Giermanija, konieczno, priekrasnaja strana. Wot jesli by jeszczio w niej niemcew nie było!
(Z refleksji, które wygłosiła niegdysiejsza mieszkanka naszej wspólnej ojczyzny, Berlin, 1994 r.)
Nie wiem, czy można powiedzieć, że warunki klimatyczne kraju,
w którym się urodziłem i w którym mieszkam, zdecydowanie różnią się od
klimatu środkowoeuropejskiego. Takie samo, zazwyczaj chłodne w czerwcu
i upalne w sierpniu, lato, taka sama zmienna zima z przejściowymi
mrozami i długimi odwilżami, taka sama przesiąknięta zapachem deszczu
i umierających roślin jesień, ta sama przepełniona niepewnym
oczekiwaniem nerwowa wiosna. Przypuszczam, że w rodzinach niemieckich
weteranów frontu wschodniego (tak podczas pierwszej, jak i drugiej wojny)
do tej pory krążą wszelkie fantasmagoryczno – münchhausenowskie
opowieści o najostrzejszych na świecie ukraińskich zimach —
z odmrożonymi kończynami i przeziębionymi genitaliami w zakończeniu.
Być może chodzi również o coś innego: o zdolność ludzkiej
pamięci do przeobrażania realności w nadrealność i gromadzenie
narracyjnych special effects. Nie przeczę, że klimat faktycznie mógł
się zmienić i od czasu ostatnich na naszych ziemiach działań
wojennych pogoda na Ukrainie zdążyła wyraźnie złagodnieć. W każdym
razie mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością wędrowca, który w ciągu
minionego dziesięciolecia niezliczoną ilość razy zapuszczał się w świat
bardziej na zachód i tyleż razy powracał: nie, nie widzę żadnych
różnic klimatycznych, między, powiedzmy, Wiedniem a Lwowem czy Berlinem
a Kijowem.
Z drugiej strony, ten sam wewnętrzny wędrowiec aż krzyczy we mnie, widząc
realnie istniejącą Granicę. Przebiega ona dokładnie wzdłuż zachodniej
granicy państwowej Ukrainy, która z dokładnością do milimetra powtarza
dawną granicę państwową ZSRR, i w ten sposób dzieli rzeczywistość na
Europę i Coś Innego. Tak oto w ciągu ostatniego dziesięciolecia
zdobyłem spore doświadczenie, przemierzając ową Granicę w obie strony —
tam i z powrotem. Korzystam w tym celu z tradycyjnych właśnie dla tego
regionu lądowych środków transportu i kiedyś napiszę osobną książkę
o wszystkich moich spotkaniach z celnikami i służbami granicznymi.
W tej chwili jednak nie o nich mowa. W tej chwili mowa o przedziwnym
fenomenie, który jej, Granicy, towarzyszy. Tak więc, bez względu na
absolutne podobieństwo warunków pogodowo – klimatycznych po obu jej
stronach, przecinając ją w kierunku powrotnym — z zachodu na wschód —
każdorazowo obserwuję jedno i to samo: nagłe pogorszenie pogody, jakieś
gigantyczne oberwanie chmur, gwałtowne ciemnienie krajobrazu,
rozdzieranie niebios deszczem czy śniegiem, w najlepszym razie
pogrążenie widoku w mroku i szarości. Tak, jakby za każdym razem ktoś
specjalnie dla mnie i moich przypadkowych towarzyszy podróży
przygotowywał ogromne atmosferyczne przedstawienie pod tytułem &bgquo;
Ojczyzna was wita!”. Albo może już od progu zaczyna egzaminować
z miłości do niej: czy wytrzymam i tym razem?
Nie wątpię, że chodzi tu właśnie o mnie. Choć na ogół bardzo lubię
powroty, takimi kataklizmami mnie nie zastraszysz.
Co tak naprawdę oddziela owa fatalna postradziecka Granica z Europą?
Inaczej rzecz ujmując, co zmusza rozrastającą się coraz dalej na wschód,
świetlaną Unię Europejską do odgradzania się od tych zapuszczonych,
wyblakłych terenów nową żelazną kurtyną? Czyżby po raz kolejny szło
o oddzielenie światła od ciemności? Tylko dlaczego światło na
zachodzie? I skąd ta ciemność na wschodzie? Może chodzi o nasze problemy
z energią, o regularne wyłączanie prądu podczas jesienno – zimowych
sezonów, o zanurzanie się każdego wieczoru naszych miast, miasteczek i wsi
w paszczę nocy?
Tak więc, co zostało oddzielone? No, jasne — przede wszystkim inna
jakość dróg. Przecinając Granicę i powracając na łono ojczyzny,
zaczynam fizycznie odczuwać całe to potworne pełne bruzd podłoże, zorane
pęknięciami, tę tysiąckrotnie remontowaną, a mimo to nadal niszczejącą
nawierzchnię. Rzuca mną i trzęsie, kierowca nie może przekroczyć
sześćdziesiątki na godzinę, a każdy wybój jak najwymowniej wskazuje na
oczywisty brak przynależności do cywilizacji grecko – rzymskiej.
