PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 35-36

Stanisława Mysłakowska

Borowin w czasie okupacji



Stanisława Mysłakowska, najmłodsza córka Leona i Julii z Flattów, małżonków Niemyskich. Zamężna za Edwardem Mysłakowskim, mieszkała wraz z mężem w majątku ziemskim pod Toruniem. Po wysiedleniu przez Niemców uciekła z transportu i okres okupacji spędziła w Podkowie Leśnej. Po wojnie mieszkała w Gdańsku, pracując jako nauczycielka i bibliotekarka. Zmarła w Warszawie w 1979 roku. Edward Mysłakowski zmarł w Oranienburgu.


Śmiesznie jest i głupio pisać o sobie, ponieważ jednak nie uważam akcji „pomocy Żydom prześladowanym przez hitlerowców” za tytuł do chwały, a raczej za obowiązek kulturalnego i humanitarnie nastrojonego człowieka, a ponadto nie zamierzam pisać o sobie, jedynie o moim Rodzeństwie, Janinie i Lucjanie Niemyskich, więc śmiało biorę za pióro, tym bardziej, że byłam o to proszona. Mieszkałam przed wojną na wsi pod Toruniem. Po wywiezieniu mego Męża do Oranienburga sama aresztowana, uciekłam z transportu i przez zieloną granicę dostałam się do Generalnej Guberni, gdzie schroniłam się w Leśnej Podkowie w willi moich sióstr, do wojny traktowanej jako letnisko. Tam Siostrę wraz z Matką zastała wojna, toteż swoje warszawskie mieszkanie oddała uciekinierom, postanawiając w Podkowie spędzić okupację. Tam też znalazł przytułek wraz z całą Rodziną mój brat, wysiedlony ze wsi pod Łodzią. Utworzyliśmy kołchoz prowadząc gospodarkę samowystarczalną, jako że wszyscy byliśmy pozbawieni dotychczasowych źródeł dochodu. Bratowa piekła babki śmietankowe, ja torty i ciastka, Bratanek pracował w ogrodzie, Brat w wolnych chwilach obsiewał dzierżawione okoliczne place. Głównym jednak zajęciem brata, zarówno jak siostry Janiny, była akcja pomocy Żydom. Wychowani w duchu filosemickim mieliśmy moc stosunków i powiązań z ludźmi niearyjskiego pochodzenia, ale uważającymi się za Polaków. Samo przez się byliśmy predestynowani do pomocy. Zresztą trzeba przyznać, że w danym momencie nie mogąc z powodu wieku walczyć inaczej, znajdowaliśmy żywą satysfakcję w przeciwstawianiu się chociaż w ten sposób okupantowi. Nawet sam moment ryzyka stanowił atrakcję. Pierwszą bodaj naszą podopieczną była p. Maria Maramowa, teściowa Aleksandra Hertza, która od jesieni 1940 roku do końca wojny mieszkała u nas. Szczęśliwy traf zdarzył, że była u nas zameldowana Sabina Dąbkowska, wieloletnia służąca mojej babki, która w Podkowie u sióstr spędziła lato i chociaż z początkiem wojny wyprowadziła się do swego brata, nie została wymeldowana. Siostra wyrobiła więc pani Marii fałszywą metrykę na Jej imię (księża również pomagali w tej akcji), a już łatwo było na tej podstawie wyrobić kennkartę, tym bardziej, że do mojej Matki, leżącej już stale w łóżku, musiał przyjść fotograf, aby zrobić zdjęcie i wziąć odciski palców.

Najdrastyczniejszy moment zdarzył się po Powstaniu, kiedy prawdziwa Sabina Dąbkowska przyszła szukać schronienia u nas. Ale przyszła dopiero 23 grudnia, a zaraz po oswobodzeniu Warszawy wróciła do brata na Grochów — tak, że zdenerwowanie pani Marii niedługo trwało. Była to jedna z najmilszych kobiet, które znałam i korespondowałyśmy stale, do Jej śmierci w New Yorku, dokąd po wojnie pojechała do córki. Nawet w jednym z ostatnich Jej listów napisała mi, że „okres okupacji przeżyty w naszej rodzinie zalicza, mimo całej grozy, do lepszych chwil swego życia” — taką satysfakcję sprawiała Jej jedność celów i solidarność w społeczeństwie polskim aryjskiego pochodzenia. Zresztą czuła się pożyteczna — pomagała mi przy wypiekach i prowadziła rachunki.

