PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 35-36

Jadwiga Białynicka-Birula

Strzępy wspomnień i opisy, żeby tak zupełnie nie zginęły



Brwinów, 3 stycznia 1977 Zacznę od najdawniejszych wspomnień — bo to najmniej serce rozdziera, szczególnie dzisiaj, kiedy jest rocznica naszego ślubu ze Stachem — w Warszawie w kaplicy Matki Boskiej (po lewej stronie głównej nawy) w Kościele Św. Krzyża o godz. 13 – ej 1932 r. Pogoda była mglista. Opiszę to później.


Czerniczki cz. I

Ukochany kraj dzieciństwa w najdalszej pamięci opromieniony cudnymi krajobrazami, słońcem, wspaniałą roślinnością. Okolica położona była o dwadzieścia wiorst od Berdyczowa, o siedem wiorst od Machnówki, gdzie był kościół parafialny i groby rodzinne rodziny Bujalskich na tamtejszym cmentarzu. Okolica ukraińsko – podolska, powiedziałabym, gdyż wśród stepowych, czarnoziemnych, rozległych płaskich równin zdarzały się często jary podolskie z przepływającymi na dnie rzeczułkami, które rozlewały się w stawy, a nad nimi rozsiadały się wsie, kwitnące wiśniowymi sadami, bielone chaty na biało, a gospodarskie na różowo gliną różową, pod grubymi strzechami i kalenicami, to znaczy kryte słomą mieszaną z gliną (dla niepalności i chłodu).
Do Czerniczek z Berdyczowa jeździło się oczywiście końmi (co za szczęście!) — a było parę dróg, najczęściej przez Bystryk, Terechową, gdzie był „Jar Terechowski”, Wołczyniec, już bliski z pięknym lasem dębowym i liściastym na podniosłej górze, gdzie na wiosnę aż żółto było od pierwiosnków — kluczyków.


