PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 34

Pamiętniki Podkowian


Bohdan Skaradziński

Wronki



Pora mego wejścia na scenę. Matka po drodze daje znaki, że wszystko bardzo dobrze... Zaczęło się rutynowo. Lecz później szło coraz gorzej i gorzej. Wyjątkowo tępy skład sędziowski, a prokurator - wręcz kabotyn. Czy oni naprawdę myśleli zrobić ze mnie świadka o s k a r ż e n i a? Może liczyli, że we Wronkach każdy kruszeje? Z góry do mnie i z krzykiem. Wykorzystuję błędny zwrot: "niech oskarżony...", muszą się poprawiać i prostować stenogram. I tak parę razy. Zeznaję obszernie, lecz bez wartości dla postępowania sądowego. Gdy powtarzają pytanie, mój słowny potok jest jeszcze obfitszy. Rachuby czasu nie mam, ale odczuwam, iż wszystko wlecze się nieprzyzwoicie. I beztreściowo. Wreszcie przerwa w obradach, lecz sąd - być może - wznowi przesłuchanie. Co oznacza, że konwój nie zabierze mnie z powrotem do Poznania.
Nie szkodzi, nacieszę się nim jeszcze do syta... A w mojej izolatce - istna bomba. Dziewczyna z krwi i kości! Sama jedna, a za mną ryglowane są drzwi! Cóż za przestępstwo wobec aresztanckiego regulaminu! Jak Wronki rozległe i przepaściste, nikt chyba czegoś takiego nie doświadczył... Dziewczę, oczywiście, odsiaduje swoje; za NSZ z siedleckiego Podlasia; przyłożyli jej wyrok nie gorzej niż mnie. "Siedzi" w Fordonie, a to - wiadomo - takie babskie Wronki. Na Podlasiu ciągle jakieś nowe wpadki, więc dziewczyna świadkuje już trzeci raz; i dlatego izolatka. A mój - fart! Przedstawiam się w pełni inteligenckiego, wolnościowego rytuału. Nawet ze stukiem drewniakowych obcasów. Może jest i ładna... Z pewnością "wysztyftowana" do samych granic więziennego regulaminu: czyściutka, biała bluzka pod drelichem, czyściutkie białe skarpetki wywinięte na drewniaki; no, szczęśliwie nie strzygą ich w tym Fordonie "na pały", jak nas, co nawet z Rudolfa Valentino czyni "kryminalistę". Bardzo narzeka, biedaczka, na fordońskie zwyczaje, stosunki oraz kuchnię, chociaż nie wyławiam nic szczególnego. W więzieniu, jak w więzieniu. - Przeklinają? Bo u nas straszliwym rozmawiamy ze sobą językiem. - Troszeczkę - uśmiecha się. Nie wątpię, że dziewczyny mają los dużo gorszy niż my, od urodzenia szykowani do " trudów i znojów"; i bardziej zwyczajni brudu oraz chamstwa. Niestety, moje papierosy amerykańskie są wszystkim, czym mogę zamanifestować koleżeństwo i solidarność. Oddaję całą paczkę, bo przecież w każdej chwili - ją lub mnie - mogą stąd zabrać, te sukinsyny.
Wchodzi mój kapral z konwoju. Jest zmieszany, mimo potężnej paki w ręku. - Z dziewczyną do spółki odsiaduje się karę? Cholera, sąd zakazał ci widzenia z matką. Jakichś głupot musiałeś tam nagadać. Co tu za ludzie żyją w tej waszej Warszawie! Matka twoja tu kręci się pod drzwiami, wziąłem więc od niej tę paczkę. Szybko zjadaj, bo chorąży zobaczy i panią poczęstuj. Chorążemu powiem w razie czego, że przecież was tu trzymamy cały dzień o suchym pysku. Diabli z tym waszym sądem. Ale zaczekaj, zaczekaj... ten ch... - kapral wyraźnie się zapomina - musi zaraz jechać na Komendę Miasta, stemplować nasze rozkazy wyjazdu i wypytać się o nocne pociągi... - Jaki ch... panie kapralu? - wpadam w ton oraz słownictwo. - No, mój dowódca. Zrobię ci wtedy widzenie z matką tutaj, jakby sam Pan Bóg przykazał, albo i jeszcze lepiej. Śmieje się całą gębę, zadowolony z siebie.