25 grudnia 1940 r. sprowadzili się do nas p.Jadwiga i prof. Marceli Handelsman. Profesora znaliśmy od jego studenckich czasów, kiedy był sekretarzem Stanisława Posnera, przyjaciela mego Ojca. Profesor prowadził w Podkowie seminarium ze swymi dawnymi słuchaczami, którzy do Niego przyjeżdżali. Profesorostwo zwracali nam za swoje utrzymanie, ale mieszkali zaledwie z 1,5 roku. Profesorowa mówiła mi już po wojnie, że wyprowdzili się ze względu na mnie, krępowało ich to bowiem, że gotowałam wówczas sama na 12 osób. Zamieszkali u naszej przyjaciółki Janiny Futasewiczowej, również w Podkowie, a na koniec w Milanówku. Niestety, profesora nie udało się uratować, mimo że nasz szwagier Tadeusz Sokołowski, uczeń profesora, przypadkiem widział jego nazwisko na liście osób przeznaczonych do aresztowania. Natychmiast zawiadomił Podkowę i siostra moja dr Wanda Walcowa, ktora pracowała w Warszawie, a jedynie urlop spędzała w Podkowie, pojechała uprzedzić i proponowała powrót do nas. Profesor jednak nie chciał się zgodzić. Przewidywał rychły koniec okupantów i nie chciał się już tułać. Było to może zaledwie na tydzień przed Powstaniem. Gdyby mój brat nie był wówczas bardzo ciężko chory, na pewno zabrałby Go siłą, ale siostra nie miała tej energii. W parę dni później Profesor został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Niemczech. Zginął w obozie od bomby alianckiej.1 Śmierć Jego była dla mnie bardzo bolesna, bo Profesor bardzo serdecznie zajmował się moim synem i uczył go historii.

Aniela i dr Aleksander Bernsztajnowie mieszkali u naszej przyjaciółki Janiny Futasewiczowej w Podkowie. Znajomy nasz p. Neuman, który również ukrywał się w Podkowie, jadąc kolejką przypadkiem podsłuchał rozmowę Niemców, że jadą aresztować dr. Bernsztajna, przyszedł z tym do nas. Brat, który go przyjmował, przeprosił go, wybiegł, wywołał mnie z ogrodu, gdzie siałam pietruszkę i polecił zawiadomić doktora. Natychmiast, tak jak stałam, z rękami umazanymi ziemią pobiegłam kłusem do Brojana.2 Przybyłam w porę — w kwadrans bowiem po moim przyjściu, ale już dobrą chwilę po przeprowadzeniu doktorostwa w bezpieczne miejsce do pp. Ruśkiewiczowych przyszło gestapo. Poszli z kwitkiem. Tegoż dnia wieczorem brat przeprowadził dr. Bernsztajnów do Sosnówki, do hr. Scipio del Campo. Tam w jakiś czas potem, pewnie w styczniu czy lutym 1943 r. doktór umarł na zawał serca. Pochowany na Powązkach pod nazwiskiem dr. Burzuńskiego. Żona przetrwała i umarła niedawno.

Wyżej wspomniany p. Neuman ukrywał się z żoną i synem u pani Gąsiewiczowej. Często zachodził do nas. Trzeba pecha, że znaleźli ich tam szantażyści. Pani Neumanowa z domu Goldman w ostatniej chwili wypchnęła swego męża na strych i przyjęła ich sama. Straciła głowę do tego stopnia, że oddała szantażystom szmaragdy po swej matce, bankierowej Goldmanowej, ukryte w cukrze, w cukiernicy, która stała na stole. Mimo to zabrali ją z sobą i zaprowadzili do gminy, bo sami nie wiedzieli, co z nią zrobić. Siedziała tam podobno 2 dni przy otwartych drzwiach, ale nie odważyła się wyjść. Można było ją uratować, gdyby się o tem wcześniej wiedziało. Jej mąż natychmiast po Jej zabraniu przybiegł do nas, gdzie spotkał się z synem Kociem, który był na spacerze i ostrzeżony przez kogoś (bodaj przez panią Gutkowską, właścicielkę budki z żywnością w Podkowie Zachodniej, która zawsze wszystko wiedziała i wiele takich usług oddała), zawrócił od drzwi domu i również przyszedł do nas. Była to prawdziwie dramatyczna scena, gdy obaj szlochając padli sobie w objęcia. Była już noc — siostra pobiegła do willi pani Gąsiewiczowej, ale mylnie poinformowana, z niczym wróciła do domu. Panowie Neumanowie zaś przenocowali u nas w sianie na stryszku nad obórką, a rankiem pojechali do warszawskich przyjaciół, gdzie przetrwali do Powstania i przez Pruszków wrócili do Podkowy. Pan Neuman prosto z kolejki wpadł do nas z gęsto zabandażowanym nosem, który był dość charakterystyczny. Rzuciłam się do niego ze współczuciem. „Pan jest ranny”, zawołałam. Spojrzał z pełnym wyrzutu oburzeniem i bandaż odwinął.

