PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 34

Pamiętniki Podkowian



Krystyna Golińska-Engelmayer

Byłam ambasadorową we własnym kraju


W styczniu 2002 roku minęło siedem lat od czasu, gdy zamieszkaliśmy w Podkowie. Przedtem mój mąż Ákos Engelmayer, Węgier, pełnił w latach 1990-95 obowiązki ambasadora Republiki Węgierskiej w Polsce.
Chęć znalezienia swojego miejsca tutaj zrodziła się znacznie wcześniej. Zaczęło się w roku 1982, gdy przyjechaliśmy do kościoła w Podkowie na mszę za Ojczyznę. Msze takie odprawiane były w tutejszym kościele raz w miesiącu, z inicjatywy księdza Leona Kantorskiego. Po mszy odbywały się spotkania z autorem, w których organizowaniu miał swój udział Bohdan Skaradziński.
Przyjechaliśmy wtedy z autorem, który miał tej niedzieli swój odczyt - Jackiem Maziarskim i jego żoną Hanką. I od tej pory pojawialiśmy się w Podkowie dość regularnie: na mszach za Ojczyznę, na wystawach, a także w domach prywatnych, na nielegalnych wówczas przedstawieniach teatralnych. Zawarliśmy wiele znajomości, które przekształciły się we wspólne podziemne "knucie", nawiązaliśmy przyjaźnie, które przetrwały do dzisiaj.
W 1986 roku, w 30. rocznicę Powstania Węgierskiego, dzięki poparciu i akceptacji księdza Leona Kantorskiego, w podkowiańskim kościele została odsłonięta pierwsza w tej części Europy, łącznie z Węgrami, tablica ku czci poległych i pomordowanych w Październiku 1956 roku, z inskrypcją w języku węgierskim i polskim. Poświęcenie tablicy nastąpiło po uroczystej mszy świętej za Ojczyzny Polaków i Węgrów, z kazaniem księdza Leona, i po odczycie młodego historyka krakowskiego - Wojciecha Frazika. Wtedy też w salach pod kościołem otwarto wystawę pochodzących ze zbiorów mojego męża zdjęć z węgierskich wydarzeń 1956 roku.
Tablica, ukryta po poświęceniu, wróciła do kościoła dopiero po wyborach 1989 roku. Kwiaty pod nią składali między innymi: wiceprzewodniczący komisji spraw zagranicznych parlamentu Miklós VÁsÁrhelyi, który był współoskarżony w procesie premiera Imre Nagy'a, straconego w 1958 roku i minister spraw zagranicznych Republiki Węgierskiej Géza Jeszenszky.
Sześć lat wcześniej, w 1980 roku, w podkowiańskim kościele głodowali polscy "ekstremiści", protestując przeciwko uwięzieniu niezależnego wydawcy Mirosława Chojeckiego. Do głodówki przyłączył się też Węgier Tibor Pakh, który dowiedział się o niej z radia Wolna Europa i specjalnie w tym celu przyjechał do Podkowy. Tibor PÁkh, uczestnik Powstania Węgierskiego, był przez wiele lat więziony za protesty przeciwko wykonywaniu wyroków śmierci na małoletnich powstańcach; w stanie wojennym organizował na Węgrzech pomoc dla polskich sierot.
W 1994 roku Tibor PÁkh razem z moim mężem otrzymali honorowe obywatelstwo miasta-ogrodu Podkowa Leśna.
W 1987 roku, znów dzięki gościnności księdza Leona Kantorskiego, w salach przy kościele odbyło się założycielskie spotkanie Solidarności Polsko-Węgierskiej. Jednym z sygnatariuszy był Árpad Göncz, więzień 56 roku, dysydent. W 1994 roku, jako prezydent Republiki Węgierskiej odznaczył księdza Leona "Medalem 1956 roku" - za pielęgnowanie idei Węgierskiego Października.