Matczynej paczki (dobrze ponad trzy kilogramy!) nie muszę nawet rozwijać, aby być pewnym, że zawiera najlepsze delikatesy z osiągalnych w stolicy. A może nawet i w całym "obozie pokoju", bo winogrona najwyraźniej pachną Bułgarią. Zgłodnieliśmy oboje, więc ruszamy z degustacją bez zwłoki. Ale dobre, wronkowskie, liniowe wyszkolenie więzienne weszło już w krew. W każdym momencie mogą mi zabrać - albo dziewczynę, albo paczkę... Trzeba więc dzielić się zawartością natychmiast; niech sobie to dziewuszyna jakoś poutyka. I trzeba ratować, rozpaczliwie, własny... honor męski. Ani chwili zwłoki! - Koniecznie musimy umówić się na randkę zaraz na wolności! Wszystko jedno, czy będziesz wtedy mężatką, czy nawet babcią. Daj mi, proszę, nazwisko i adres! Notować nie muszę, bo pamięć mam fotograficzną. I przyjadę do Siedlec! Takiej zresztą znajomości nie zapomina żaden człowiek na świecie.
Nie klei mi się za to rozmowa z matką; wyobrażenie wszystkich tych matczynych zabiegów i podchodów, by wtargnąć aż tu, do mojej izolatki, paraliżuje mi głowę i język. Wytykam skład "hulaszczej" paczki. Chleb, cebulę i słoninę - mógłbym wnieść nawet do Wronek. Domowy schab czy sernik ocaleje tylko o tyle, o ile zaraz go zjem. Resztę mi odbiorą najdalej na wronkowskiej bramie. - Zdrowi wszyscy w domu? No, bo ja, to jak rydz. I dobrze psychicznie. Najgorsze już za mną. Nauczyłem się odsiadywać więzienie. Coraz rzadziej nawet mi się śni inne życie. Nic to teraz nie boli. Uciążliwości, to i wy, na wolności, musicie różne znosić. Doświadczeni koledzy wmawiają mi, że mam wyraźne szczęście. Młody, zdrowy, bez żony, dzieci - nic, tylko teraz siedzieć. W Polsce mało kogo, w formie takiej czy innej, to omija, więc im szybciej się odsiadkę zaliczy, tym lepiej... Nie wiem, czy w ogóle jestem słuchany. Siedzimy przy sobie bez świadków, nikt nie pogania - i to najważniejsze. Uśmiechamy się do siebie może nie nazbyt promiennie, ale i bez przymusu czy sztuczności.
Wraca chorąży. Widzi matkę i paczkę, lecz tylko grzecznie prosi, by kończyć widzenie. Jest zadowolony, że nie będzie trzeba nocować w " tej waszej cholernej Warszawie". O północy jest pociąg. Międzynarodowy: Moskwa - przez Poznań - do Berlina. Same " ruskie" zwykle nim jadą, ale przygarniemy się i my. - Będziesz miał zagraniczny konwój i to silnie wzmocniony. Honorowy, powiedzieć można.
Zbieramy się w drogę bez pośpiechu, ale systematycznie. Milicjanci pomagają mi pakować matczyną wyżerkę. Ręce mi zakuwają do przodu, żebym "wałówkę" mógł nieść. Chorąży pogania tylko, by zjadać, ile się da. - Do Poznania? - E, do Wronek, już jutro. U nas powiem oficerowi dyżurnemu, że była na paczkę z domu zgoda sądu. Klawisze z Wronek nie uwierzą; to dranie i potrafią nawet na nas pisać raport.