Nawet jeśli ominąć zwykłe drogi i zdać się na łaskę kolei, Granicę i tak
wyznaczy zmiana szerokości torów z europejskich na
rosyjskie. I co robić z tymi torami, z tym bodaj najbardziej
niezniszczalnym spadkiem po imperium?
Choć nie. Nie tory, a ściślej nie ich większa szerokość, świadczą
w pierwszej kolejności o realnej, nieprzerwanej ciągłości istnienia
imperium, a — powiedzmy — inna muzyka i w ogóle inna kultura masowa.
Właśnie ona, Granica, oddziela obszar, gdzie rosyjska muzyka pop wzbudza
zachwyt od tego, gdzie się nią gardzi. To po prostu niesamowite —
ledwie dwa, trzy kilometry na zachód i okazuje się, że nikt nawet nie
słyszał ani o Filipie Kirkorowie, ani o Alle Pugaczowej, ani tym
bardziej o Josifie Kobzonie, tym Franku Sinatrze ciągle jeszcze
zjednoczonej postradzieckiej przestrzeni. I tylko dwa, trzy kilometry
na wschód, a wspomniani Filip, Ałła i Josif urastają do rangi
międzynarodowej legendy, stają się prawie członkami rodziny, znacznie
bliższymi i bardziej swojskimi niż wszystkie bez wyjątku narodowe
i państwowe ideały i zrywy, z europejskim wyborem Ukrainy
włącznie. Nie wątpię, że w tym sensie ZSRR nadal istnieje — jako
ogromny i niepodzielny szmat lądu, jedna szósta świata, gdzie
lubią słuchać strasznej muzyki rosyjskiej (nie, nie Czajkowskiego i nie
Musorgskiego — tych słucha się bardziej na zachód).
I co za tym idzie — związany z tą muzyką sposób życia, cała ta
codzienna obrzędowość rządząca się odmiennymi prawami stosunków
międzyludzkich, odmienną — kolektywną — etyką, odmiennym wyobrażeniem
o towarzyskości, a także odmiennymi napojami na świątecznych stołach
i na co dzień. Strefa wódki, która się zresztą zaczyna bardziej na
zachód, w sąsiedniej i charakterystycznej pod wieloma względami Polsce,
właśnie u nas, po tamtej stronie Granicy, osiąga swe najdoskonalsze
wcielenie — przecież oficjalna cena wódki tutaj spada w porównaniu
z cenami w Polsce na tyle nisko, że z elementu dekoracyjno –
rozrywkowego w jednej chwili przemienia się w chleb nasz powszedni
i staje się czymś tak nieuniknionym jak powietrze.
Oczywiście, ta odmienność nie może pozostać bez wpływu na ludzki
wygląd. Tak, Granica oddziela również styl ubierania się — oto i one,
te papachy z króliczego futra, te puchate chuściny na głowach staruszek,
te ciężkie rzeczy bez fasonu, przeznaczone na zimowe pory roku (w ten
sposób jak w lustrze odbija się wspomniany już mit o najostrzejszych
zimach, paradoksalnie przejęty być może od tych samych weteranów
Wehrmachtu), oraz masa workowatych dresów i wszelkich imitacji skóry.
I nawet niezmierzone góry europejskiego second – handu za
bezcen, które wyrosły w ciągu ostatnich pięciu lat na naszych tak samo
niezliczonych bazarach, na razie nie są w stanie w istotny sposób
wpłynąć na bardziej prozachodnie zmiany w granicach ludzkiego
krajobrazu.
Albowiem ten krajobraz jest przede wszystkim zdeterminowany przez coś
znacznie istotniejszego niż system polityczny ostatniego czy
przedostatniego stulecia, albo nawet cyrylica, przez swą egzotykę miła
oku prawdziwie wyrafinowanego Europejczyka, który — by wykazać wyjątkowość swego
własnego języka — musi zadowolić się co najwyżej skromnymi
możliwościami diakrytyki i sprowadzać całą swą historyczno –
kulturową niepowtarzalność do jakiegoś tam β. Ale nie, nie
piękno cyrylicy w jej ukraińskiej wersji, nie księżycowy sierp
litery ε i nie cieniutka świeczuszka litery ï,
określają
odmienność tego, co poza Granicą.
Nie, w tej odmienności chodzi o coś głębszego i bardziej zasadniczego
— może o bizantyjską mentalność, zgodnie z którą prawda jest
ważniejsza niż prawo, a o ile w tym samym czasie każdy wyznaje własną
prawdę, to jakakolwiek zachodnia próba zaprowadzenia za Granicą swoich
zasad prawnych skazana jest na wygwizdanie i sabotaż. Najbardziej
dalekowzroczni psycholodzy społeczni dawno już postawili diagnozę, że
tylko absolutny despotyzm jest jedyną możliwą formą sprawowania władzy
nad takim zbizantynizowanym społeczeństwem, skoro żaden
z demokratycznych modeli tu nie zadziała, przeradzając się w jakieś
potworne posttotalitarne metamorfozy czy — lepiej rzec — metastazy.