Na cmentarzu w Podkowie Leśnej są pochowani trzej żołnierze węgierscy, rozstrzelani przez Niemców w 1944 roku. Blisko kościoła jest skwer Przyjaźni Polsko-Węgierskiej z tablicą-pomnikiem upamiętniającym braterstwo broni w II wojnie światowej, mimo że w czasie wojny Węgry oficjalnie i faktycznie były po przeciwnej stronie.
Trudno byłoby nam znaleźć drugie takie miejsce blisko Warszawy, zawierające tyle wątków polsko-węgierskich, a jednocześnie, mimo pewnych nienajlepszych zmian, zachowujące charakter miasta-ogrodu.
Z ludźmi Podkowy związał nas też wyjazd w 1989 roku na pielgrzymkę organizowaną przez Parafialny Komitet Pomocy Bliźniemu do Lwowa, Czerniowiec, Kamieńca Podolskiego, Odessy i Kijowa.
W październiku 1990 roku, zaraz po objęciu przez męża funkcji ambasadora, przyjechaliśmy wraz z pracownikami ambasady na uroczystą mszę do kościoła w Podkowie Leśnej. Mszę odprawiał ksiądz Leon Kantorski. W styczniu 1995 roku, również w podkowiańskim kościele, na mszy świętej podziękowaliśmy z księdzem Leonem za miniony okres. Po mszy, na symboliczną lampkę wina zaprosiliśmy wtedy księdza i pracowników ambasady już do naszego, nie całkiem jeszcze urządzonego domu w Podkowie.
Ákos wybrał wolność w Polsce w 1961 roku. Rok później pobraliśmy się. Cały czas mieszkaliśmy i pracowaliśmy w Polsce. Mąż tu skończył studia na Uniwersytecie Warszawskim i tu urodziły się nasze dzieci. Związki z Węgrami, ojczyzną i ludźmi, miał zawsze. W pracy zawodowej zajmował się głównie tłumaczeniem i pisaniem na tematy polsko- węgierskie. Przez wszystkie tamte lata nie chciał się wyrzec obywatelstwa węgierskiego.
W latach osiemdziesiątych siłą rzeczy nasiliły się jego spotkania z rodakami i pośredniczenie w kontaktach polsko-węgierskich. Przyjeżdżało do nas wielu Węgrów, którzy słuchali i patrzyli, co się dzieje w Polsce na ulicach, w domach prywatnych i w kościołach.
Po zmianach, które nastąpiły w roku 1989 tu i na Węgrzech, przyszedł czas na powołanie nowego korpusu dyplomatycznego. Mąż otrzymał propozycję objęcia stanowiska ambasadora Węgier w Polsce.
Pamiętam, że dowiedziałam się o tym któregoś dnia w maju 1990 roku. Ákos zatelefonował do mnie z Budapesztu. "Co byś powiedziała na to, że mogę zostać ambasadorem już Republiki Węgierskiej, a nie WRL w Polsce?"
Przyznam, że moje zaskoczenie było pełne i choć powiedziałam: Nie! wiedziałam, że Ákos już się zdecydował. Pytań było wiele, ale zasadnicze jedno - czy on podoła i czy ja, oczywiście każde z nas w innym zakresie.
Stało się i zostałam ambasadorową we własnym kraju. Przez blisko trzydzieści lat, od 1962 roku, byłam nie tylko żoną, ale jeszcze krótko studentką, matką dwojga dzieci (syn Andrzej urodził się w 1964 roku, a córka, Urszula w 1971), pracowałam jako architekt, byłam gospodynią domową czyli typową polską kobietą pracującą, z rodziną. Pomału oswajałam się z myślą, że teraz będę odbierana i przedstawiana przede wszystkim jako żona ambasadora. I tak też było.
Z pewnością nasi przyjaciele ucieszyli się ze zmiany w naszym życiu. Wiedzieli o dużym zaangażowaniu Ákosa w sprawy polsko- węgierskie i o jego działaniach w Polsce, uważali więc, że znalazł się w odpowiednim miejscu. Znając mnie natomiast martwili się, czy nie będzie mnie to zbyt męczyć. Zdarzało się też, że niektórzy znajomi, ledwo poznający mnie na ulicy albo w pracy, zaczęli obdarzać mnie dużo większym zainteresowaniem.