Moskiewski ekspres ma chyba połowę wagonów sypialnych, więc miejsc siedzących ani na lekarstwo. Mój chorąży stawia sprawę na szczeblu oficerskim i zaraz czterech "ruskich" szeregowców ląduje na korytarzu. A ja rozpieram się przy oknie i stoliczku. Jest gdzie rozłożyć prowiant. Oceniam sytuację. Naprzeciw młodszy lejtnant i starszyna, sliping pewnie od majora wzwyż. Lustrują mnie oni baczniej niż ja ich. Przydają się tu kolorowe tablice przeglądowe ze studium wojskowego na temat "armii sprzymierzonych". Była tam odmalowana co prawda tylko jedna, ale nie byle jaka - Armia Radziecka. Czarne pagony, niezgorzej mi się trafiło - wojska pancerne. Urlopnicy pewnie. Lecz wcześniej krzewiciele "porządku i ładu" w Berlinie. Ale w służbie też muszą swoje dobrze brać w d... Szeregowcy z korytarza świecą ogolonymi "pałami" jeszcze lepiej niż ja. Kręcą się pod drzwiami, by mnie podejrzeć, jeśli tylko osoba lejtnanta to umożliwia.
Panuje zgodne milczenie. Mam zjadać, więc rozwijam swoje pakunki. Z winogronami żaden problem, jak i z tortowym sernikiem. Ale schab pieczony nie chce się łamać, a bułka - jeszcze gorzej. Nie patrzę na "ruskich" i dopiero po czasie uświadamiam sobie, iż - chcąc nie chcąc - funduję im widowisko, że niech się schowa... Wojskowy Sąd Rejonowy. "Zakluczonyj" na takim żarciu! Niech poznają polskiego "jaśniepana"! Dokładam jeszcze na stolik kolorowe amerykańskie papierosy.
Lejtnant wyciąga ku mnie... otwarty scyzoryk, bym się nie męczył z tym schabem. No, "turemnych" regulaminów, widać, w Armii Czerwonej jeszcze nie uczą nawet w oficerskich szkołach... Rewanżuję się amerykańskimi papierosami - po wsiech. Biorą! W przedziale robi się istna wędzarnia, więc " gospoda oficery" wędrują sobie zgodnie na korytarz. - Zegarkami będą handlować - mówi głośno mój kapral. Co mnie do tego? Okrutnie jestem objedzony. Ale do senności mi daleko.
Starszyna "wyjeżdża" ze swej strony z papierosami - Biełomor kanał. Ot, byłby temat do rozmowy; to przedwojenny jeszcze kanał sławny wielce, a wymoszczony kośćmi więźniów. Lecz po co mi ich prowokować?
Ale starszyna nie wytrzymuje, chociaż wiedzieć musi, że rozmowa z konwojowanym, to rzecz najsurowiej wzbroniona. - To tak was karmią? - No, nie zawsze - odpowiadam wyjątkowo prawdziwie. - To i, widać, przeżyć można. A za co wy popali w tiurmu? Odpowiadam jeszcze bardziej zgodnie z prawdą. - U was w więzieniu czy latami służyć w wojsku to nie taka duża różnica. Klimat ciepły i wyżywienie, widzę, całkiem przyzwoite. Blisko domu. U nas straszne są odległości; ja spod Uralu, a teraz znad koreańskiej granicy rzucają mnie do Germanii; tyle że karmią tam, ludzie mówią, nie gorzej niż w waszej tiurmie; mało z tego pociechy, bo rodziny ze sobą zabrać nie dali, ale chociaż się popatrzy, jak ci Germańcy, sobaki, sobie żyją; ja, widzicie, frontowik jeszcze, pięć mi służby zostaje, to szybko mnie, rzucanemu ciągle, zleci... Nie bójcie się, zleci i wam. Przyjdzie i wolność, i żona, i dzieci.
Trafił mi się pocieszyciel. Za szybami ekspresu mignął Konin, a niebo z każdym kwadransem sinieje. Aby tylko zdrzemnąć się, to pobudka już w Poznaniu. Pociąg ruski, a ciągnie jak szatan. Z tym starszyną też nie wiedzieć, co myśleć; najeźdźca, wróg, niespecjalnie lotny, a człowiek lepszy może od niejednego poznaniaka; od warszawiaka niejednego, prawdę powiedzieć, też...



Przedruk z miesięcznika "Więź" nr 5(451), maj 1996 r.




 <– Spis treści numeru