem przyrody na człowieka spotkała się w jakiejś innej literaturze.

Wiadomo, że tłumacz sam nie jest w stanie przebić się ze swoimi przekładami na rynku księgarskim. Czy istnieje jakaś instytucja wspierająca tłumaczy literatury szwedzkiej?

Tak, tłumaczowi bardzo trudno zachęcić wydawcę do promowania autora i literatury tak obcej kulturowo. Jedną z dróg jest oczywiście przedstawienie autora czy książki, która zdobyła liczące się nagrody. Choć nagrody, nawet te najbardziej prestiżowe, przyznawane w Skandynawii, są mało znane na polskim rynku wydawniczym, a kryteria przyznawania nagród nie zawsze są dla wszystkich jednakowo czytelne.
Instytucją wspierającą tłumaczy jest Instytut Szwedzki w Sztokholmie, który często po prostu dotuje przekład, jeśli książka, spełnia określone wymogi literackie, mówiąc wprost — musi to być literatura, którą sami Szwedzi chcą promować. Instytut funduje też stypendia dla tłumaczy, dostarcza wszelkiego rodzaju materiały informacyjne. Również ambasada szwedzka służy często najróżniejszą pomocą, w wyjątkowych wypadkach nawet również wsparciem finansowym.
Nie zmienia to jednak faktu, że tłumaczowi bardzo ciężko przebić się z książką na rynek. Mam książkę, do której usiłuję od pewnego czasu zachęcić jakiegoś wydawcę. Autorka, Kerstin Ekman, należy do ścisłej czołówki pisarzy szwedzkich. Jest członkiem Akademii Szwedzkiej, jej nazwisko od dobrych paru lat jest zgłaszane do nagrody Nobla. W Polsce wyszła jedna jej książka — „Czarna woda”, która w Szwecji stała się wydarzeniem literackim. Kiedy proponowałam ją polskiemu wydawcy, była już przetłumaczona na dwanaście języków, w tym na angielski, więc mógł się z nią zapoznać. Wprawdzie sprzedawała się dobrze, ale przeszła u nas niezauważona. Nieznane nazwisko musiałoby być poprzedzone szeroką reklamą, a to — jak wiadomo — rzecz niezwykle kosztowna. Teraz mam inną jej książkę i jest to równie dobra literatura. Ale spotkałam się z opinią, iż jest zbyt narracyjna. Mimo wątku kryminalnego, mimo wysokiego poziomu literackiego. Bo akcja toczy się niespiesznie, no i nie zawiera elementów, które lubi współczesny czytelnik...

Albo wydawcom wydaje się, że czytelnik je lubi.

Właśnie. To powieść bez pikanterii — nie ma w niej seksu, nie ma romansu. To po prostu dobra, nazwałabym ją, „męska” powieść osnuta wokół planowanego polowania, które krzyżuje przypadkowy nieszczęśliwy wypadek. Intryga zawęźla się stopniowo i powoli odkrywa coraz to nowe rysy poszczególnych bohaterów, by wreszcie ukazać znakomite portrety psychologiczne kilku mężczyzn. No i jest tu także wspomniany wątek kryminalny. A wszystko to wtopione we wspaniale opisaną skandynawską przyrodę.
>Wydaje mi się, że wydawcy często nie doceniają polskiego czytelnika. Wiem, że istnieje całkiem pokaźna grupa, która chętnie przeczytałaby dobrą powieść ukazującą to, co określiła Pani jako „odwieczne problemy człowieka”. Nie tylko doraźne, nie tylko pogoń za pieniądzem, karierą, powodzeniem.

Zajmuje się Pani głównie tłumaczeniami ze specyficznego działu literatury szwedzkiej, literatury dla dzieci, ściślej książek Astrid Lindgren, na których tłumaczenie ma Pani wyłączność, zgodnie z wolą autorki. W Polsce bardzo popularna jest literatura szwedzka dla dzieci — A. Lindgren, Å. Holmberg, G. Knutsson. Skąd popularność tego właśnie nurtu?

