Stanisława Mysłakowska, najmłodsza córka Leona i Julii z Flattów, małżonków Niemyskich. Zamężna za Edwardem Mysłakowskim, mieszkała wraz z mężem w majątku ziemskim pod Toruniem. Po wysiedleniu przez Niemców uciekła z transportu i okres okupacji spędziła w Podkowie Leśnej. Po wojnie mieszkała w Gdańsku, pracując jako nauczycielka i bibliotekarka. Zmarła w Warszawie w 1979 roku. Edward Mysłakowski zmarł w Oranienburgu.
Śmiesznie jest i głupio pisać o sobie, ponieważ jednak nie uważam
akcji „pomocy Żydom prześladowanym przez hitlerowców” za tytuł do
chwały, a raczej za obowiązek kulturalnego i humanitarnie nastrojonego
człowieka, a ponadto nie zamierzam pisać o sobie, jedynie o moim
Rodzeństwie, Janinie i Lucjanie Niemyskich, więc śmiało biorę za pióro,
tym bardziej, że byłam o to proszona. Mieszkałam przed wojną na wsi pod
Toruniem. Po wywiezieniu mego Męża do Oranienburga sama aresztowana,
uciekłam z transportu i przez zieloną granicę dostałam się do Generalnej
Guberni, gdzie schroniłam się w Leśnej Podkowie w willi moich sióstr, do
wojny traktowanej jako letnisko. Tam Siostrę wraz z Matką zastała
wojna, toteż swoje warszawskie mieszkanie oddała uciekinierom,
postanawiając w Podkowie spędzić okupację. Tam też znalazł przytułek
wraz z całą Rodziną mój brat, wysiedlony ze wsi pod Łodzią.
Utworzyliśmy kołchoz prowadząc gospodarkę samowystarczalną, jako że
wszyscy byliśmy pozbawieni dotychczasowych źródeł dochodu. Bratowa
piekła babki śmietankowe, ja torty i ciastka, Bratanek pracował
w ogrodzie, Brat w wolnych chwilach obsiewał dzierżawione okoliczne
place. Głównym jednak zajęciem brata, zarówno jak siostry Janiny, była
akcja pomocy Żydom. Wychowani w duchu filosemickim mieliśmy moc
stosunków i powiązań z ludźmi niearyjskiego pochodzenia, ale uważającymi
się za Polaków. Samo przez się byliśmy predestynowani do pomocy.
Zresztą trzeba przyznać, że w danym momencie nie mogąc z powodu wieku
walczyć inaczej, znajdowaliśmy żywą satysfakcję w przeciwstawianiu się
chociaż w ten sposób okupantowi. Nawet sam moment ryzyka stanowił
atrakcję. Pierwszą bodaj naszą podopieczną była p. Maria Maramowa,
teściowa Aleksandra Hertza, która od jesieni 1940 roku do końca wojny
mieszkała u nas. Szczęśliwy traf zdarzył, że była u nas zameldowana
Sabina Dąbkowska, wieloletnia służąca mojej babki, która w Podkowie
u sióstr spędziła lato i chociaż z początkiem wojny wyprowadziła się do
swego brata, nie została wymeldowana. Siostra wyrobiła więc pani Marii
fałszywą metrykę na Jej imię (księża również pomagali w tej akcji),
a już łatwo było na tej podstawie wyrobić kennkartę, tym bardziej, że do
mojej Matki, leżącej już stale w łóżku, musiał przyjść fotograf, aby
zrobić zdjęcie i wziąć odciski palców.
Najdrastyczniejszy moment zdarzył się po Powstaniu, kiedy prawdziwa
Sabina Dąbkowska przyszła szukać schronienia u nas. Ale przyszła
dopiero 23 grudnia, a zaraz po oswobodzeniu Warszawy wróciła do brata na
Grochów — tak, że zdenerwowanie pani Marii niedługo trwało. Była to
jedna z najmilszych kobiet, które znałam i korespondowałyśmy stale, do
Jej śmierci w New Yorku, dokąd po wojnie pojechała do córki. Nawet
w jednym z ostatnich Jej listów napisała mi, że „okres okupacji
przeżyty w naszej rodzinie zalicza, mimo całej grozy, do lepszych chwil
swego życia” — taką satysfakcję sprawiała Jej jedność celów
i solidarność w społeczeństwie polskim aryjskiego pochodzenia. Zresztą
czuła się pożyteczna — pomagała mi przy wypiekach i prowadziła rachunki.