Nie chcę się jednak z tym godzić — szczerze mówiąc, krótkowzroczność
jest mi o wiele milsza niż dalekowzroczne przewidywania, nie chcę
przecież oddawać swojego ostatniego terytorium żadnemu despotyzmowi.
Zgadzam się całkowicie z opinią, że odmienność ludzkich twarzy leży
również u podstaw podziału świata. I to jest właśnie zagadka: dlaczego
zawsze i wszędzie je poznaję, te twarze ludzi z mojej strony Granicy?
Dlaczego — niezależnie od miejsca spotkania — czy to w Operze
Wiedeńskiej, czy w weneckiej noclegowni, niezależnie od entourage'u
i ubioru wokół? Mimo całej genetycznej różnorodności i typologicznego
rozmycia — dlaczego?
Coraz więcej tych twarzy (ukraińskich? postradzieckich? ukraińskich
radzieckich?) pojawia się na Zachodzie. Za każdym kolejnym wyjazdem
zauważam, że znowu ich przybyło. W języku biurokratycznym nazywa się to
wyjazdem na peemżet. Zamiłowanie do skrótowców, ta nieodłączna
socjolingwistyczna cecha człowieka radzieckiego, z powodzeniem zachowała
się również u człowieka postradzieckiego. Moim zdaniem, potwierdza to
podejrzenie, że tak naprawdę homo postsovieticus jest odmianą
tegoż samego homo sovieticusa, jedną z jego historycznych postaci.
Mógłbym posunąć się jeszcze dalej i poszerzyć ten domysł na cały system:
ZSRR tak naprawdę nadal istnieje — choć pozbawiony zewnętrznych
atrybutów, całkowicie niezłomnie przetrwał wewnętrznie, w środku, nadal
zajmuje swoją najprzestronniejszą jedną szóstą półkul mózgowych, na
poziomie kory mózgowej, w komórkach nerwowych, które, nawiasem mówiąc,
odnawiają się, mimo ogólnie przyjętego twierdzenia, jakoby były
całkowicie nieodnawialne. Tak więc — te się odnawiają.
Powróćmy jednak do wspomnianego wyjazdu na peemżet. Ten skrót,
zrodzony niewątpliwie w labiryncie wnętrz radziecko – postradzieckich
policyjnych wydziałów wiz i rejestracji (WWIRów), zawiera w sobie
pierwsze litery aż trzech rosyjskich słów: postojannoje
miesto żitielstwa. Rzecz jasna, jest to echo charakterystycznego
jeszcze dla Rosji carskiej przywiązania chłopa do ziemi, a ponadto —
biurokratyczno – policyjnego wyobrażenia o tym, że jakiekolwiek
niekontrolowane odgórnie przemieszczanie się osobników jest
niedopuszczalne, a przynajmniej niepożądane. Mówiąc po ludzku,
wyjazd na peemżet powinien nazywać się, dajmy na to, wyjazdem za
zawsze. Czyli informację o tym, że NN wyjeżdża na peemżet do
erefenu, trzeba rozumieć tak: ów NN dostał pozwolenie na stały pobyt
w Niemczech i w dupie ma teraz całą tę Ukrainę, i jak najszybciej jedzie z niej
w diabły, byleby jak najszybciej wydostać się poza Granicę, stać
się normalnym człowiekiem i — w miarę możliwości — nigdy więcej za
tę Granicę nie wracać.
W szlachetniejszych minionych czasach (a czasy minione z jakiegoś
powodu zawsze są szlachetniejsze niż współczesne!), kiedy szło o wojny
ideologiczne przeciw panującym systemom, wyjazd na peemżet nazywał
się emigracją. Ci, którzy odważyli się emigrować, byli dziwakami:
jacyś dysydenccy profesorzy, pisarze, artyści i reżyserzy teatralni,
wypuszczeni pod naciskiem Amnesty International więźniowie polityczni.
Musiała to być odwaga podobna do tej, o której pisał Camus — odwaga
dezertera podczas wojny. System dość umiejętnie wykorzystywał szantaż
moralny i manipulował stereotypem odszczepieńca i zdrajcy — każdego
emigranta publicznie i hucznie piętnowano i ogólnie
szkalowano. Trzeba było silnej woli, aby wytrzymać całe to
piętnowanie i szkalowanie. Emigranci reprezentowali przeważnie dość
upartą i przekonaną co do swoich racji odmianę homo
antisovieticusa. Ich wybór, bez żadnych wątpliwości, był
dosłownie wyborem granicznym, wymagał odmienności, innego sposobu
myślenia i odczuwania.
Typ dzisiejszych ludzi peemżetu jest całkowicie inny. Dąży nie
ku odmienności, a w stronę typowości. Najczęściej jest tymże absolutnym
homo sovieticusem, który nie zdołał się odnaleźć na gruzach
pozornie rozwalonego systemu, efemeryczne i bez tego zagadnienie
„ojczyzny” ostatecznie utraciło dla niego sens; całkowicie
zdezorientowany, rzucił się tam, gdzie w sklepach wszystkiego więcej.
Pozwoliłbym sobie na nazwanie tych ludzi ludźmi Woolworthu.