Od lat literatura szwedzka dla dzieci zdecydowanie wybijała się na plan pierwszy. I to zarówno od strony tematyki jak i sposobu pisania. Oczywiście na czele pisarzy dla dzieci stoi Astrid Lindgren. Ale twórczość Astrid stanowi fenomen w skali światowej. Jej utwory, różnorodne pod względem tematyki i formy, charakteryzuje niezwykła znajomość psychiki dziecka. Napisane są bezpośrednio z perspektywy dziecka, ze szczególnym naciskiem na dziecięce zabawy i fantazje. Jednocześnie autorka po mistrzowsku konstruuje fascynującą, żywą fabułę z codziennych wydarzeń. Po prostu Astrid z nieomylnym instynktem trafia w potrzeby dziecka. Jednocześnie potrafi w prosty sposób przekazać prawdziwie humanitarny system wartości. Przy tym większość jej książek przesycona jest humorem, ciepłem, można chyba powiedzieć — przesycona światłem. I to sprawia, że sięgają po nie kolejne pokolenia czytelników. Choć przecież spotykamy u niej również książki smutne, pełne tęsknoty. I tu przez lata pojawiało się pytanie, skąd autorka, która mówi o sobie, że miała bardzo szczęśliwe dzieciństwo i z niego czerpie siłę do pisania swych powieści, zna takie uczucie przemożnego smutku, nawet rozpaczy. Skąd znała tęsknotę dziecka za poczuciem bezpieczeństwa, za ciepłem rodzinnym? A ona to wszystko znała z bardzo konkretnego własnego doświadczenia.

Tak, przecież miała zaledwie 18 lat, kiedy musiała opuścić rodzinną wioskę i zacząć dorosłe, pełne trudów życie. Była więc jeszcze jakby dzieckiem nagle wrzuconym w świat dorosłych.

No właśnie, o tym opowiada autorka biografii Margareta Strömstedt. Astrid nigdy nie mówiła o tym w kategorii dramatu, ale w tamtych czasach, osiemnastoletnia dziewczyna w ciąży, w małej miejscowości — to był prawdziwy dramat.

Jak to się stało, że uzyskała Pani wyłączność na tłumaczenie książek Astrid Lindgren?

Margareta Strömstedt napisała chyba dość trafne zdanie na temat kontaktów Astrid z tłumaczami: „Jeśli ktoś raz przypadł jej do serca, to już w nim pozostał.” Miałam to szczęście. I traktuję to jako dar niebios, prawdziwą łaskę, że dane mi było spotkać Astrid osobiście. Już w pierwszej rozmowie zapytała mnie, czy chciałabym tłumaczyć jej książki. A ja byłam wtedy w Sztokholmie w ramach wymiany wydawniczej, znałam szwedzki, więc wysłano mnie. Próbowałam jej wyjaśnić, że są u nas tłumacze literatury szwedzkiej, dobrzy tłumacze, także jej książek. Ona jednak powtórzyła: „Ale ja pytam ciebie, czy ty byś chciała?” Na takie pytanie nikt nie miałby siły odpowiedzieć: „nie”.

Wcześniej nie próbowała Pani tłumaczenia?

Nie. Moim debiutem translatorskim była „Ronja, córka zbójnika”. Po przełożeniu trzech rozdziałów, będąc w Sztokholmie, spotkałam się z Astrid i przez kilka godzin męczyłam ją pytaniami, dotyczącymi szczegółów w tekście. Zaowocowało to dedykacją, jaką napisała mi na „Ronji”: „Annie, która tak ciężko haruje nad przekładem tej książki, z wdzięcznością — Astrid”. To dla mnie cenna pamiątka z tamtych chwil. Tak się nawiązały kontakty między nami, które przerodziły się... nie wiem, czy nie nadużywam tego słowa — w przyjaźń. W książce „Astrid na szerokim świecie”, która ukazała się w Szwecji z okazji 90. lecia Astrid Lindgren, jej autorka — agentka i przyjaciółka pisarki — napisała, kilka ciepłych słów o tym, iż Astrid traktuje mnie jako swego przyjaciela. Także, że Polska znajduje się w pierwszej dziesiątce krajów, które wydają najwięcej książek Astrid Lindgren.

Co zatem dały Pani bezpośrednie kontakty z Astrid i jakim ona była człowiekiem?