25 grudnia 1940 r. sprowadzili się do nas p.Jadwiga i prof. Marceli
Handelsman. Profesora znaliśmy od jego studenckich czasów, kiedy był
sekretarzem Stanisława Posnera, przyjaciela mego Ojca. Profesor
prowadził w Podkowie seminarium ze swymi dawnymi słuchaczami, którzy do
Niego przyjeżdżali. Profesorostwo zwracali nam za swoje utrzymanie, ale
mieszkali zaledwie z 1,5 roku. Profesorowa mówiła mi już po wojnie, że
wyprowdzili się ze względu na mnie, krępowało ich to bowiem, że
gotowałam wówczas sama na 12 osób. Zamieszkali u naszej przyjaciółki
Janiny Futasewiczowej, również w Podkowie, a na koniec w Milanówku.
Niestety, profesora nie udało się uratować, mimo że nasz szwagier
Tadeusz Sokołowski, uczeń profesora, przypadkiem widział jego nazwisko
na liście osób przeznaczonych do aresztowania. Natychmiast zawiadomił
Podkowę i siostra moja dr Wanda Walcowa, ktora pracowała w Warszawie,
a jedynie urlop spędzała w Podkowie, pojechała uprzedzić i proponowała
powrót do nas. Profesor jednak nie chciał się zgodzić. Przewidywał
rychły koniec okupantów i nie chciał się już tułać. Było to może
zaledwie na tydzień przed Powstaniem. Gdyby mój brat nie był wówczas
bardzo ciężko chory, na pewno zabrałby Go siłą, ale siostra nie miała
tej energii. W parę dni później Profesor został aresztowany
i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Niemczech. Zginął w obozie od
bomby alianckiej.1 Śmierć Jego była dla
mnie bardzo bolesna, bo Profesor bardzo serdecznie zajmował się moim
synem i uczył go historii.
Aniela i dr Aleksander Bernsztajnowie mieszkali u naszej przyjaciółki
Janiny Futasewiczowej w Podkowie. Znajomy nasz p. Neuman, który również
ukrywał się w Podkowie, jadąc kolejką przypadkiem podsłuchał rozmowę
Niemców, że jadą aresztować dr. Bernsztajna, przyszedł z tym do nas.
Brat, który go przyjmował, przeprosił go, wybiegł, wywołał mnie
z ogrodu, gdzie siałam pietruszkę i polecił zawiadomić doktora.
Natychmiast, tak jak stałam, z rękami umazanymi ziemią pobiegłam kłusem
do Brojana.2
Przybyłam w porę — w kwadrans bowiem po moim przyjściu, ale już dobrą
chwilę po przeprowadzeniu doktorostwa w bezpieczne miejsce do pp.
Ruśkiewiczowych przyszło gestapo. Poszli z kwitkiem. Tegoż dnia
wieczorem brat przeprowadził dr. Bernsztajnów do Sosnówki, do hr.
Scipio del Campo. Tam w jakiś czas potem, pewnie w styczniu czy lutym
1943 r. doktór umarł na zawał serca. Pochowany na Powązkach pod
nazwiskiem dr. Burzuńskiego. Żona przetrwała i umarła niedawno.
Wyżej wspomniany p. Neuman ukrywał się z żoną i synem u pani
Gąsiewiczowej. Często zachodził do nas. Trzeba pecha, że znaleźli ich
tam szantażyści. Pani Neumanowa z domu Goldman w ostatniej chwili
wypchnęła swego męża na strych i przyjęła ich sama. Straciła głowę do
tego stopnia, że oddała szantażystom szmaragdy po swej matce,
bankierowej Goldmanowej, ukryte w cukrze, w cukiernicy, która stała na
stole. Mimo to zabrali ją z sobą i zaprowadzili do gminy, bo sami nie
wiedzieli, co z nią zrobić. Siedziała tam podobno 2 dni przy otwartych
drzwiach, ale nie odważyła się wyjść. Można było ją uratować, gdyby się
o tem wcześniej wiedziało. Jej mąż natychmiast po Jej zabraniu
przybiegł do nas, gdzie spotkał się z synem Kociem, który był na
spacerze i ostrzeżony przez kogoś (bodaj przez panią Gutkowską,
właścicielkę budki z żywnością w Podkowie Zachodniej, która zawsze
wszystko wiedziała i wiele takich usług oddała), zawrócił od drzwi domu
i również przyszedł do nas. Była to prawdziwie dramatyczna scena, gdy
obaj szlochając padli sobie w objęcia. Była już noc — siostra pobiegła
do willi pani Gąsiewiczowej, ale mylnie poinformowana, z niczym wróciła
do domu. Panowie Neumanowie zaś przenocowali u nas w sianie na stryszku
nad obórką, a rankiem pojechali do warszawskich przyjaciół, gdzie
przetrwali do Powstania i przez Pruszków wrócili do Podkowy. Pan Neuman
prosto z kolejki wpadł do nas z gęsto zabandażowanym nosem, który był
dość charakterystyczny. Rzuciłam się do niego ze współczuciem.