wieś

Wieś Czerniczki



Z Wołczyńca po drogach gliniastych, po deszczu oślizgłych, wjeżdżało się do wsi Czerniczki od strony „stawu Stryja Adama”, który był rozlewiskiem rzeki Kudryń. Staw był głęboki, porośnięty bokami trzciną i tatarakami, kończył się pod górą, gdzie droga wąska, grobla, urwisty brzeg. Baliśmy się tego miejsca drogi jadąc w dzieciństwie, gdyż wydawało się, że wóz czy bryczka musi się po urwisku obsunąć (...). Za groblą wypływała z niego rzeczka (dopływ dużego stawu) przez tzw. stawisko, na którym pasły się chłopskie gęsi i czasem konie, ale wołało się, żeby nie paśli, bo w ten sposób nabywali praw do serwitutu. Zaberaj husi ze stawyska — wołało się dość przyjaźnie zresztą, ale gęsi pasły się sobie dalej. Ale trzeba było wołać z zasady.
Potem brzegiem tego małego stawu, który był po lewej stronie drogi, wjeżdżało się pod górę do naszego domu, zbudowanego na szerokim wzniesieniu (...). Dalej był „stary sad” Stryja Adama — zarośla, stare drzewa, jagodniki od wsi (...)
Nasze wzgórze opadało do stawów tarasami, na których były aleje lipowe — grube lipy, miały może po paręset lat. Te aleje lipowe malował nam malarz ukraiński Wrzeszcz. Nie pamiętam roku, kiedy latem przyjeżdżał do Czerniczek i malował też „Stary Dwór”.
Mówiło się, że tam, gdzie nasza stajnia, pod lipami, za gajem śliwkowym był kiedyś dwór. Jaki dwór? Kiedy to mogło być? Zapewne odziedziczone Czerniczki, liczące zaledwie 360 tamtejszych dziesięcin, a chociaż czarnoziemu ukraińskiego, nie stanowiły majątku, z którego mogłaby żyć rodzina Bujalskich, to znaczy trzech braci, z których ostatecznie dwóch pozostało na Czerniczkach, a średni Ludwik otrzymał po ciotce Marji Ostaszewskiej majątek Awratyn, już w guberni wołyńskiej, niedaleko miasteczka Lubar.
Babka nasza, matka trzech braci, zwana przez nas Babcią Gabrusią była z domu Bejnarowiczówna, z Tatarów lipkowskich (widać Bejów) herbu Suche Komnaty. Osoba bardzo niezwykła, pełna dowcipu, humoru, dziwactw polegających przede wszystkim na zamiłowaniu do psów, kotów, niedbałego ubierania się, kąpania się w stawie, do powolnej jazdy — jak mówiła — „najlepiej wołami”. Miała ona wielu przyjaciół wśród chłopów, specjalnie ulubione dziewczyny, które były najmowane — „podwinne” — dla jakichś prac i posług.
Oczywiście cała rodzina Bujalskich mówiła świetnie po ukraińsku. Synowie kształcąc się w Warszawie w końcu XIX w. w rosyjskich ówczesnych szkołach pomagali sobie w języku rosyjskim znajomością ukraińskiego, przede wszystkim w pisowni na jat', bo tam wszędzie, gdzie w ukraińskim słychać „i” — w rosyjskim było jat', zmora uczni (słówka na jat': bieg, bieda, biełyj, bies), zniesiona czym prędzej w pisowni zaraz po rewolucji, tak samo jak „twiordyj znak”.
Ojcem Babci Gabrusi był Ludwik, matki nazwiska nie pamiętam, a synowie to: Adam, Ludwik i Franciszek. Mąż Babci Gabrusi zmarł wcześnie w roku 1899 w Warszawie, pochowany na Powązkach. Był to Stanisław Bujalski, syn Franciszka, siostra Róża Bujalska była żoną Spirydona Ostaszewskiego i po nich był Awratyn. (...) W opracowaniu poezji Tarasa Szewczenki jest wymieniony jako jego przyjaciel Spirydion Ostaszewski, autor „Pił kopy skazok”.
Stary Dwór w Czerniczkach, ten odziedziczony, a nie zbudowany przez braci, był skromnym tamtejszym dworem, rzeczywiście starym, krytym słomianą strzechą (patrz Rolle „Gawędy historyczne”, wstęp str. 6, dwór w Henrykówce) zapadłym w ziemię. Ganeczek drewniany, obrośnięty dzikim winem, po dwóch stronach ławki — to od strony podjazdu, który zawracał z górki od bramy, a przy niej studnia pod daszkiem, na białej glinie. Podjazd biegł naokoło gazonu z wielkiej jakby altany jaśminów i akacji (...). W wozowni naszej (nowy dwór „na górce” ukończony w 1911) i w Starym Dworze były dziwne dla nas rzeczy: ogromne sanie i nie mniej wielki powóz, którego nie mogłyby uciągnąć konie zaprzęgane po parze, ale trzebaby jak przy błocie, czy ciężkiej drodze, nawet chyba zaprząc czwórkę „w poręcz”. Świadczy to, jak teraz myślę, że dawniej była to większa posiadłość, której Czerniczki stanowiły jakąś resztkę. Mówiło się, że były Czerniczki i Majdanek otrzymany przez siostrę dziadka Bujalskiego, chyba Chodorowską.
Stary Dwór był bardzo ciekawą budowlą (...). Miał wycementowane rowki wzdłuż ścian, co w czasie gwałtownych deszczy przyprawiało nas o wielką radość i satysfakcję, gdyż woda burzliwie zbierała się tuż pod niskimi oknami, a Bob, mój brat, miał może ze dwa lata, jak wychylił się przez okno i wypadł głową do tej „rzeki” pod oknem.
Pokoi w tym dworze było chyba dużych ze sześć, nie licząc równie dużej kuchni. Pierwszy od ganeczku w rodzaju przedpokoju ze słupami podpierającymi strop to był jadalny z dużym bufetem, na którym robiło się podwieczorki dzieciom, na prymusie oczywiście, a piło się kakao w filiżankach seledynowych, wysokich, z medalionem: na białym tle bukiet kwiatów. Zachwycały mnie te filiżanki i zawsze żałowałam, że tak się ich nie szanuje, że mogą się rozbić. (...)
W samym środku Starego Dworu był „przygrubnik” — od słowa hruba, po ukraińsku piec do ogrzewania (bo piec do pieczenia chleba nazywał się piecz). Otóż „przygrubnik” był wewnętrznym pomieszczeniem, ciemnym i strasznym dla dzieci, w którego czterech ścianach były umieszczone drzwiczki od pieców, od tych hrub wychodzących do przyległych pokojów. Urządzenie takie było konieczne, gdyż powszechnie na Ukrainie w tych i dawniejszych czasach paliło się słomą, a nosić słomę po wszystkich pokojach było i trudno i wręcz niemożliwie, gdyż trzebaby ciągle biegać od pieca do pieca i przez parę godzin podkładać wiechcie, a jakby wtedy wyglądały te pokoje? Palenie słomą było konieczne przy braku drzewa, węgla i torfu, a zrozumiałe przy zwykłym, wielkim urodzaju słomy, której się wcale nie szczędziło, do tego stopnia, że wielkie młocarnie parowe były opalane słomą (...). Pamiętam doskonale, jak na dużym, blaszanym blacie, wyślizganym do blasku słomą, palacz posuwał całe rzeki słomy, chwytane następnie przez obracający się wałek żelazny i pochłaniane przez piekielne wprost, wielkie palenisko pod kotłem młocarni, gdzie płonęła słoma!
A kiedy po kilku latach mojego życia Stary Dwór się spalił na jakąś wiosnę (w kwietniu, nie pamiętam roku), na czasową pamiątkę ukochanego domu Stryj Adam kazał pozostawić wśród spaleniska smutnie stojący „ przygrubnik”.