Pan Benedykt Hertz z żoną na początku wojny mieszkali w swojej willi Kurzej Stopce w Podkowie Wschodniej, gdy jednak pobyt ich tam stał się niebezpieczny, siostra Janina oddała im swoje mieszkanie w Warszawie na Lipowej pod 7, które zostało już opróżnione z dotychczasowych lokatorów, którymi byli moja szwagierka Hrynkiewiczowa z mężem i dziećmi wysiedlona z Włocławka. Tam przetrwali wojnę. Tam też siostra umieściła chwilowo fabrykanta łódzkiego Aleksandra Salomończyka z żoną Reginą i córką Marią, który apelował do brata o pomoc z getta zwykłą żółtą, odkrytą pocztówką. Dziw, że ta pocztówka dotarła na miejsce nie wywołując żadnych konsekwencji. Nie pamiętam już dobrze, w jaki sposób wydostali się z getta. Wiem tylko, że odbyło się to przy pomocy naszego znajomego p. Styfiego, który pracował w getcie i miał stałą przepustkę. Ze względu na stałe nagabywanie p. Hertzowej, która przedkładała siostrze, że niebezpiecznie jest nagromadzać w jednym mieszkaniu tylu niearyjczyków, siostra wyszukała im mieszkanie u dyrektora szkoły w Brwinowie. Trzeba tam jednak było płacić za życie i mieszkanie. Brat więc wziął na siebie dużą odpowiedzialność, bo nie mając własnych pieniędzy, aby im pożyczyć, wyjął z przechowywanej przez siebie bardzo cennej biżuterii inż. Klotzmannowej brylant z pierścionka, sprzedał go i za te pieniądze kupił od p. Salomończyka dom na imię p. Klotzmannowej. Oczywiście dom uległ zagładzie, ale zdaje mi się, że p.S. oddał po wojnie p. Klotzmannowej własny brylant tej samej mniej więcej wartości, który jednak był zakopany na grobie ojca p.S. w Łodzi i w czasie wojny nie było do niego dostępu. Drugiej podobnej transakcji, chociaż znacznie mniej ryzykownej, dokonał w interesie dr Flatauowej, wdowy po dr. Edwardzie Flatau sprzedając jej dom właścicielowi Urszulina p. B. w celu dostarczenia jej środków na ukrywanie się. Przetrwała wraz z córką. Natomiast starsza córka doktora, p. Krauze ukrywała się w Podkowie, zdaje się u płk. Wąsowicza. Nie czuła się tam jednak pewnie — chciałam umieścić ją w charakterze nauczycielki w znajomym domu na wsi, ale nim dostałam odpowiedź, wyjechała na wezwanie stryja p. Henryka Flataua na Podhale. Znaleźli tam oboje tragiczną śmierć.

Bardzo kiepską usługę oddaliśmy p. Irenie Krzywickiej, synowej prof. Ludwika Krzywickiego. Kiedy opuszczała zmuszona okolicznościami swoją willę na Wschodniej Szklany Domek, oddała nam na przechowanie niektóre swoje rzeczy, z czego dwa futra — Jej i Matki zostały u nas skradzione z przedpokoju. Były tam, bo przed jesienią siostra chciała je zwrócić.