„Pan jest ranny”, zawołałam. Spojrzał z pełnym wyrzutu oburzeniem
i bandaż odwinął.
Pan Benedykt Hertz z żoną na początku wojny mieszkali w swojej willi
Kurzej Stopce w Podkowie Wschodniej, gdy jednak pobyt ich tam stał
się niebezpieczny, siostra Janina oddała im swoje mieszkanie w Warszawie
na Lipowej pod 7, które zostało już opróżnione z dotychczasowych
lokatorów, którymi byli moja szwagierka Hrynkiewiczowa z mężem i dziećmi
wysiedlona z Włocławka. Tam przetrwali wojnę. Tam też siostra
umieściła chwilowo fabrykanta łódzkiego Aleksandra Salomończyka z żoną
Reginą i córką Marią, który apelował do brata o pomoc z getta zwykłą
żółtą, odkrytą pocztówką. Dziw, że ta pocztówka dotarła na miejsce nie
wywołując żadnych konsekwencji. Nie pamiętam już dobrze, w jaki sposób
wydostali się z getta. Wiem tylko, że odbyło się to przy pomocy naszego
znajomego p. Styfiego, który pracował w getcie i miał stałą przepustkę.
Ze względu na stałe nagabywanie p. Hertzowej, która przedkładała
siostrze, że niebezpiecznie jest nagromadzać w jednym mieszkaniu tylu
niearyjczyków, siostra wyszukała im mieszkanie u dyrektora szkoły
w Brwinowie. Trzeba tam jednak było płacić za życie i mieszkanie. Brat
więc wziął na siebie dużą odpowiedzialność, bo nie mając własnych
pieniędzy, aby im pożyczyć, wyjął z przechowywanej przez siebie bardzo
cennej biżuterii inż. Klotzmannowej brylant z pierścionka, sprzedał go
i za te pieniądze kupił od p. Salomończyka dom na imię p. Klotzmannowej.
Oczywiście dom uległ zagładzie, ale zdaje mi się, że p.S. oddał po
wojnie p. Klotzmannowej własny brylant tej samej mniej więcej wartości,
który jednak był zakopany na grobie ojca p.S. w Łodzi i w czasie wojny
nie było do niego dostępu. Drugiej podobnej transakcji, chociaż
znacznie mniej ryzykownej, dokonał w interesie dr Flatauowej, wdowy po
dr. Edwardzie Flatau sprzedając jej dom właścicielowi Urszulina p. B.
w celu dostarczenia jej środków na ukrywanie się. Przetrwała wraz
z córką. Natomiast starsza córka doktora, p. Krauze ukrywała się
w Podkowie, zdaje się u płk. Wąsowicza. Nie czuła się tam jednak
pewnie — chciałam umieścić ją w charakterze nauczycielki w znajomym domu
na wsi, ale nim dostałam odpowiedź, wyjechała na wezwanie stryja p.
Henryka Flataua na Podhale. Znaleźli tam oboje tragiczną śmierć.
Bardzo kiepską usługę oddaliśmy p. Irenie Krzywickiej, synowej prof.
Ludwika Krzywickiego. Kiedy opuszczała zmuszona okolicznościami swoją
willę na Wschodniej Szklany Domek, oddała nam na przechowanie
niektóre swoje rzeczy, z czego dwa futra — Jej i Matki zostały u nas
skradzione z przedpokoju. Były tam, bo przed jesienią siostra chciała
je zwrócić.