Latem 1990 roku intensywnie pracowałam zawodowo, kończyłam najpilniejsze projekty. Część lata, korzystając z gościny Marysi Maros i jej męża, spędziłam z moją półtoraroczną wnuczką Marysią w Podkowie Leśnej. Ákos był wówczas w Budapeszcie, gdzie pracował w ministerstwie spraw zagranicznych, przygotowywał się do pełnienia nowej funkcji, rozmawiał z politykami i był przepytywany przez różne komisje.
W pewnym momencie zostałam zaproszona przez ambasadę węgierską do obejrzenia rezydencji, w której przez najbliższe cztery lata mieliśmy mieszkać i przyjmować mniej lub bardziej oficjalnych gości. Miałam wyrazić swoje zdanie i podjąć decyzje co do remontu i wystroju domu. Był to piętrowy budynek, z ogrodem, który mnie najbardziej ucieszył. Na parterze mieściły się dwa salony, jadalnia, duża kuchnia i łazienka, w suterenie był bar urządzony w stylu lat pięćdziesiątych. Te dwie kondygnacje miały charakter oficjalno-reprezentacyjny. Na piętrze była część prywatna, sypialnia, gabinet, oczywiście łazienka i duży taras od strony ulicy.
Decyzje co do zakresu prac remontowych były trudne, bo mąż uprzedził mnie, że ma być oszczędnie. Skończyło się więc na zmianach, które wydawały mi się konieczne. Zerwano zbyt wzorzyste, ciemne tapety, ściany pomalowano na biało, wymieniono niektóre lampy i zasłony. Meble były porządne, stylizowane na antyki - podobne widywałam potem w innych rezydencjach - brakowało natomiast półek na książki.
Początkowo czułam się w tym domu jak w hotelu, czy wynajętym na trochę mieszkaniu - i właściwie słusznie, bo mieliśmy tam spędzić jakiś określony czas. Miałam świadomość, że musimy to wnętrze oswoić. Pomogło przeniesienie z naszego mieszkania, oddalonego zresztą od rezydencji o niespełna kilometr, naszych książek, trochę obrazów i prywatnych drobiazgów.
Nie bardzo mogłam i nie chciałam całkowicie zrywać z dotychczasową pracą. Okazało się to możliwe i byłam chyba jedyną żoną ambasadora, która pracowała zawodowo. Chodziłam więc nadal do pracy, co prawda tylko trzy razy w tygodniu, robiłam zakupy i w miarę możliwości zajmowałam się wnuczką, a potem jeszcze wnukiem. Spotykałam się z dziećmi i przyjaciółmi, to było moje prywatne życie.
Wracam do początków. We wrześniu pojechałam do Budapesztu, do Ákosa, który tam kontynuował przygotowania do objęcia bądź co bądź zaszczytnej funkcji. Nie wiedziałam, czy nie czekają mnie tam jakieś szkolenia dla żon ambasadorów, ale okazało się, że nie - miałam sobie radzić sama. W Budapeszcie Ákos chodził do pracy w ministerstwie spraw zagranicznych, ja spędzałam czas jako turystka i próbowałam uzupełnić swoją garderobę.
Nasz powrót do Warszawy był jednocześnie oficjalnym wyjazdem Ákosa do Polski jako ambasadora. Na odlot samolotu czekaliśmy w saloniku VIP-ów, w samolocie też nas traktowano w specjalny sposób.
W Warszawie jakiś czas mieszkaliśmy jeszcze w naszym własnym mieszkaniu; w rezydencji trwały prace remontowo-porządkowe. Stamtąd mąż wyjeżdżał służbowym samochodem z kierowcą do ambasady, a ja - autobusem do pracy.
