PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 35-36

Larysa Zajączkowska-Mitznerowa

Bez żalu wejdę tam...



11 sierpnia 1974.

W naszym domu ciągle coś niedomaga. Słusznie więc został przez tutejszych rzemieślników nazwany „strasznym dworem”.
A że, po pierwsze, nie jestem wszechstronnie uzdolniona technicznie, po drugie — wiek i zdrowie nie te, co dawniej, po trzecie — zajęcia zawodowe — do różnych reperacji trzeba ciągle wzywać fachowców, czyli rzemieślników. I tu zaczyna się coś pośredniego między komedią i tragedią pod tytułem „złota rączka”.
Chałupa jest stara, więc jak popadało tego pięknego lata, dach odmówił spełniania właściwej mu funkcji ochrony mieszkańców przed deszczem, wiatrem, zimnem i innymi niedogodnościami atmosferycznymi. Po prostu — pękł. W ubiegłym roku takiego samego figla mi spłatał i wtedy skorzystałam z usługi człowieka, którego naraił mi sąsiad, mający podobne kłopoty. Człowiek, oczywiście, nie jest dekarzem, pracuje bodajże w transporcie. Ale wolne popołudnia i urlopy poświęca bliźnim będącym w potrzebie. Dach został zreperowany bez zarzutu i o wiele taniej, niż sądziłam. Teraz zatem, gdy znów rozwalił się w innym zresztą miejscu, też wezwałam na pomoc „złotą rączkę”. Zreperował, ale gdy skończył, z politowaniem spojrzał na zacieki, które od kilku lat hodowałam na sufitach. „Ja bym to pani raz – dwa machnął” — powiedział. Zapytałam, czy potrafi, na co odpowiedzią było dziarskie : „Ho, ho”. No, a wiadomo jak się zatrze zacieki, trzeba wszystko, razem z sufitem i ścianami — pomalować. Honorarium, którego „złota rączka” zażądał za te czynności, było tak niewiarygodnie niskie, że zrezygnowałam z paru niezbędnych, a planowanych wydatków i przystałam na remont.
Od tamtego pamiętnego dnia „złota rączka” zjawia się w moim domu od czasu do czasu i w dodatku nigdy nie wiadomo, kiedy należy się go spodziewać. Front robót otworzył w całym domu jednocześnie, dając mi do zrozumienia, że najlepiej byłoby, gdybym przeniosła się — wraz z meblami i książkami, psem oraz rodziną — do ogródka. Co też uczyniliśmy. Gotujemy na ognisku tak zwane byle co. Pies przestał szczekać, a ja pracować... A w domu. „Złota rączka” okazał się nowatorem. Przy czym jego poligonem doświadczalnym są moje ściany i sufity. Potrafi jeden pokój przemalowywać pięć razy, bo wciąż mu wychodzą smugi albo plamy, albo farba „pryszczy”. Próbuje malować bez uprzedniego zmywania albo bez tak zwanego białkowania. Z klejem i bez kleju. Używając, gdy czasem chce mu się zamydlić ścianę, „Ixi”, mydła do prania, mydła toaletowego i zdaje się, że mydła do golenia. Raz dosztukował mojej drabinie nogi, a raz obciął jej jedną nogę, bo chciał mieć lepszy przechył, tylko nie tę nogę spiłował, co potrzeba. Raz zleciał z tejże drabiny i zaklinował się między tapczanem, którego nie dało się wynieść i piecem, piętami do góry. A że jest przy tym pogodny i wesoły, przy obiedzie nie grymasi (tylko serków topionych nie lubi), przywykliśmy do niego. Myślę, że do zimy skończy.
Gdy wracałam wczoraj z zakupami ze spółdzielni, zajrzałam do jednej znajomej. Też robi remont. Jej znów zachciało się wymienić zdezelowane drzwi balkonowe. Już ma nowe. Na zewnątrz wystają ze ściany na kilkanaście centymetrów, od wewnątrz nie schodzą się z podłogą. Kolega „złotej rączki” przekonywał ją przy mnie, że to nic nie szkodzi, dosztukuje się kawałek podłogi. Po przeciwnej stronie ulicy inny znajomy kłócił się z człowiekiem, pełniącym funkcję murarza. Ale ja wiem, że on dotychczas uchodził za hydraulika. Wymieniał mi uszczelkę w cieknącym kranie, lecz kran nadal ciurkał. W przerwie między jednym i drugim muśnięciem pędzla, mój „złota rączka” zajrzał do tego kranu i wyciągnął z niego jakieś dziwne strzępy. Po czym kran zaczął działać normalnie. Więc jednak ten mój coś potrafi — pomyślałam sobie i wróciłam do domu podniesiona na duchu. „Złota rączka” z zapałem zeskrobywał to, co wczoraj zamalował.

Im lepiej poznaję ludzi, tym bardziej lubię zwierzęta.
Kocham ptaki — szpaki z mojego ogrodu i bociany, które uwiły sobie gniazdo w pobliskich Otrębusach i przychodzą żerować nad stawem niedaleko mojego domu.
Ostatnią moją miłością był stary bokser Dżek. Żył piętnaście lat, długo jak na boksera. Był mi bardzo oddany. Kiedyś znajomy dla żartu zrobił minę, jakby był na mnie zły. Dżek o mało nie rzucił się na niego.
W ludziach, którzy nie lubią zwierząt, jest jakaś ukryta skaza, jakieś pęknięcie, przez które zawsze prześlizgnie się jakaś nieludzka sprawa.




 <– Spis treści numeru