Uciekam się do tego określenia całkowicie umownie, zamiast nazwy
Woolworth mógłby być jakiś Aldi czy coś innego. Sens
pozostaje ten sam: są to ludzie, którzy wyrwali się zza Granicy
w podświadomej tęsknocie za utraconym tam, za Granicą, socjalizmem.
Supermarkety sieci Woolworth są jak najbardziej socjalistycznym
modelem wyrównanego dobrobytu — z niewielkim wyborem i niezbyt wysoką
jakością proponowanych towarów, ale jednocześnie — i to jest decydujące
— z niewysokimi cenami i, można powiedzieć, wielce egalitarną ofertą.
Socjalizm jest wtedy, gdy dbają o ciebie odgórnie. To system opieki
(w slangu ludzi peemżet to sociał), dzięki której można nie
najgorzej przeżyć w nowym miejscu zamieszkania, w takiej nabitej
dyskontami błogosławieństwa Germaszce. Przywykłym od pokoleń do
deficytu towarów ludziom peemżetu faktycznie niczego innego do
szczęścia nie trzeba; cel osiągnięty, raj na ziemi zdobyty i — jak
przyjęło się w ich środowisku żartować — żyzń udałasia.
Przypomina mi się obraz na jednym z niemieckich kanałów telewizyjnych,
jaki widziałem dziesięć lat temu, podczas pierwszego w życiu wyjazdu za
Granicę. W kadrze widać było, według słów komentatora, uchodźcę
z Ukrainy — młody mężczyzna przed trzydziestką robił rozpaczliwe miny
i drżąco – płaczliwym głosem informował, że uciekł stamtąd, gdzie po
rozpadzie ZSRR zapanowała totalna katastrofa z wiszącą w powietrzu wojną
domową; wszystko to mówił po rosyjsku, a głos niewidocznego w kadrze
tłumacza — z niewiadomych mi przyczyn — znacznie wyolbrzymiał opisywane
przez bohatera reportażu apokaliptyczne potworności; w wyobraźni widza
musiał powstać najprawdziwszy krajobraz po bitwie z niepochowanymi
i rozszarpywanymi przez zdziczałe psy ludzkimi szczątkami na pierwszym
planie. Na zakończenie młody człowiek poinformował, że już uczy się
niemieckiego i że jest strasznie wdzięczny niemieckiemu rządowi
itd., bo tam, skąd uciekł — kein Lebensmittel. Najwyraźniej było
to jedno z pierwszych niemieckich słów, jakich się nauczył —
Lebensmittel; zdążył powtórzyć je z dziesięć razy. Było to jak
zaklęcie (hier viel Lebensmittel, dort kein Lebensmittel), było to
najwyższą formą zaklinania — modlitwą, to była taka sobie
Woolworth – mantra — no tak, jasne, przecież chodziło o religię,
o osobliwą religię ludzi radzieckich i o ich naczelne bóstwo, którego
imię, na przykład, Lebensmittel.
Świat można podzielić umownie na kraje, z których się ucieka,
i na takie, do których się ucieka. Niemcy niewątpliwie należą do tych
drugich, co samo w sobie miałoby napawać ich mieszkańców dumą.
Niedokładność zaproponowanego przeze mnie podziału
jest aż rażąca, bo co zrobić z taką na przykład Polską, do której masowo
uciekają szukający zarobku robotnicy ukraińscy czy rumuńscy i z której
jednocześnie dotąd uciekają robotnicy polscy? Nie, nie poddaje się ten
świat powierzchownym schematom, nie można wtłoczyć go w ramy tego, co
nazwaliśmy umownie — i Bogu dzięki!
Zostawmy jednak w spokoju Polskę z jej zdecydowanym dążeniem do Unii
Europejskiej oraz jej zawyżonych standardów. Mieszkam w kraju, który
umownie możemy zaliczyć do pierwszego typu. Stąd się ucieka. I na
trochę, i na zawsze.
Ukraińcy migrują i są wszelkie podstawy ku temu, by sądzić, że jest to
migracja masowa. Żadne oficjalne statystki nie istnieją, bo w dziewięciu
przypadkach na dziesięć migracja ta jest nielegalna. Zgodnie
z nieoficjalną, w samej tylko Portugalii sięga ona trzystu tysięcy,
podobnie w Grecji, a we Włoszech około miliona. Ukraińcy migrują
i mimikrują — w obliczu groźby kontroli policyjnej, obław i deportacji.
Bez względu na wysokie ryzyko trafienia do więzienia, burdelu, czy do
innej niewoli, Ukraińcy i tak migrują.
Mija już któryś rok, jak zadaję sobie wciąż te same pytania:
co ma robić pisarz w kraju, z którego wszyscy uciekają? Zostać, na nic
nie zważając, czy też raczej niczego „nie zauważając”? Czy też
uciec samemu, dumnie nazywając tę ucieczkę „wygnaniem”? Która
porażka będzie mniejsza? Która z porażek jest zwycięstwem?