W październiku przeprowadziliśmy się do rezydencji. Tutaj, zwłaszcza na początku, a właściwie przez cały czas jej pobytu w Polsce, bardzo ważną i pomocną dla mnie osobą była pani Gyöngyi, która pracowała w rezydencji wcześniej, u poprzednika Ákosa. Wprowadzała mnie w pewne tajniki techniczne zarówno samego domu, jak i przyjmowania oficjalnych gości.
Do obowiązków pani Gyöngyi i jej męża Jenö należało między innymi przygotowywanie przyjęć w rezydencji, dbała ona również o czystość i porządek w części reprezentacyjnej, a w ramach zajęć dodatkowych sprzątała w części prywatnej i prasowała - przyznam, że wyręczanie mnie w tej ostatniej czynności sprawiało mi sporą przyjemność.
Wprowadzeniem mnie w moją oficjalną rolę był dzień złożenia przez Ákosa listów uwierzytelniających prezydentowi Polski. Do rezydencji przyjechali dyplomaci węgierscy i oficer ze służb prezydenta. W takiej asyście pojechał nowo mianowany ambasador złożyć listy uwierzytelniające prezydentowi, wówczas - Wojciechowi Jaruzelskimu.
Tego samego dnia, już jako urzędujący ambasador, składał wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza. Byłam tam jako jedna z osób towarzyszących. Po uroczystości, gdy już odchodziliśmy z placu, na którym stało sporo ludzi, do Ákosa podeszło kilkanaście osób z gratulacjami. Byli to koledzy i koleżanki z Interpressu, w którym mąż pracował przez kilka lat i skąd został zwolniony w 1987 roku. Było to dość nietypowe spotkanie ambasadora akredytowanego w Warszawie z mieszkańcami miasta - kolegami z pracy.
Niedługo po objęciu przez Ákosa funkcji zaprosiliśmy do rezydencji wszystkich pracowników ambasady, Węgrów i Polaków, wraz z żonami i mężami. Do tej pory nie było takiego zwyczaju, ale okazało się, że kolacja integracyjna była dobrym pomysłem (żeby być sprawiedliwą - pomysłem częściowo podsuniętym przez sekretarkę Ákosa, panią Évę). Było sympatycznie, chyba wszyscy czuli się swobodnie, a ja poznałam cały zespół ludzi za jednym zamachem.
Ambasada węgierska znajduje się przy ulicy Chopina, w pobliżu Alej Ujazdowskich. Przed wojną była tu siedziba Poselstwa Królestwa Węgier. Zbigniew Brzeziński opowiadał nam kiedyś, że w 1939 roku, jako kilkuletni chłopiec z balkonu tego gmachu oglądał ze swym ojcem defiladę z okazji 3 maja.
We wrześniu tego samego roku budynek został zniszczony. Odbudowano go na początku lat pięćdziesiątych, co wpłynęło na jego funkcjonalność i zostawiło ślad we wnętrzach. Część wejściowa składa się z małej poczekalni i dużego hallu z szerokimi schodami prowadzącymi na pierwsze piętro, do dwóch dużych sal reprezentacyjnych, które praktycznie na co dzień nie są używane. Przydają się w dni uroczystych przyjęć.
23 października, w rocznicę Powstania Węgierskiego, w dniu święta narodowego ustanowionego w 1989 roku, ambasada wydawała przyjęcie, dla nas - inauguracyjne. Przyznaję, że miałam potężną tremę. Oprócz gości zaproszonych według klucza dyplomatycznego na przyjęciu były nasze dzieci - córka z mężem, syn z żoną i parę osób, z którymi nie tak dawno knuliśmy - drukarze, kolporterzy i kolporterki podziemnej prasy i książek. Chcieliśmy, żeby i oni byli z nami tego dnia.
Goście "z klucza" to przede wszystkim ambasadorowie i ich współpracownicy, z dziekanem korpusu - nuncjuszem papieskim oraz Polacy: politycy z niedawnej opozycji i nie tylko, przedstawiciele rządu, sejmu, senatu, episkopatu, generałowie i ludzie kultury. Zdarzyło się kiedyś, że jednocześnie przybyli czterej premierzy: urzedujący i trzej byli (Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski, Waldemar Pawlak i Józef Oleksy).