Czerniczki cz. II — mniej chaotyczna, widokowa

Opiszemy oddzielnie tak zwaną Górkę, czyli dom mojego dzieciństwa, tonący w kwiatach, z lipami od strony północnej, a z „laskiem”, czyli właściwie parkiem dębowym od strony zachodniej. Dęby te kilkusetletnie, a było ich około trzystu, rozrzucone były na stokach góry, pomiędzy „sadem Stryja Ludwika” i groblą nad jeszcze jednym strumieniem, który wpływał do rzeczki na stawisku (...). U tej grobelki właśnie schodziły się trzy własności trzech braci Bujalskich: Stryja Adama stary sad i na górze Stary Dwór, Stryja Ludwika sad idący od strumyka pod górę i nasz „lasek” i reszta naszej góry od strony wsi (...).
Wszystkie te „posiadłości”, a także wiejskie sady i ogrody otaczane były, jak zwykle w tych stronach, głębokimi rowami, fosami, nieraz zamieniającymi się z jednej strony w wał wysoki, gdyż powierzchnia ziemi falista, z jarami i uskokami.
Zwyczaj tego grodzenia wynikał ze wspomnianego już braku drewna na płoty i różne ogrodzenia, a tylko na wsi w gospodarstwach robione były plecione płotki z wierzbiny czy brzozy z umieszczonymi w nich „ przełazami” dla ludzi, a nie furtkami. Płoty te były często porośnięte różnymi pnączami, jak dzikim winem lub liljowo kwitnącymi prętami o drobnych listkach, zwieszały się one bujnie na wsi, a w „Starym Dworze” na takim płocie pod lipą, od strony spadzistej ogrodu, tam, gdzie siadywała Babcia Gabrusia, rosło i kwitło pachnące kaprifolium.
Tym krajobrazem, czy to drogą od strony wsi, pod lipami, czy ścieżką od strony starego sadu stryjów, wspinamy się na górę, gdzie stał dom moich Rodziców.
Pod czerwoną dachówką (malinową) z oknem z matowego szkła w dachu, rozległy dom z gankiem drewnianym od podjazdu od strony wsi, z werandą podpartą filarami od strony zachodniej, od lasku dębowego.
Jak widać na zachowanym cudem zdjęciu (bo większość albumów zginęła) dom był obszerny, wysoki, a na wielkim i jasnym poddaszu czy strychu było jeszcze moc miejsca na dodatkowe pokoje. W sumie pokoi było dużych sześć, a prócz tego duży przedpokój bezpośredni od ganku podjazdowego, w którym latem się jadało, gdyż sporo letnich gości rodzinnych potrzebowało miejsca. Również część gospodarcza była bardzo obszerna: duża kuchnia, przy niej pokój gospodarski, pralnia i pokój służbowy. Przez korytarzyk kuchenny wyjście na podwórze ze studnią kręconą (pod ślicznym daszkiem drewnianym) i również na lewo w tym korytarzyku wejście do obszernej spiżarni zastawionej wszelkimi zapasami (ach, co za zapachy!) miodem, wiszącymi wędlinami. Przez zakratowane okno spiżarni, od strony północnej roztaczał się piękny widok na wieś rozłożoną na przeciwległej górze, za stawiskiem (kiedyś stawem).
Wuj Janek Pohoski, brat mojej Matki (późniejszy wice – prezydent miasta Warszawy za czasów prezydenta Stefana Starzyńskiego, na początku wojny w roku 1940, 20.IV. rozstrzelany przez Niemców wraz z licznymi innymi bohaterami tych czasów i spoczywa wraz z nimi na cmentarzu w Palmirach) — otóż Wuj Janek Pohoski siadywał jako młody rysownik – pejzażysta w spiżarni i malował ten widok na wieś. Jaka szkoda, że tego nie ma!
Pośrodku domu biegł szeroki korytarz z weneckim oknem od strony podwórza i studni. (...). W korytarzu bliżej kuchni stał podręczny duży kredens, dalej duża szafa pomalowana na mahoniowo, z narzędziami, którą ojciec w nadzwyczajnym porządku utrzymywał. Była też przy tej szafie lodówka, z lodem z wielkiej lodowni urządzonej pod strzechą w ogromnym dole w sadzie śliwkowym, przy stajni i podjeździe (...). Nad lodówką „bociany” w różnych pozach — olejne obrazki malowane przez Matkę, która uczyła się przed zamążpójściem rysunku i malarstwa, chyba to była szkoła im. Gersona, wiem, że malarka Bobińska też tam się uczyła. Matka miała duże zdolności artystyczne i ojciec chciał, żeby malowała. Miała stalugi, palety, pudła z farbami olejnymi (...) Wisiał też obraz Mamci pędzla: żurawie nad ciemnym, falistym, smutnym ugorem lecące kluczem. W korytarzu wisiała kopia obrazu Matejki: Wernyhora przepowiadający z lirą u stóp, z krukami i pacholęciem.
Umeblowanie dworu staroświeckie, tzn. z połowy i końca XIX w., gdyż w tej dobie — początku XX – go w. panowała secesja, której rodzice nie lubili(...). W salonie meble, jakby się teraz powiedziało „ Zymlery” — kryte szafirowym ciemnym pluszem, mahoniowe, piękne, kanapa z falistym oparciem, obszerna, na której spałam nieraz, jak było dużo gości. Spałam przy oknie od strony północnej i można było zasypiając patrzeć w gwiaździste niebo, co mię pochłaniało w inny świat z Wozem Wielkiej Niedźwiedzicy.