Kilka dni temu trafiłem na przekład świeżo opublikowanego w brytyjskim
czasopiśmie Economist artykułu, w którym państwo, gdzie mieszkam,
chyba po raz pierwszy w ciągu dziesięcioletniej historii jego
niepodległości, nazwane zostało żałosnym. Nie, niczego nie chcę wyrywać
z kontekstu — dziennikarz Economist miał raczej dobre intencje,
nie chodziło mu o obrażanie czy wpędzanie w kompleksy; napisał, że
Zachód „...chciałby widzieć w Ukrainie mniej obdartego i żałosnego
sąsiada Unii Europejskiej, po wstąpieniu do tego zachodniego klubu
sąsiadujących z Ukrainą państw, takich jak Polska i Węgry”.
Słowo jednak padło: żałosny. I nic nie mogę poradzić. Może jedynie
szukać odpowiedniej do tematu anegdoty. Oto jedna z nich:
Mój przyjaciel, młodszy o jakieś dwanaście lat ode mnie, mieszka
w Pradze. Pochodzi z ukraińskiej petlurowskiej emigracji 1920 roku,
należy więc do trzeciego pokolenia emigrantów — nawet jego ojciec, nie
mówiąc o nim samym, urodził się w Czechosłowacji. Jak wszyscy
potomkowie emigrantów politycznych, mój przyjaciel przeżywa dość
skomplikowaną ewolucję tożsamości — za kogo ma się uważać? Okazuje się,
że wciąż jest to istotne — nawet w dzisiejszym niedoglobalizowanym
świecie. Z jednej strony wabią go pokusy asymilacji — by stać się
normalnym Czechem, wyjść poza granice dziedziczno – rodzinnego
getta. Z drugiej zaś — pokusa, by pozostać wiernym temu właśnie
dziedzictwu z jego gettem, pokusa zachowania niezatartej ukraińskości.
W dodatku mój przyjaciel jest poetą, więc wybór tożsamości nie jest dla
niego sprawą całkowicie obojętną: chodzi przecież o język, w którym
wyznajesz światu miłość.
Mój przyjaciel bardzo lubi dziewczyny (możemy sobie podać ręce)
i strasznie często się zakochuje. Prawie każda z jego nowych sympatii
pyta przy pierwszym spotkaniu, dlaczego nosi takie dziwne imię. Żadna nie
domyśla się, że imię jego jest bardzo znaczące: właśnie tak nazywał
się największy dziewiętnastowieczny ukraiński poeta, uznany przez
późniejszych patriotycznych intelektualistów za duchowego ojca
narodu. Od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych mój przyjaciel
przestał swoim nowym sympatiom uczciwie odpowiadać na ich niewinne
pytanie. Ma po temu swoje powody.
I dlatego żadna z nowych przyjaciółek mojego praskiego druha nie ma
pojęcia o jego ukraińskim pochodzeniu, a niezwykłość jego imienia w ich
przeświadczeniu spada zapewne na karb egzotyki i dziwactwa. Pewnego
razu dziewczyna, która już od tygodnia wydawała mu się kimś najbliższym
na świecie, bardzo spóźniła się na spotkanie. Spóźnienie
usprawiedliwiła tym, że ledwie wyszła z domu, obok niej przejechało auto
i ochlapało ją od stóp do głów. Dziewczyna musiała wrócić do domu
i przebrać się, bo nie mogła się pokazać ludziom w tak okropnym stanie!
„Wyobraź sobie — by wzmocnić efekt, szukała właściwego porównania — byłam
brudna jak jakaś Ukrainka”!. Dla mojego obdarowanego wielkim
imieniem przyjaciela stało się to osobistą katastrofą. Niedługo potem
przestał się z tą dziewczyną spotykać.
Podoba mi się, zapewne tak jak milionom innych ludzi, Praga, ta
kwintesencja wszystkich możliwych misteriów i chimer, splot tajemnic,
miłości, alchemia wielkich i drobnych gestów; jest to zresztą jedno
z tych nielicznych na mapie Teatru Świata miejsc, gdzie to, co realne
i surrealne, fizyczne i metafizyczne, tworzy jakąś aż nazbyt
nierozerwalną całość.
Okazuje się jednak, że istnieje jeszcze inna Praga. Czasem się na nią
natykam, kiedy w nocy spotykam w praskich zakamarkach jakichś źle
ubranych i pijanych ludzi. To Praga Ukraińców, którzy przyjechali na
zarobek, miasto, do którego legalnie i nielegalnie ściągnęły dziesiątki
(setki?) tysięcy moich rodaków. Miasto, w którym za marne grosze
przypada im najcięższa i najbrudniejsza praca. Miasto, w którym konają
i piją, śpią w norach i melinach, miasto, gdzie się ich przyłapuje
na kradzieżach w supermarketach. Miasto, w którym się ich nie lubi, gdzie
każdego z nich, jak parszywego psa, może bez trudu sprzątnąć kapo z &bgquo;
pośredniczącej” mafii. To przeważnie podziemne miasto. Gdzieś tam,
pod nogami turystów z całego świata, po dziesięć, dwanaście godzin
dziennie czyszczą w piwnicach stuletnie brudy obywatele Ukrainy.