Według przyjętego zwyczaju gospodarze przyjęcia witają przed wejściem do głównej sali uściskiem dłoni kilkuset (a nawet około tysiąca) nadchodzących gości - jest to swojego rodzaju wyczyn. Potem należy wmieszać się w tłum i rozmawiać, to znaczy wymieniać parę zdań z jak największą ilością osób. Oczywiście ambasador i inni dyplomaci są do tego bardziej zobowiązani, ale żona też nie powinna stać w jednym miejscu. Poza tym z zasady nie rozmawia ona na tematy polityczne.
Mój udział w życiu dyplomatycznym polegał głównie na chodzeniu na przyjęcia z okazji świąt narodowych poszczególnych państw. Były też kolacje, rzadziej obiady, wydawane ze względów towarzysko- dyplomatycznych. Kilka razy zdarzyło się, po uzgodnieniu z mężem - a bywanie należało do obowiązków żony - że nie poszłam mimo zaproszenia. Były też przyjęcia przyjacielskie i mniej oficjalne, bo zaprzyjaźnieni z nami Polacy pełnili wtedy ważne funkcje w państwie.
My także wydawaliśmy przyjęcia. Przed każdym z nich ustalałam z panią Gyöngyi i jej mężem, kucharzem, czy będzie to spotkanie przy stole, czy na stojąco, w zależności od ilości osób, i co podamy. Zwykle musiała być chociaż jedna potrawa węgierska, na przykład naleśniki z Hortobagy - nadziewane mięsem, polane sosem paprykowym, zapiekane i na koniec polane śmietaną.
Jeden z takich wieczorów zapamiętałam szczególnie dobrze. W czasie wizyty węgierskiego ministra spraw wewnętrznych gośćmi w rezydencji byli przedstawiciele ministerstw spraw wewnętrznych i UOP obu krajów. Przyjechali z odpowiednią ochroną i gdy goście weszli do salonu, w naszym niezbyt dużym hallu zaroiło się od postawnych panów ze słuchawkami w uszach. Miałam wrażenie, że zebrało się tam kilkunastu silnych, niedosłyszących mężczyzn.
Po objęciu stanowiska ambasador składa wizyty swoim odpowiednikom z innych państw, akredytowanym w Warszawie. Nie potrafię określić, ile jest ambasad, ale na pewno około stu. Dawniej również żony składały takie wizyty, ale ku mojemu zadowoleniu, zasada ta już nie obowiązywała.
Wizytę taką złożyła mi jedynie żona ambasadora Szwecji. Tego rodzaju spotkanie nazywane "herbatą" odbywało się w godzinach przedpołudniowych. Podawało się wtedy kawę lub herbatę i jakieś słodycze, mile było widziane coś z kuchni kraju reprezentowanego przez ambasadora; my podawaliśmy słone ciastka - węgierskie pogacze. W naszym najbliższym sąsiedztwie mieściła się rezydencja ambasadora Nigerii. Pierwszą wizytę złożyli nam właśnie sąsiedzi, w godzinach przedpołudniowych. Herbatę podawała pani Gyöngyi, na której polegałam bardziej, niż na sobie. Okazało się, że w przypadku herbaty nie było to takie oczywiste. Picie herbaty na Węgrzech nie jest zbyt popularne. I oto na srebrnej tacy stały filiżanki z bardzo ładnej, cienkiej, węgierskiej porcelany, z których zwisały sznurki z papierkami, a kostki cukru leżały na spodeczkach. W taki sposób nie podaję herbaty nawet domownikom, więc czułam się mocno zakłopotana, ale nic nie mogłam zrobić. Od tej pory herbatę parzyłam sama i zawczasu stawiałam na tacy cukiernicę.