Czerniczki cz. III — ludzie, zwyczaje.

13 lutego 77 — w rocznicę śmierci mego Ojca


Dziadkowie Pohoscy wielką wagę przywiązywali do religijności przyszłych zięciów. Co do mego Ojca, nie słyszałam, aby mieli jakie zastrzeżenia, chociaż z Babcią Gabrusią niespecjalnie się lubili. Inni zięciowie, a najbardziej Wuj Grażewicz (Grażewicz herbu Lubicz) z trudem i przygodami romantycznymi uzyskali akceptację małżeństwa. Ciocia Ewa i Wuj Grażewicz, człowiek nadzwyczajnych wartości moralnych, pobrali się bez wiedzy rodziców, na Litwie, w Mejszagole, stąd niedaleko było gniazdo rodzinne Grażewiczów: Pooranie, w pobliżu miasteczka Butrzymańce. W Mejszagole brat cioteczny wuja, ksiądz Gabszewicz udzielił ślubu młodym zakochanym, którzy następnie już bez sprzeciwów uzyskali błogosławieństwo i zgodę rodziców. Ale fakt pozostał faktem, że ślub odbył się nie z domu rodzinnego, ale w ślicznej scenerii wiejskiego kościółka przybranego kwiatem jabłoni, gdyż było to w maju. Ale odbiegam od tematu moich rodziców, więc powracam do nich podobiznami:


babcia

Maria z Pohoskich Bujalska

dziadek

Franciszek Bujalski


Matka jest tu sfotografowana w Gniewaniu (o którym będzie mowa później) w małym saloniku na tle jednego z kilimów ukraińskich (chyba z Bogudzięki), których Ojciec zebrał całą kolekcję — może trzynaście, a każdy był przepiękny, przedstawiał wieńce, bukiety kwiatów lub całe łąki kwieciste i chwyle, czyli jakby fale wody. Ojca fotografia pochodzi z Kijowa, robiona mniej więcej w tym samym czasie, może w parę lat później. Były to lata 1912 – 15, w których ojciec pracował w cukrowni Karola Jaroszyńskiego Gniewań jako tzw. kalkulator (główny księgowy). Mieszkaliśmy tam w bardzo ładnym i wygodnym domu o sześciu pokojach, z łazienką, ślicznym ogrodem i budynkiem gospodarczym, gdzie na zimowy pobyt przyprowadzane były nawet krowy z Czerniczek i trzymane były świnie. Do opieki nad tym gospodarstwem i pomocy w domu był stary Ołeksa z Czerniczek (postać bardzo barwna) lub młody Wasyl i oczywiście nasza długotrwała i bardzo zaprzyjaźniona młoda gosposia Pestia (Epistimija Szestunowa) pochodząca z Awratyna. Prócz nich pokojowa lub jeszcze Jewuszka, sierota, mała podopieczna ze wsi z Czerniczek, leczona na oczy przez Wuja Grażewicza (lekarza) i pod jego kierunkiem — przez moją Matkę.
Wychowanie nas, dzieci, wydaje się teraz anachroniczne, gdyż nie byliśmy posyłani ani umieszczani w szkołach, po prostu dlatego, że szkoły miejscowe w Berdyczowie były rosyjskie, a to było nie do przyjęcia. W Żytomierzu było gimnazium polskie, gdzie uczyli się nasi wujowie, ale my z bratem byliśmy jeszcze za mali, bo Żytomierz od Berdyczowa był oddalony o czterdzieści wiorst, a zresztą to było już gimnazium. O jakichś szkołach „podstawowych” wówczas się ani słyszało. Mieliśmy więc kolejno kilka nauczycielek domowych, a z Matką odbywaliśmy naukę przyrody i geografii (dodatkowo) z Dyakowskiego książki „Z naszej przyrody” i z „Geografii malowniczej” Wacława Nałkowskiego (ojca Zofii Nałkowskiej).


dzieci

Maria Bujalska z dziećmi: Jadwigą i Stanisławem; 1908 r.



Skończywszy w czasach Gniewania dziesięć lat rozpoczęłam upragnione i oczekiwane od dawna lekcje muzyki (u p. Szczamburskiej) i z wielkim zapałem grałam na pianinie jasnym, secesyjnie ozdobionym w Gniewaniu lub na fortepianie w Czerniczkach. Uczyła mnie też Matka robót ręcznych: wyszywania, robótek szydełkiem. Na imieniny Babci Gabrusi czy Babci Stefci robiłam im zawsze serwetki, wyszywałam krzyżykami poduszki kanapowe, taboret obity suknem (bukiet polny) na trzymanie chorej nogi Babci Gabrusi. Dla Mamci na imieniny wyszywałam też ręczniki, serwetki, torbę dla Ojca na drobiazgi do prania, czy co innego.
W domu naszym był bardzo dobry i miły zwyczaj czytania głośnego wieczorem po kolacji (do spania o godz. dziewiątej), w zimie czytało się i wcześniej. Zwykle czytał Ojciec, a my, dzieci i Matka robiliśmy przy tym jakieś ręczne roboty. Czytało się wartościowe książki historyczne, dużo Kraszewskiego, a Trylogię Sienkiewicza czytała nam Matka dopiero po śmierci Ojca (która nastąpiła 13 lutego 1918 r.). Z tego głośnego czytania rzeczywiście dzieci dużo korzystały.
O dobór książek dla nas Rodzice bardzo dbali, mieliśmy w swoim pokoju dziecinnym całą dużą szafę biblioteczną wypełnioną różnymi atlasami, jak np. atlas roślinny Wilkoma i wiele innych naukowych. Pamiętam też z tego głośnego czytania „Dumę o hetmanie” Żeromskiego, chyba za trudną dla nas, ale przejmującą lub „Bajkę o żelaznym wilku” i oczywiście cały cykl powieści Kraszewskiego.
Jak byłam już trochę starsza, zaczytywałam się sama w poezji Konopnickiej, Lenartowicza, Asnyka, którą deklamowałyśmy przed sobą na wyprzódki z Martą, moją rówieśniczką, stryjeczną siostrą, córką stryja Adama. (...)
Matka nasza, młoda gospodyni, z wielkim zamiłowaniem prowadziła ogród, planowała zasiewy warzyw, kwiatów, jagodniki, szparagarnię. Przed domem od strony południowej roztaczał się piękny ogród i sad owocowy, a od strony dębiny były place sportowo – rozrywkowe, a więc kołobieg, znany i w Berdyczowie słup ze specjalną gałką stalową, do której przyczepione były cztery grube liny zakończone na dole „szlejami”, czyli takimi „napierśnikami” końskimi od uprzęży. Na tych szlejach się siadało, potem wszyscy czworo „rozbiegali” swoje sznury i wtedy gałka na wierzchołku słupa się obracała i pędziło się, podlatywało lotem ptaka! Co za rozrywka, nawet dla starszych, którzy chętnie i radośnie z niej korzystali. Prócz tego były tam „raki”, czyli poręcze do fikania kozłów, huśtawka, plac krokietowy, trapez wiszący.
My dzieci, razem z Martą, młodszą od niej Ewą i naszym ciotecznym rodzeństwem zjeżdżającym się do Czerniczek podczas wakacji, woleliśmy jednak zabawy „dzikie”, wymyślone przez nas, nieobjęte żadnymi przepisami gry, ale kierowane fantazją. Np. ulubioną zabawą była „ daleka podróż”, podczas której brało się pod opiekę jakieś zupełnie młodsze dziecko na wózek drabiniasty zabawowy, zaopatrywało się w okrycia (najlepiej jak było trochę dżdżysto), w jedzenie na drogę chłopskie: chleb razowy, cebula, słonina, i szło się daleko przez polną drogę „naokoło” do Starego Dworu albo przez dębinę, stary sad, między zaroślami i niebezpieczeństwami różnych przepraw. Była też zabawa trwająca zwykle przez całe wakacje w „Pana Stanisławskiego”, polegająca na tym, że Pan Stanisławski, to jest mój brat Staszek, był starającym się o rękę którejś z młodszych sióstr ciotecznych np. Hanki Grażewiczówny czy Ewy Pohoskiej i zabawa toczyła się w odgrywaniu scen wizyt, przyjęć towarzyskich, majówek, a kończyła się szczęśliwym ślubem „zakochanych” (...).