Na to pytanie nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Była człowiekiem niezwykłym — szalenie bezpośrednia, bardzo naturalna, co nadawało każdej z nią rozmowie szczególny ton. Już w czasie pierwszego spotkania bardzo szybko opuściła mnie trema i miałam uczucie, jakbym znała ją od lat. To, co mi dały bezpośrednie kontakty z nią, jak gdyby zbieram przez całe życie. Bo poza faktem poznania wspaniałego, niezwykle wrażliwego człowieka dane mi było poznać wyjątkową autorkę, która była jednocześnie osobą bardzo skromną. W rozmowach z nią nie czuło się żadnego dystansu. Kiedy ją poznałam, byłam przeciętnym redaktorem z jakiegoś tam wydawnictwa. Tymczasem Astrid była już pisarką o światowej renomie, laureatką niemal wszystkich prestiżowych nagród literackich. Ale nie czułam żadnej bariery, żadnego dystansu. Wiele dało mi też przysłuchiwanie się jej wypowiedziom na bardzo różne tematy i obserwowanie jej reakcji. Np. kiedy pojechałam do Szwecji (do chorej matki) w stanie wojennym, skorzystałam z okazji, by się z nią zobaczyć choć na chwilę. Uderzyło mnie, że ona jedna jedyna wypytywała mnie o różne szczegóły, jak sobie radzimy, jak żyjemy. Wszyscy spotkani przeze mnie Polacy byli przekonani, że wiedzą lepiej ode mnie, co się u nas dzieje. Ale to Astrid zadała mi pytanie — opowiadałam już o tym w wielu wywiadach, bo to mnie głęboko poruszyło — „Jak chronicie dzieci, by się nie bały?” To była jej optyka widzenia świata. Przez pryzmat dziecka.
Jeśli zaś chodzi o kontakt tłumacza z autorem, wydaje mi się, że dla każdego parającego się przekładami, jest niezwykle ważny i cenny. Znając Astrid, jej żartobliwe odpowiedzi, wtręty pełne humoru, dowcipy, inaczej podchodzi się do tekstu. Przynajmniej tak było i jest w moim przypadku. Pełniej rozumie się intencje autora, dlaczego użył takiego a nie innego wyrażenia. Miałam także możliwość wysłuchania taśm magnetofonowych, na których Astrid czyta swoje książki. Sposób, w jaki czytała, jest wyjątkowy — pozornie beznamiętnym głosem — ale jest w nim tyle humoru, że potem wiedziałam, iż ten właśnie, a nie inny moment, należy wypunktować, znaleźć takie sformułowanie, przy którym czytelnik się uśmiechnie.

Astrid napisała gdzieś, że chce pisać tylko dla takich czytelników, którzy potrafią wyobrazić sobie cudowność. To są wysokie wymagania. Jak radziła sobie Pani z tłumaczeniem książek, w których autorka wraca do smaków, zapachów, przeżyć zapamiętanych sprzed lat? Czy tłumacząc wracała Pani także do przeżyć z własnego dzieciństwa?

Nie. Moje dzieciństwo było diametralnie inne, nie było w nim tego światła i kolorów. Poza tym, nawet gdyby w mojej pamięci zachowało się jakieś choć trochę podobne przeżycie, nie potrafiłabym ubrać go w odpowiednie słowa. Astrid natomiast czyni to po mistrzowsku. I dopiero po przeczytaniu jej opisu, czasem coś mignie w pamięci. W książeczce poświęconej rodzicom, w opowiadaniu pt. „Pamiętam”, wspomina: „jeszcze wiem, jaki to dźwięk, kiedy mleko strzyka do wiadra i jakie to uczucie, gdy weźmie się do ręki dopiero co wylęgłego kurczaczka”. Większość z nas miała takie wspomnienia, ale one gdzieś umknęły, a tymczasem Astrid je zachowała i umiała wydobyć oraz przekazać uczucia, jakie wywoływały. Każdy z nas widzi kwitnące krzewy, a nikt nie powie, że „to obsypane kwiatami krzaki dzikiej róży pokazały mi, czym jest piękno”. Jej sformułowania, dzięki specyficznym skojarzeniom, czy obrazom, budzą w czytelniku, a więc i w tłumaczu najlepsze uczucia. To wielka frajda tłumaczyć jej książki. Człowiek odrywa się od codzienności i zanurza w całkowicie innym świecie. Po drugie — są momenty, gdy trafia się na taki dowcip słowny lub obraz, nad którym trzeba się nagłowić. I jest się szczęśliwym, jeśli potrafi się go oddać w pełni. Bo praca nad tłumaczeniem książek Astrid polega przecież na tym, aby broń Boże nie zepsuć żadnego opisu, żadnego dialogu. Zachować tę niezwykłą aurę, którą ujęła w słowa.