Odwiedzały nas też dzieci nigeryjskie, trzyletnie bliźnięta - dziewczynka imieniem Rut i chłopiec, Coppi, które były dokładnie w wieku naszej wnuczki Marysi. Przed pierwszym ich spotkaniem wydawało nam się, że powinniśmy trochę opowiedzieć o małych gościach, uprzedzić, że będą to dzieci czekoladowe, bo takie mieszkają w Afryce i że różnią się kolorem skóry od dzieci z przedszkola.
Marysia i Rut od razu zaczęły się bawić w piaskownicy, którą zresztą nie często można było zobaczyć w ogrodach rezydencji. Coppi natomiast przestraszył się małej, białej dziewczynki, niepodobnej do znanych mu białych dorosłych i przez dłuższy czas rozpaczliwie płakał, nie chcąc zejść z kolan piastunki.
Ambasadorem Czechosłowacji, a potem Czech była w tym czasie Marketa Fijalkova. Zaprzyjaźnilismy się z nią i z jej mężem, Przemkiem. Mąż ambasadora to pozycja, która wymaga jeszcze większego dystansu niż pozycja żony. Spotykaliśmy się na przyjęciach oficjalnych i prywatnie. Marketę poznaliśmy znacznie wcześniej, właśnie w Podkowie Leśnej, w 1987 roku, gdy zakładaliśmy Solidarność Polsko-Węgierską, na wzór wcześniej powstałej Solidarności Polsko-Czechosłowackiej, której przedstawicielką była wtedy właśnie Marketa. Pamiętałam ją, jako dziewczynę, o której mówiono, że pracuje w kotłowni, jest palaczem jak wielu innych dysydentów czechosłowackich w tym czasie. Po trzech latach spotkaliśmy się w innych rolach. Nie była już dziewczyną w podniszczonym płaszczyku, a panią ambasador demokratycznego kraju.
Zaprzyjaźniliśmy się też z ambasadorem Izraela Mironem Gordonem i jego żoną Ulą. Miron Gordon, który jako dziecko mieszkał w Polsce, mówił nieźle po polsku; jego żona natomiast początkowo nie znała języka, ale po paru miesiącach mówiła lepiej od męża. Oboje mieli dużo dobrej woli, aby stosunki polsko-izraelskie były dobre. On - duży, potężny, trochę rubaszny; ona - drobna, ładna, razem stanowili parę, która budziła powszechną sympatię. Przy okazji któregoś ze spotkań powiedziałam, że ma takie samo imię jak moja córka Ula; ona na to: " tak, tylko że moje imię bez zdrobnienia to nie Urszula, ale Uljanova, bo takie było życzenie mojej babci, komunistki z Odessy. Zostałam Ulą, bo nie chciałam być Uljanovą, a babcia, póki żyła, nie zauważyła różnicy".
Kiedy Gordonowie wyjeżdżali do Izraela, obiecywaliśmy sobie, że musimy się jeszcze spotkać albo tu, w Warszawie, albo tam. Nie pojechaliśmy, a Miron od paru lat nie żyje.
Obowiązki protokolarnego bywania określały święta narodowe poszczególnych państw. Częstotliwość ich była bardzo różna. Zdarzało się, że w jednym tygodniu przypadały dwie, trzy, albo nawet więcej takich uroczystych okazji. Przyjęcia odbywały się w takim dniu w ambasadach, rezydencjach, lub należących do nich ogrodach oraz w reprezentacyjnych salach hoteli; za czasów mojego bywania było to w Mariotcie, ale także w salach na parterze Zamku Królewskiego.
Miejsca spotkań różniły się wystrojem, ale ceremoniał był podobny. Napoje chłodzące i alkohole roznoszone przez kelnerów, jedzenie różne - od drobnych przekąsek do suto zastawionych stołów. Zdarzało się, że im biedniejszy kraj, tym bardziej było wystawnie. Goście oczywiście otrzymują zaproszenia, ale tylko wyjątkowo wchodzi się za ich okazaniem, widywano więc bywalców, którzy pojawiali się wszędzie, ale nikt nie potrafił powiedzieć, kim właściwie są.