Pp. Aronsonowie, znajomi brata z Łodzi, zaraz po upadku Warszawy
w roku 1939 przenieśli się do niej uważając za bezpieczniejsze zmienić
miejsce stałego zamieszkania. P. Aronson, dentysta, otworzył swój
gabinet na ulicy Widok, gdzie mieszkał do chwili powstania getta. Mimo
protestów mego brata przeniósł się tam z żoną, twierdząc, że nie chce
się tułać i ukrywać, a masy zamknięte w getcie stwarzają poczucie
bezpieczeństwa. Nie doceniał sprawności organizacyjnej w zbrodni
hitlerowców. Cały czas jednak, aż do likwidacji getta utrzymywał
stosunki z bratem moim i siostrą. Ich biżuterię i cenne drobiazgi
siostra zakopała w ogrodzie i w miarę zapotrzebowania nosiła p.
Aronsonowej. Zdaje mi się, że spotykały się w gmachu sądu, gdzie było
jakieś przejście do getta. Oczywiście oboje pp. Aronsonowie zginęli
w getcie. Nie tylko oni, ale także ich córka z mężem
(Winogradow), którzy cudem wydobyli się z wileńskiego getta i w furgonie pocztowym
przedostali się do Warszawy, aby zginąć wraz z rodzicami. Spadek po
nich po wojnie odebrała siostrzenica.
Przed domem w Podkowie, 1943 r. Od lewej siedzą: Stanisław
Stempowski, Janina Niemyska,
Lucjan Niemyski, Marceli Handelsman,
Maria Dąbrowska, Idalia Korsak.
Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Literatury w Warszawie
Jakoś pewnie w końcu 1942 roku zjawili się w Podkowie kuzyni p. Marii
Maramowej, zdaje się, że już z fałszywymi papierami na nazwisko
Władysławy i Tadeusza Kosteckich. Uciekli jakoś z getta, ale tułali się
nie mając mieszkania. Siostra co raz wyszukiwała im nowe lokum.
Mieszkali czasowo u sędziego B., później u pani Latour, ostatnio i już
do końca u pp. Callier. Siostrę p. Kosteckiego umieściła siostra u p.
Karczewskiej, naszej sąsiadki, w charakterze pomocy domowej. Przetrwała
szczęśliwie. Parę lat temu pp. Kosteccy wyjechali do Palestyny. Wnuk
tej samej p. Karczewskiej spotkał raz w Warszawie na przystanku
tramwajowym kupca Golda — Góralczyka, którego znał jako dostawcę
materiałów przy budowie Stalowej Woli, gdzie sam pracował przed wojną.
Ulegając jego błaganiom przywiózł go z całą rodziną do babki p.
Karczewskiej, która wynajęła im opuszczony
domek w ogrodzie. Z chwilą
jednak, kiedy p. Karczewska zdecydowała się oddać swoje tereny do
dyspozycji AK, bała się ich trzymać dłużej, aby dla mniejszej sprawy nie
pogrzebać większej. Wtedy siostrzenica p. Karczewskiej przyprowadziła
ich do mego brata mówiąc ze śmiechem: „Macie jeneralne biuro pomocy
Żydom — naści jeszcze jednego”. Trzeba przyznać, że z tym właśnie
kupcem Goldem – Góralczykiem najwięcej było kłopotu, ponieważ byli to
prawdziwi, szczerzy Żydzi o wybitnym typie i charakterystycznej wymowie.
Siostra trawiła moc czasu na ustawiczne poszukiwania coraz to nowego
lokum, nie obyło się też bez kilkakrotnych noclegów na stryszku nad
obórką.
Ale mimo wysiłków nie wszystkich udało się uratować. Wpadła i zginęła
żona Góralczyka i córka. Ocalał jedynie On z synem i wnukiem i po
wojnie wprost rozczulająco okazywał swoją wdzięczność. Pani Eugenia
Heller z papierami na Kochanowską, zdaje się krewna czy znajoma
Góralczyka, zgłosiła się również w Podkowie z natarczywą prośbą o pomoc.
Cóż było robić — była pewnie ze dwa dni na Borowinie, a póżniej siostra
umieściła ją u trzeciej naszej siostry dr Wandy Walcowej w Warszawie,
Koszykowa 5, w charakterze pomocy domowej. Była to opieka nieco
niebezpieczna — nie tyle ze względu na wygląd zewnętrzny, ile na
spaczoną wymowę, z czego nie zdawała sobie sprawy, a obdarzona tupetem,
często narażała siebie i dom na niebezpieczeństwo. Na szczęście nie
wywołało to tragicznych konsekwencji, jedynie szarpało nerwy domownikom,
zresztą niezbyt długo, bo zgłosiła się ku schyłkowi wojny.