A która z książek Astrid Lindgren była dla Pani najważniejsza?

Naturalnie, pierwsza. „Ronja” pozostanie moja ukochaną książką. Nie wiem, czy dlatego, że kosztowała mnie bardzo wiele pracy i strachu o to, czy w jakiś sposób jej nie zmarnuję, czy oddam atmosferę oryginału, całe to bogactwo uczuć, malowniczość obrazów. Miałam zresztą wiele kłopotu z wymyśleniem nazw dla stworów, które Astrid wprowadziła. Nazwy te nie istnieją w języku szwedzkim, ona je sama wymyśliła, ale mają nieść określone skojarzenia i tego nie można zgubić.

Po śmierci Astrid przeszła przez naszą prasę fala artykułów.

Wszystkie, które spotkałam, były do siebie podobne. Uważam, że zabrakło głębszej analizy fenomenu jej twórczości. Wyjątkiem była chyba tylko jej biografia, którą właśnie Pani przetłumaczyła.
Ja bym się nie do końca z tym zgodziła, bo biografia Margarety Strömstedt jest książką, która twórczość Astrid raczej analizuje od strony treści, mniej miejsca zajmuje w niej fenomen, jakim było jej pisarstwo. U nas po każdej nowowydanej książce Astrid Lindgren ukazywały się w czasopismach literackich jej recenzje i artykuły krytyczne. Pisały na ten temat m.in. Iwona Tesarowicz, Barbara Tylicka — ale istotnie pozostało to rozproszone. Rzeczywiście, żadnej próby podsumowania nie było, nikt się o to nie pokusił. A może to po prostu jest zbyt trudne. Do biografii Strömstedt miałam wiele zastrzeżeń, ale była to i jest jedyna książka, która stara się pokazać nie tylko twórczość, ale i osobę Astrid. Po ukazaniu się tej książki, rozmawiałam z panią Małgorzatą Baranowską, która nota bene rekomendowała ją razem z innymi biografiami na łamach Gazety Wyborczej. Powiedziała mi wtedy, że jest zaledwie kilka osób na świecie, które potrafią napisać prawdziwą biografię. A ona wie, co mówi.

Astrid Lindgren napisała około czterdziestu książek, część z nich została przetłumaczona na język polski. Co z pozostałymi?

Została przetłumaczona większość. Pozostałe to nieduże książeczki, często obrazkowe, podobno zbyt kosztowne, by je wydawać. Nasza Księgarnia chce teraz wydać kolejne dwie części „Emila”. Jestem świeżo po ich lekturze i mogę powiedzieć, że utrzymują styl pierwszej. Ma zostać również wreszcie wznowiona książka „My na wyspie Saltkrøkan”, jedna z najpiękniejszych książek Astrid.

I na koniec pytanie osobiste, jakie ma pani plany zawodowe na najbliższą przyszłość?

Przykleiła się do mnie etykietka, że tłumaczę tylko książki dla dzieci, chciałabym jednak kontynuować przekłady literatury dla dorosłych, co nie znaczy, że niechętnie tłumaczę książki dla dzieci. Tyle że po Astrid Lindgren do każdej zabieram się bez tamtego miłego uczucia, które mi dotąd towarzyszyło. Z tym większą przyjemnością zasiądę do pracy, jeśli dojdzie do skutku umowa na przekład kolejnej części „Emila”. Marzy mi się jednak dobra książka dla dorosłych. Najchętniej Ekman, o której wspomniałam. Mam jeszcze w zanadrzu parę innych książek współczesnych autorów, ale ciągle nie mogę znaleźć wydawcy, który byłby nimi autentycznie zainteresowany. Są to jednak wszystko pozycje na tyle głośne w Szwecji, tłumaczone na inne języki, że nie tracę nadziei.

Dziękuję Pani serdecznie za rozmowę i życzę, by wszystkie plany mogły się spełnić.

Bardzo dziękuję.



Rozmawiała Małgorzata Wittels




 <– Spis treści numeru