Pp. Aronsonowie, znajomi brata z Łodzi, zaraz po upadku Warszawy w roku 1939 przenieśli się do niej uważając za bezpieczniejsze zmienić miejsce stałego zamieszkania. P. Aronson, dentysta, otworzył swój gabinet na ulicy Widok, gdzie mieszkał do chwili powstania getta. Mimo protestów mego brata przeniósł się tam z żoną, twierdząc, że nie chce się tułać i ukrywać, a masy zamknięte w getcie stwarzają poczucie bezpieczeństwa. Nie doceniał sprawności organizacyjnej w zbrodni hitlerowców. Cały czas jednak, aż do likwidacji getta utrzymywał stosunki z bratem moim i siostrą. Ich biżuterię i cenne drobiazgi siostra zakopała w ogrodzie i w miarę zapotrzebowania nosiła p. Aronsonowej. Zdaje mi się, że spotykały się w gmachu sądu, gdzie było jakieś przejście do getta. Oczywiście oboje pp. Aronsonowie zginęli w getcie. Nie tylko oni, ale także ich córka z mężem (Winogradow), którzy cudem wydobyli się z wileńskiego getta i w furgonie pocztowym przedostali się do Warszawy, aby zginąć wraz z rodzicami. Spadek po nich po wojnie odebrała siostrzenica.


Stempowski i inni


Przed domem w Podkowie, 1943 r. Od lewej siedzą: Stanisław Stempowski, Janina Niemyska, Lucjan Niemyski, Marceli Handelsman, Maria Dąbrowska, Idalia Korsak.
Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Literatury w Warszawie



Jakoś pewnie w końcu 1942 roku zjawili się w Podkowie kuzyni p. Marii Maramowej, zdaje się, że już z fałszywymi papierami na nazwisko Władysławy i Tadeusza Kosteckich. Uciekli jakoś z getta, ale tułali się nie mając mieszkania. Siostra co raz wyszukiwała im nowe lokum. Mieszkali czasowo u sędziego B., później u pani Latour, ostatnio i już do końca u pp. Callier. Siostrę p. Kosteckiego umieściła siostra u p. Karczewskiej, naszej sąsiadki, w charakterze pomocy domowej. Przetrwała szczęśliwie. Parę lat temu pp. Kosteccy wyjechali do Palestyny. Wnuk tej samej p. Karczewskiej spotkał raz w Warszawie na przystanku tramwajowym kupca Golda — Góralczyka, którego znał jako dostawcę materiałów przy budowie Stalowej Woli, gdzie sam pracował przed wojną. Ulegając jego błaganiom przywiózł go z całą rodziną do babki p. Karczewskiej, która wynajęła im opuszczony domek w ogrodzie. Z chwilą jednak, kiedy p. Karczewska zdecydowała się oddać swoje tereny do dyspozycji AK, bała się ich trzymać dłużej, aby dla mniejszej sprawy nie pogrzebać większej. Wtedy siostrzenica p. Karczewskiej przyprowadziła ich do mego brata mówiąc ze śmiechem: „Macie jeneralne biuro pomocy Żydom — naści jeszcze jednego”. Trzeba przyznać, że z tym właśnie kupcem Goldem – Góralczykiem najwięcej było kłopotu, ponieważ byli to prawdziwi, szczerzy Żydzi o wybitnym typie i charakterystycznej wymowie. Siostra trawiła moc czasu na ustawiczne poszukiwania coraz to nowego lokum, nie obyło się też bez kilkakrotnych noclegów na stryszku nad obórką.

Ale mimo wysiłków nie wszystkich udało się uratować. Wpadła i zginęła żona Góralczyka i córka. Ocalał jedynie On z synem i wnukiem i po wojnie wprost rozczulająco okazywał swoją wdzięczność. Pani Eugenia Heller z papierami na Kochanowską, zdaje się krewna czy znajoma Góralczyka, zgłosiła się również w Podkowie z natarczywą prośbą o pomoc. Cóż było robić — była pewnie ze dwa dni na Borowinie, a póżniej siostra umieściła ją u trzeciej naszej siostry dr Wandy Walcowej w Warszawie, Koszykowa 5, w charakterze pomocy domowej. Była to opieka nieco niebezpieczna — nie tyle ze względu na wygląd zewnętrzny, ile na spaczoną wymowę, z czego nie zdawała sobie sprawy, a obdarzona tupetem, często narażała siebie i dom na niebezpieczeństwo. Na szczęście nie wywołało to tragicznych konsekwencji, jedynie szarpało nerwy domownikom, zresztą niezbyt długo, bo zgłosiła się ku schyłkowi wojny.