Wspomniana praska dziewczyna miała rację: wypchnięci poza granice
człowieczeństwa, naprawdę są brudni. Nic w tym nowego —
oto kolejne przybycie do Europy proletariuszy i winić za to wszystko
można chyba jedynie dziki kapitalizm.
Inna rzecz, że dla mnie, jednego z tych, którzy wciąż jeszcze starają
się pisać tam, skąd się ucieka, stało się to kolejnym krachem
zadawnionej niczym choroba iluzji.
Prawo do iluzji najpewniej należy do fundamentalnych praw ludzkich.
Obiektywnie — i tu budzi się we mnie domorosły metafizyk — iluzja
znajduje się gdzieś w tych sferach, które mieszczą się tuż obok nadziei.
Moja osobista iluzja, niejednokrotnie już rozwiewająca się
i poniewierana, ciągle jednak z jakiegoś powodu jest dla mnie aktualna
i wiąże się przede wszystkim ze spojrzeniem na zachód, tam, w stronę
zmierzchu; ponad Granicę. „Europa — to...” — za każdym razem
staram się nazwać zamroczenie, które we mnie narasta pod wpływem iluzji
— i rzecz jasna, popełniam wciąż te same błędy.
Mija równo dziesięć lat od czasu, jak po raz pierwszy znalazłem się
w swoim „Europa to...”. Tak więc moja iluzja była o dziesięć lat
większa i młodsza, wskutek czego same z siebie pisały się linijki, które
dziś czytam z mieszanym zazwyczaj uczuciem wstydu i zadowolenia. Jak
choćby:
„Europejczyka stworzyło dziedzictwo. Przychodzisz na świat
w otoczeniu wież i ogrodów, liczących wiele stuleci. Nie jesteś
w stanie niczym tu zaszkodzić — nawet gdybyś bardzo tego chciał. Choć
ta architektura to podpatrzony krajobraz, jej twórcy są nam znani. To
zwycięstwo nad vanitas vanitatum; owe wyznaczniki stałości
i stopniowości znamionują pewne wartości absolutne, do których należy
człowiek, jego osobowość, odrębna, jedyna i niepowtarzalna”
Wstęp do geografii, tłum. Ola Hnatiuk, [w:] Erz – herz –
perz. Eseje, Tyrsa, Świat Literacki, Warszawa – Izabelin 1996, s.
68 – 68.. Oto, jakie hymny i peany na cześć Europy wyśpiewywałem
dziesięć lat temu! Czy istnieje dla mnie jakieś usprawiedliwienie?
W pierwszej kolejności zauroczony byłem krajobrazem. Dziesięć lat
temu po raz pierwszy w życiu znalazłem się na Zachodzie i w żaden sposób
nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszystko to zupełnie inna planeta. Sporo
o niej czytałem, snułem domysły i marzyłem o niej, pielęgnowałem ją
w sobie, całkowicie iluzoryczną, a wszystkie moje iluzje okazały się
rzeczywistością — oto w czym przyczyna! Mijał drugi miesiąc naszej
ukraińskiej niepodległości, był styczeń i nie było śniegu, młode
państwo tonęło w brudzie i mroku, elektryczność wyłączali od szóstej do
dziewiątej wieczór, świeczki i zapałki gwałtownie drożały, pieniądze
traciły na wartości w postępie geometryczno – homeryckim i trzeba się
było ich jak najszybciej pozbywać, czyli bodaj przepijać, ale na wódkę
z jakiegoś powodu wprowadzono talony, ogromnie długie kolejki, chłód
nieogrzewanych pomieszczeń, problemy z dostarczaniem wody, no
i oczywiście — ten sukinsyn w telewizji miał rację! — kein
Lebensmittel.
I oto po dwugodzinnym locie ty, prostak i niedojda, lądujesz
w świecie, gdzie wszystko jest inne: stara willa, park na zboczu,
zwierciadła i żyrandole, secesyjne piece, meble z drewna czereśniowego, nienaganne
funkcjonowanie mechanizmów, doskonałość zamków i włączników, skupiona
cisza, gorąca woda, grzane wino i najważniejsze — za oknem widok na
Alpy. A dalej — oszałamiająca perspektywa podróży i przygód, swoboda
przemieszczania się, koleje, autostrady, górskie przełęcze, tysiącletnie
mury, drzewa, wieże — wszystko, co tylko zdoła się pomieścić w moim
sentymentalnym: „Europa to...”. I jak tu nie przejąć się ideami
typu: „Europejczyka stworzyły góry i lasy”, i: „byt winien
zdążać ku dyskretności, różnorodności i formalnej
doskonałości” Ibid. s. 67.
To było jak miłość, powiem na swoje usprawiedliwienie. Ale gdzie tam
jak — to była miłość!
Tylko kto mi powie, dlaczego dziś, równo po dziesięciu latach, kiedy
zupełnie przypadkiem znowu dostałem takie samo zaproszenie do tego
samego parku na zboczu, dlaczego wszystko tak zblakło, tak
poszarzało w moich oczach? Skąd ten idiotyzm pustkowi i gruzowisk
przedmieścia? Skąd ta sowietyzacja przestrzeni i psujące się zegarki?
