W naszym domu ciągle coś niedomaga. Słusznie więc został przez
tutejszych rzemieślników nazwany „strasznym dworem”.
A że, po pierwsze, nie jestem wszechstronnie uzdolniona technicznie, po
drugie — wiek i zdrowie nie te, co dawniej, po trzecie — zajęcia
zawodowe — do różnych reperacji trzeba ciągle wzywać fachowców, czyli
rzemieślników. I tu zaczyna się coś pośredniego między komedią
i tragedią pod tytułem „złota rączka”.
Chałupa jest stara, więc jak popadało tego pięknego lata, dach odmówił
spełniania właściwej mu funkcji ochrony mieszkańców przed deszczem,
wiatrem, zimnem i innymi niedogodnościami atmosferycznymi. Po prostu —
pękł. W ubiegłym roku takiego samego figla mi spłatał i wtedy
skorzystałam z usługi człowieka, którego naraił mi sąsiad, mający
podobne kłopoty. Człowiek, oczywiście, nie jest dekarzem, pracuje
bodajże w transporcie. Ale wolne popołudnia i urlopy poświęca bliźnim
będącym w potrzebie. Dach został zreperowany bez zarzutu i o wiele
taniej, niż sądziłam. Teraz zatem, gdy znów rozwalił się w innym zresztą
miejscu, też wezwałam na pomoc „złotą rączkę”. Zreperował, ale gdy
skończył, z politowaniem spojrzał na zacieki, które od kilku lat
hodowałam na sufitach. „Ja bym to pani raz – dwa machnął” —
powiedział. Zapytałam, czy potrafi, na co odpowiedzią było dziarskie :
„Ho, ho”. No, a wiadomo jak się zatrze zacieki, trzeba wszystko,
razem z sufitem i ścianami — pomalować. Honorarium, którego „złota
rączka” zażądał za te czynności, było tak niewiarygodnie niskie, że
zrezygnowałam z paru niezbędnych, a planowanych wydatków i przystałam na
remont.
Od tamtego pamiętnego dnia „złota rączka” zjawia się w moim domu od
czasu do czasu i w dodatku nigdy nie wiadomo, kiedy należy się go
spodziewać. Front robót otworzył w całym domu jednocześnie, dając mi do
zrozumienia, że najlepiej byłoby, gdybym przeniosła się — wraz
z meblami i książkami, psem oraz rodziną — do ogródka. Co też
uczyniliśmy. Gotujemy na ognisku tak zwane byle co. Pies przestał
szczekać, a ja pracować... A w domu. „Złota rączka” okazał się
nowatorem. Przy czym jego poligonem doświadczalnym są moje ściany
i sufity. Potrafi jeden pokój przemalowywać pięć razy, bo wciąż mu
wychodzą smugi albo plamy, albo farba „pryszczy”. Próbuje malować
bez uprzedniego zmywania albo bez tak zwanego białkowania. Z klejem
i bez kleju. Używając, gdy czasem chce mu się zamydlić ścianę, „Ixi”,
mydła do prania, mydła toaletowego i zdaje się, że mydła do golenia. Raz
dosztukował mojej drabinie nogi, a raz obciął jej jedną nogę, bo chciał
mieć lepszy przechył, tylko nie tę nogę spiłował, co potrzeba. Raz
zleciał z tejże drabiny i zaklinował się między tapczanem, którego nie
dało się wynieść i piecem, piętami do góry. A że jest przy tym pogodny
i wesoły, przy obiedzie nie grymasi (tylko serków topionych nie lubi),
przywykliśmy do niego. Myślę, że do zimy skończy.
Gdy wracałam wczoraj z zakupami ze spółdzielni, zajrzałam do jednej
znajomej. Też robi remont. Jej znów zachciało się wymienić zdezelowane
drzwi balkonowe. Już ma nowe. Na zewnątrz wystają ze ściany na
kilkanaście centymetrów, od wewnątrz nie schodzą się z podłogą. Kolega
„złotej rączki” przekonywał ją przy mnie, że to nic nie szkodzi,
dosztukuje się kawałek podłogi. Po przeciwnej stronie ulicy inny znajomy
kłócił się z człowiekiem, pełniącym funkcję murarza. Ale ja wiem, że on
dotychczas uchodził za hydraulika. Wymieniał mi uszczelkę w cieknącym
kranie, lecz kran nadal ciurkał. W przerwie między jednym i drugim
muśnięciem pędzla, mój „złota rączka” zajrzał do tego kranu
i wyciągnął z niego jakieś dziwne strzępy. Po czym kran zaczął działać
normalnie. Więc jednak ten mój coś potrafi — pomyślałam sobie
i wróciłam do domu podniesiona na duchu. „Złota rączka” z zapałem
zeskrobywał to, co wczoraj zamalował.
Im lepiej poznaję ludzi, tym bardziej lubię zwierzęta.
Kocham ptaki — szpaki z mojego ogrodu i bociany, które uwiły sobie
gniazdo w pobliskich Otrębusach i przychodzą żerować nad stawem
niedaleko mojego domu.
Ostatnią moją miłością był stary bokser Dżek. Żył piętnaście
lat, długo jak na boksera. Był mi bardzo oddany. Kiedyś znajomy dla
żartu zrobił minę, jakby był na mnie zły. Dżek o mało nie rzucił się na
niego.
W ludziach, którzy nie lubią zwierząt, jest jakaś ukryta skaza, jakieś
pęknięcie, przez które zawsze prześlizgnie się jakaś nieludzka sprawa.