22 lutego 77
(...) A co się jadało? Ach! Pyszności! Wszystkie potrawy wiejskie, ukraińskie były bardzo lubiane przez wszystkich Bujalskich w obu dworach. Barszcz ukraiński wiejski prawdziwy, zasiekany słoniną z cebulą, zabielany śmietaną, mógł mieć odmiany bardziej wykwintne: z pomidorami, bez „zasiekania”. Do barszczu podawało się, tak jak na wsi (do dwojaków w pole) „pampuszki z czosnykiem”, czyli takie jakby połamane małe bułeczki pieczone rzędem razem z chlebem razowym z tegoż ciasta i obficie wymaczane w płynnej słoninie ze skwarkami, roztartej z czosnkiem i trochę gorącej wody. Albo hreczuszki, czyli jakby racuchy drożdżowe z hreczanej (czyli gryczanej) mąki. Ale my woleliśmy hreczuszki ze śmietaną i konfiturami — co za pyszności!
Jadało się też często „lemieszczane” pierogi, to jest jakby smażone na maśle kotlety z hreczanej mąki („lemieszki”) w środku nadziewane serem z koperkiem i też ze śmietaną lub „kołotuchą”. A „kołotucha” to jest taka ostrzejsza śmietana, którą robi się następująco: mleko tłuste praży się przy piecu (oczywiście chlebowym) do grubego kożucha na wierzchu, po wystudzeniu dodaje się pod kożuch (nie zrywając go) parę łyżek śmietany — a tak ma się zsiąść, potem się pod tym kożuchem rozkłóca, chłodzi i już mamy pyszną „kołotuchę”.
Z „lemieszczanej” mąki, a raczej z lemieszczanego ciasta hreczanego robiło się też kluski kładzione z serem, polane słoniną. Ciasto „lemieszczane” robi się zaparzając połowę mąki hreczanej, a drugą połowę, czy może więcej, razem się wyrabia łyżką na kluski lub pierogi.