Dlaczego Niemcy coraz bardziej i bardziej przypominają Germaszkę?
Dlaczego w ciągu dziesięciu lat aż tak bardzo przesunęły się na wschód?
A nawet nie, nie na wschód: przecież tracąc zachodni blichtr, nie
nabrały wschodniego ciepła. Wobec tego: gdzie się znalazły? Czy to
moja iluzja o dziesięć lat się postarzała i skurczyła? Czy ukraiński
krajobraz przez te dziesięć lat zrobił aż takie postępy, że niemiecki
już mnie nie oczarowuje? Coś się wierzyć nie chce.
Myślę, że w całym tym rozmywaniu i szarzeniu niemałą zasługę odgrywają
ludzie Woolworthu. Tak się dzieje zawsze, kiedy w grę wchodzi
jedynie branie.
Niedawno rozeszła się wieść, że w jednym z kalifornijskich więzień
powiesił się ukraiński imigrant Mykoła Sołtys. W sierpniu zeszłego roku
ten, o ile pamiętam, trzydziestoletni mężczyzna wywołał przerażenie
całej Ameryki — wskutek nerwowego załamania czy z jakichś tam innych
parapsychologicznych powodów zadźgał nożem sześć osób naraz, wszystkie
z tejże samej imigranckiej społeczności, czyli wyłącznie swoi.
Co więcej, pośród tej szóstki była również jego ciężarna żona
i trzyletni syn. Chyba nawet wszyscy zabici byli jakoś z nim
spokrewnieni.
Najsprawniejsza w świecie amerykańska policja przez dziesięć dni nie
była w stanie go pojmać — ukraińsko – rosyjska społeczność miasta
Sacramento na wszelkie sposoby unikała współpracy, a jej zupełnie zamknięty,
izolowany charakter w połączeniu z całkowitą nieznajomością
angielskiego uniemożliwiał jakiekolwiek próby ujęcia ściganego poprzez
tych, z którymi się kontaktował. Mykołę Sołtysa natychmiast wpisano na
listę dziesięciu najniebezpieczniejszych przestępców świata (czy
też wrogów Ameryki, choć właściwie co za różnica) z samym
Osamą bin Ladenem na czele, a jego portret z tradycyjnym WANTED
rozwieszono na wszystkich amerykańskich skrzyżowaniach.
W końcu udało się go schwytać — dobrze znani z hollywoodzkich wzorów
superdetektywi mimo wszystko wyśledzili go w domu jego własnej matki.
Nie stawiał oporu.
W miesiąc później miała się zacząć rozprawa. Wykręcił się jednak z tego
procesu — sam sobie odebrał życie.
Czego chciał? Czego potrzebował od Ameryki? Świata? Życia?
Dlaczego człowiek porzuca swoją ojczyznę?
Przypadek Sołtysa jest bardzo osobliwy, a mój przyjaciel zdecydowanie
przesadza, nazywając całą dzisiejszą postradziecką emigrację — czy to
w Ameryce, czy w Europie „emigracją sołtysów”. Przyjaciel jest
pisarzem, więc trudno mu odmówić prawa do przesady.
Moje odczucia są zresztą podobne: mentalne niedookreślenie, obcość
wobec całego świata, głęboko skrywane traumatyczne doświadczenie. Któregoś dnia do
twojej ręki trafia nóż i już nie jesteś w stanie się zatrzymać.
Autobus, którym jechałem ze Lwowa do Monachium 2 listopada 2001 roku,
wiózł prawie siedemdziesięciu pasażerów — wypełniony po brzegi.
Autobus, którym wracałem z Monachium do Lwowa 30 stycznia 2002 roku,
wiózł siedmiu pasażerów, dokładnie dziesięć razy mniej. Możliwe, że był
to przypadek, ale może i tendencja. Najprawdopodobniej to drugie: jadą
tam, ale stamtąd nie wracają.
Nikt nie ma prawa zabraniać innym szukania lepszego życia, nawet
pisarz. Emigracja, czyli wyjazd na peemżet, bez wątpienia jest
poszukiwaniem lepszego życia. Skoro tak, to dlaczego ci ludzie tak mnie
drażnią? Skąd to prawie podświadome pragnienie — nie wpuszczać ich
na peemżet tu, do mojego „Europa to...”? Do wszystkich tych
parków na zboczach, do arkad i wież, do tysiącletnich drzew i murów,
a najważniejsze — do pasm alpejskich na zaokiennym horyzoncie? Przecież
wszystko to zaledwie moja subiektywna iluzja, mocno nadszarpnięta
i rozwiewająca się nieraz, która tkwi we mnie sama z siebie,
bo naprawdę Europa to tylko taki socjalistyczny
Woolworth, z którego każdemu wolno brać, nic w zamian nie dając.
Tak, pewnie rzecz właśnie w tym — drażni mnie nie to, że oni szukają
lepszego życia, ale to, że owo lepsze życie dla nich z powodzeniem
mieści się w granicach Woolworth. Drażni mnie, że od tego świata
oczekują tak żałośnie mało: zasiłku. Że od życia chcą tylko używanego
audi czy BMW. Że od Niemiec potrzebują Germaszki.