Mecenas Kon, mąż zmarłej koleżanki Wolanowskiej wraz z córką i synem
Lucjanem Wolanowskim w chwili krytycznej pomiędzy jedną zdyskwalifikowaną
placówką a drugą umieszczony przez siostrę w naszej oficynce, mieszkał
kilka tygodni na Borowinie. W tym czasie zdarzył się casus
pseudotragiczny, bo gdy raz siostra dla pokrzepienia ducha zaniosła im
tam świeże gazetki, weszło nagle dwóch Niemców. Wszyscy zmartwieli ze
strachu. Okazało się jednak, że szukają jedynie mieszkania dla swego
kolegi i bardzo grzecznie, na nic nie zwracając uwagi, wyszli.
Na prośbę mojej koleżanki Haliny Wóycickiej, wnuczki Władysława
Wóycickiego, siostra zajęła się jej znajomymi matką i córką — ojciec był
już wywieziony do Treblinki. Siostra umieściła matkę u lokatora w swoim
domu, p. Łoskoczyńskiego, czternastoletnią zaś dziewczynkę Irenkę
przywiozła do Borowina. Jednak aresztowanie ojca wywołało w dziewczynce
wstrząs psychiczny. Była bardzo przygnębiona i mimo że wszyscy byli
dla niej dobrzy, a p. Maramowa opiekowała się nią wprost z matczyną
troskliwością, nie chciała pozostać w Borowinie. Naparła się jechać do
Matki i bodaj w drodze do Warszawy zabrali ją Niemcy. Całe Jej
postępowanie robiło wrażenie, że wprost uparcie dąży do swojej zguby,
aby dostać się do umiłowanego ojca, do Treblinki.
Na nich mniej więcej kończy się lista rzeczywistych podopiecznych,
jednak trudno pominąć, że dom siostry w Podkowie był jakby klubem dla
wszystkich ukrywających się. Schodzili się tutaj wszyscy po moralne
oparcie, najnowsze wieści (z gazetek), a często po jakąś pomoc. Do
takich należeli w pierwszym rzędzie pp.Brunnerowie (ona Wolanowska
z domu). Pan Brunner — człowiek odważny, nie wahał się nawet sam
przywozić gazetki z Warszawy od siostry Wandy, gdzie znosiła je nasza
kuzynka „kolporterka” Janina Parysówna. Pan Brunner pożyczył od
mego brata dla swojej siostry resztę sumy pozostałej z brylantu p.
Klotzmannowej.
Przetrwali wszyscy. Przychodzili też od p. Gąsiewiczowej ukrywający
się tam pp. Mandels (nie pamiętam już, jakim cudem wyjechali później za
granicę). Bywała często p.dr Klara Zaleska, koleżanka siostry; zmarła
w roku zeszłym. Bywała p. Ablerska ukrywająca się u p. Jezierskiej
i wreszcie szwagierka Neumana z domu Goldmanówna za malarzem
aryjczykiem.
Przechowywała też siostra srebra koleżanki swej Haliny Landauowej
z domu Przeworskiej, zdeponowane wraz z sobolami i innymi drobiazgami
u warszawskiej siostry na Koszykowej 5. Futro i inne drobiazgi zabrane
zostały na koszty przeżycia, zostało tylko trochę srebra, które po
wojnie z rozczuleniem jako drogie pamiątki zabrała córka. Rodzice oboje
zginęli przy samym końcu wojny.
Przeżycia tej wojny umocniły mnie w przekonaniu, że istnieje jakieś
przeznaczenie. Pomimo, że o działalności Borowina niemal wróble na
dachu śpiewały — włos nam z głowy nie spadł, chociaż podobno było wiele
donosów. Zasługa to pracowników poczty, którzy donosy pakowali do
kosza. Nie obeszło się wprawdzie bez nocnej rewizji, którą naprowadził
na Borowin zdun Dąbrowski z Żółwina, później zlikwidowany przez AK,
a który spodziewał się nagrody za schwycenie Konów, ale szczęśliwie
skończyło się na niczym w myśl przysłowia „co ma wisieć, nie
utonie”. W tym momencie Konów na Borowinie już nie było, a na p. Marii
Maramowej nie poznali się ani Niemcy, ani Dąbrowski. Może tego
ostatniego wprowadziło w błąd to, że była zameldowana już przed wojną.
1)
Według informacji posiadanych przez rodzinę Niemyskich, profesor Handelsman zmarł w obozie.2)
Nazwa jednego z domów na terenie Borowina.
W 2000 roku Lucjan i Barbara Niemyscy oraz siostra Lucjana,
Janina, zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.