19 kwietnia 1980
Wyprawa do Stefanina w początkach lipca 1914 roku miała w moich wspomnieniach zawsze odrębny swój wyraz, tym silniejszy, że zakończony wiadomością z gazet o mobilizacji i dalej pierwszej wojnie światowej (14 lipca 1914 r.).
Dojeżdżało się do Stefanina ze stacji kolejowej Motowidłówka. Przyjechaliśmy jakoś pod wieczór i wynajętym szerokim wozem jechaliśmy do późnej nocy te kilkadziesiąt wiorst, już nie wiem ile. Księżyc oświetlał rozległe stepy, równinę nieogarnioną, na której tylko kurhany były znakami dróg. Mogiła Perepiata i Perepiatychy, którą mijaliśmy z daleka, ma swoją dawną historię śmierci tragicznej kochającej się pary. Perepiat był wielkim wodzem wojsk — a po zwycięstwie, przebrani w obce mundury, wracając do domu zostali rozgromieni przez pomyłkę przez żonę Perepiata — Perepiatychę, która na czele swojego wojska stoczyła z nimi bitwę. Perepiat i Perepiatycha polegli. (...)
Drogi tak szerokie, czarne, jak wszędzie na Ukrainie, gdzie często przy cięższych warunkach — błota czy roztopów, jeździło się w cztery konie „w poręcz”, tzn. zaprzęgnięte obok siebie „poprzecznie”, bo para za parą to jest zaprząg „w lejc”. W tej drodze naszej oblanej księżycem widzieliśmy na niebie łunę nad Białą Cerkwią. Rozmowa z wiozącym nas chłopem zwróciła moją uwagę, że więcej tu używają słów „zruszczonych” w ukraińskim języku.
Przyjechaliśmy późną nocą drogą pomiędzy drzewami parku i gazonu, który oblany poświatą księżycową wyglądał jak jasna woda, a spoza niego wypadło z ujadaniem stado psów. Rozległy dwór w Stefaninie był otoczony starym parkiem, położonym na falistym terenie z oknami polanek i łąk. Można tam było długo spacerować w szumie drzew, w jakimś zatraceniu.


Lata wojny i ostatnie lata w Czerniczkach

W roku 1915 Niemcy zajęli Warszawę. Komunikacja z Królestwem Polskim została przerwana. Wiele osób, które wtedy gościły na Ukrainie, nie miało powrotu. Tak pozostała w Czerniczkach, a później w Berdyczowie u stryja Ludwika p. Chyczewska, która urządzała nam różne dziecinne przedstawienia amatorskie, żywe obrazy, śpiewy chóralne. Słowem kwitło „życie kulturalne” na wakacjach w Czerniczkach. Między innymi był inscenizowany żywy obraz: „Wisła i jej dopływy” wg wiersza chyba Deotymy, gdzie „z tysiącem pstrągów wiszących u pasa Prądnik jak młody Krakowiaczek hasa”, a „młodziutka Nida podobna kwieciarce”, a u ujścia Wisły „posępna Motława i radująca się wiecznie Radunia, co jak odźwierne w progu Wisły strzegą bram bursztynowych Morza Bałtyckiego”. Ja oczywiście byłam Wisłą z powodu moich wielkich włosów, które były rozpuszczone na faliste, ufarbowane na niebiesko prześcieradła. Ewa Potemkowska była Nidą. Staś Chyczewski był Prądnikiem (...)
Z powodu niemożności wyjeżdżania do Zakopanego, które zostało odcięte przez wojnę, osoby chore na gruźlicę wyjeżdżały na kurację na Krym do Eupatorii, a także wyjeżdżały tam Marta i Ewa ze stryjenką Adamową z powodu „powiększonych gruczołów”, jak się to wtedy mówiło. Żałowaliśmy bardzo, że nie mieliśmy do tego stopnia powiększonych gruczołów, chociaż Bob dla kuracji musiał pić śmietankę.
Były to czasy jakiegoś romantyzmu i jakiejś owoczesnej „ parapsychologii”, gdyż modne było „puszczanie ekierki”, czyli wywoływanie duchów przy kręcącym się stoliku, co i w Czerniczkach było uprawiane przez ówczesne tam towarzystwo. Pewnego wieczoru stolik wystukał: „Rysia umarła” i rzeczywiście nikt jeszcze nie wiedział, że tego dnia na Krymie umarła ciocia Rysia, czyli stryjenka Ludwikowa.
Mówiła też wtedy ekierka: „Nad laskiem rozkraczą się wrogi” (gdy duch wystukał: „rozkraczą się wro...”, wszyscy trzymający ekierkę podpowiedzieli „wrony”, ale duch powiedział „wrogi”). „ A może twoja tu mogiła, duchu” „Nie — odpowiedział duch — moja mogiła nad Kłajpedą”.




 <– Spis treści numeru