Mecenas Kon, mąż zmarłej koleżanki Wolanowskiej wraz z córką i synem Lucjanem Wolanowskim w chwili krytycznej pomiędzy jedną zdyskwalifikowaną placówką a drugą umieszczony przez siostrę w naszej oficynce, mieszkał kilka tygodni na Borowinie. W tym czasie zdarzył się casus pseudotragiczny, bo gdy raz siostra dla pokrzepienia ducha zaniosła im tam świeże gazetki, weszło nagle dwóch Niemców. Wszyscy zmartwieli ze strachu. Okazało się jednak, że szukają jedynie mieszkania dla swego kolegi i bardzo grzecznie, na nic nie zwracając uwagi, wyszli.

Na prośbę mojej koleżanki Haliny Wóycickiej, wnuczki Władysława Wóycickiego, siostra zajęła się jej znajomymi matką i córką — ojciec był już wywieziony do Treblinki. Siostra umieściła matkę u lokatora w swoim domu, p. Łoskoczyńskiego, czternastoletnią zaś dziewczynkę Irenkę przywiozła do Borowina. Jednak aresztowanie ojca wywołało w dziewczynce wstrząs psychiczny. Była bardzo przygnębiona i mimo że wszyscy byli dla niej dobrzy, a p. Maramowa opiekowała się nią wprost z matczyną troskliwością, nie chciała pozostać w Borowinie. Naparła się jechać do Matki i bodaj w drodze do Warszawy zabrali ją Niemcy. Całe Jej postępowanie robiło wrażenie, że wprost uparcie dąży do swojej zguby, aby dostać się do umiłowanego ojca, do Treblinki.

Na nich mniej więcej kończy się lista rzeczywistych podopiecznych, jednak trudno pominąć, że dom siostry w Podkowie był jakby klubem dla wszystkich ukrywających się. Schodzili się tutaj wszyscy po moralne oparcie, najnowsze wieści (z gazetek), a często po jakąś pomoc. Do takich należeli w pierwszym rzędzie pp.Brunnerowie (ona Wolanowska z domu). Pan Brunner — człowiek odważny, nie wahał się nawet sam przywozić gazetki z Warszawy od siostry Wandy, gdzie znosiła je nasza kuzynka „kolporterka” Janina Parysówna. Pan Brunner pożyczył od mego brata dla swojej siostry resztę sumy pozostałej z brylantu p. Klotzmannowej.

Przetrwali wszyscy. Przychodzili też od p. Gąsiewiczowej ukrywający się tam pp. Mandels (nie pamiętam już, jakim cudem wyjechali później za granicę). Bywała często p.dr Klara Zaleska, koleżanka siostry; zmarła w roku zeszłym. Bywała p. Ablerska ukrywająca się u p. Jezierskiej i wreszcie szwagierka Neumana z domu Goldmanówna za malarzem aryjczykiem.

Przechowywała też siostra srebra koleżanki swej Haliny Landauowej z domu Przeworskiej, zdeponowane wraz z sobolami i innymi drobiazgami u warszawskiej siostry na Koszykowej 5. Futro i inne drobiazgi zabrane zostały na koszty przeżycia, zostało tylko trochę srebra, które po wojnie z rozczuleniem jako drogie pamiątki zabrała córka. Rodzice oboje zginęli przy samym końcu wojny.

Przeżycia tej wojny umocniły mnie w przekonaniu, że istnieje jakieś przeznaczenie. Pomimo, że o działalności Borowina niemal wróble na dachu śpiewały — włos nam z głowy nie spadł, chociaż podobno było wiele donosów. Zasługa to pracowników poczty, którzy donosy pakowali do kosza. Nie obeszło się wprawdzie bez nocnej rewizji, którą naprowadził na Borowin zdun Dąbrowski z Żółwina, później zlikwidowany przez AK, a który spodziewał się nagrody za schwycenie Konów, ale szczęśliwie skończyło się na niczym w myśl przysłowia „co ma wisieć, nie utonie”. W tym momencie Konów na Borowinie już nie było, a na p. Marii Maramowej nie poznali się ani Niemcy, ani Dąbrowski. Może tego ostatniego wprowadziło w błąd to, że była zameldowana już przed wojną.



1) Według informacji posiadanych przez rodzinę Niemyskich, profesor Handelsman zmarł w obozie.

2) Nazwa jednego z domów na terenie Borowina.

medal


W 2000 roku Lucjan i Barbara Niemyscy oraz siostra Lucjana, Janina, zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.




 <– Spis treści numeru