Siedzę wśród nich w autobusie, niczym jakiś absurdalny szpieg, który
wbrew woli zmuszony jest przysłuchiwać się ich rozmowom i budzi
podejrzenia już choćby swoją odosobnioną niekomunikatywnością. Jakiś
taki nie nasz. Może nasłany przez polskich celników? Interpol?
Abwehrę?
Autobus to zjawisko eksterytorialne, zachowują się więc jak w domu.
Nie chcę powiedzieć nic złego: wciąż jeszcze są kolektywem, dzielą się
więc jedzeniem, wódką, papierosami, oglądają najnowsze rosyjskie filmy
sensacyjne, w których dzielni moskiewscy bandyci siekają na ulicach
Chicago znienawidzonych ukraińskich nacjonalistów i całą tę
czarnoskórą hołotę. Potem znowu jedzą, piją, dzielą się myślami, znowu
jedzą, a w końcu zaczynają się wymieniać radami, na przykład, jak owinąć
wokół palca niemieckich funkcjonariuszy, w ich języku — w miarę
zbliżania się do przejścia w Zgorzelcu — coraz częściej słychać echo
pokracznych germanizmów (wonhajm, mówią, ferziszerung, i,
oczywiście, financamp), choć od razu można się dowiedzieć, że tak
w ogóle to uczyć się faszystowskiego języka nie trzeba —
i tak będziemy mieszkać w rosyjskiej dzielnicy. Potem nastaje czas
światopoglądowych uogólnień, jak np. o tym, że Niemcom się tak
dobrze wiedzie, bo dobrze pracują; choć z drugiej strony — jakby i u nas
tak płacili, to też byśmy tak pracowali. Odkrycia sypią się jedno za
drugim — o tym, że u Niemców to naprawdę mają kulturę i o tym, że
Niemcy są tępawi, i nie mają poczucia humoru. Co robić —
radziecki człowiek zawsze był i nadal jest, i ksenofobem,
i internacjonalistą jednocześnie.
Teraz pora na dowcipy, w większości dotyczące kobiecego organu
płciowego. Nie wydają mi się śmieszne — z pewnością dlatego, że i ja
jestem tępawy, i mam kiepskie poczucie humoru. Nic to, myślę, nic,
wytrzymam, jeszcze siedem, osiem godzin i uwolnię się od was na całe
trzy miesiące!
(Tu się co prawda mylę: w trakcie całego mojego pobytu będę napotykał te nie
wiadomo jak rozpoznawalne twarze i na każdym kroku będę słyszał tyle
rosyjskiego, że ten faszystowski naprawdę wyda mi się zbędny).
Wszystko toczy się zgodnie ze swoim porządkiem: bardziej doświadczeni
ludzie peemżet z poczuciem wyższości wykładają nowicjuszom zasady
gry w Germaszkę, przestraszeni emeryci (a ci po co, umierać tam jadą?)
gotowi uwierzyć w każdą bzdurę, zafrasowani nielegalni robotnicy (ich
szlak wiedzie przez Monachium do Włoch) kolejny raz przeliczają ukryte
w najintymniejszych miejscach zielone papierki i od czasu do czasu
wdzierają się do moich uszu nazwami, które znaczą dla mnie coś zupełnie,
zupełnie innego, a nawet diametralnie przeciwnego: Florencja, Rawenna,
Neapol...
W końcu zatrzymują nas przed ostatnią granicą. Dalej — prawdziwa
Europa, Europa – 1, czyli najlepsze z tego, co w Europie jest —
strefa traktatu z Schoengen już niemal pozbawiona granic,
urzeczywistnione dziwactwo, prawo do swobody przemieszczania się.
Nasze paszporty zbierają Polacy, a Niemcy będą oddawać. Wysadzają nas
z autobusu i trzymają na wyznaczonym miejscu ponad godzinę.
Niektórzy emeryci z niepokojem spoglądają w stronę niemieckich
funkcjonariuszy — nie tyle na nich samych, co na ich owczarki. Coś to
komuś przypomina. Myśl ludzka charakteryzuje się zdolnością do
skojarzeń.
Potem pojawia się wielka ruda policjantka ze stertą naszych paszportów
w rękach. Staje przed drzwiami do autobusu i nakazuje kierowcy, by
wywoływał nas pojedynczo, zgodnie z kolejnością paszportów. Nasze
nazwiska pobrzmiewają ukraińskim, rosyjskim, a czasem żydowskim
pochodzeniem. Do autobusu wchodzimy pojedynczo — posłusznie wołając
„ja!” na dźwięk własnego nazwiska i otrzymując z twardych rąk
wielkiej i czujnej Brunhildy swoją osobistą przepustkę do świata
Woolworthu.
Brama Germańska otwiera się z przeciągłym skrzypieniem, grają surmy,
wypełniony po brzegi autobus rusza.
Jednego tylko nie mogę zrozumieć — co oni potem zrobią z tymi
wszystkimi Niemcami?
przełożyła Renata Rusnak