W 1990 roku ZSRR jeszcze istniał. W listopadzie po raz ostatni obchodzono hucznie święto Rewolucji Październikowej. Zostaliśmy zaproszeni. Zastanawiałam się, czy po prostu nie pójść, bo miałam zakodowaną zasadę, że tam się nie chodzi. Zwyciężył nie tyle obowiązek zaproszonej żony, co ciekawość, jak prezentuje się to ponure gmaszysko od wewnątrz i jak będzie wyglądało spotkanie z ludźmi, którzy w czasach PRL-u nigdy tam nie bywali.
Już po wejściu do budynku przez ogromne drzwi poczułam, że trafiłam w sam środek socrealizmu i myślę, że moja reakcja nie była podyktowana zawodowym skrzywieniem architekta. Szeroka klatka schodowa zapełniona była gośćmi. U szczytu schodów ambasador Kaszlew z małżonką witali przybyłych. Przyjęcie odbywało się w ogromnej sali połączonej z podobnym wielkością i stylem pomieszczeniem, w którym stał wielki stół zastawiony potrawami - dominował kawior i ryby. Roznoszono napoje, głównie, choć nie tylko, wódkę. Po przemówieniu powitalnym ambasadora ukazał się zespół w strojach ludowych, który tańczył i śpiewał czastuszki.
Obecni byli przedstawiciele prawie wszystkich opcji politycznych i oczywiście, dyplomaci akredytowani w Polsce. Gwar i rozmowy niby takie, jak na innych przyjęciach, a jednak było coś specyficznego w powietrzu, może przez to miejsce i obecność ludzi, którzy po raz pierwszy przekroczyli te progi.
Nasza obecność na święcie obchodzonym w rocznicę Rewolucji Październikowej była swoistym paradoksem, bo nigdy ani ja, ani mój mąż nie uczestniczyliśmy w obchodach 7 listopada, a teraz jako przedstawiciele suwerennego i demokratycznego państwa z obowiązku braliśmy udział w przyjęciu z tej okazji. Trzy tygodnie wcześniej ambasador radziecki z małżonką byli obecni na przyjęciu w ambasadzie węgierskiej 23 października, w rocznicę Powstania Węgierskiego, stłumionego krwawo przez armię czerwoną.
W 1991 roku wiadomo już było, że dni Związku Radzieckiego są policzone, nie obchodzono więc uroczyście rocznicy Rewolucji Październikowej. Dostaliśmy natomiast zaproszenie do rezydencji ambasadora Kaszlewa i jego żony do Konstancina.
Zgodnie z panującym zwyczajem, zaproszenie przyszło z kilkudniowym wyprzedzeniem. Nie wiem, jak to się stało, ale dopiero w drodze do Konstancina uświadomiliśmy sobie, że jest 13 grudnia, dziesiąta rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Zaproszony był też Janusz Onyszkiewicz, wtedy wiceminister obrony narodowej, z żoną Joanną, wnuczką Józefa Piłsudskiego. Jemu dzień ten mógł się jeszcze kojarzyć z rocznicą internowania. Gościem był też wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kostarczyk, a dołączyła także Maryla Rodowicz z mężem.
Ogromny świerk przed rezydencją ozdobiony był kolorowymi lampkami. Tam właśnie, pod drzewem, poczęstowano nas kieliszkiem zimnej wódki i gorącym pasztecikiem.
Kolacja, już przy stole, składała się, jak pamiętam, głównie z przeróżnych, bardzo smacznych pielmieni. Przed naszymi talerzami stały kartoniki z imieniem i nazwiskiem, ozdobione herbem ZSRR. Ambasador Kaszlew oznajmił,że to już ostatnie takie wizytówki, prawie historyczne i radził zachować je na pamiątkę.
Cztery razy byliśmy na przyjęciu, które z okazji Nowego Roku prezydent Rzeczypospolitej wydaje dla korpusu dyplomatycznego na Zamku Królewskim.
O oznaczonej godzinie zaproszeni goście, w strojach wieczorowych, zbierają się w saloniku, który pełni rolę poczekalni przed wejściem do sali głównej. Wchodzący są anonsowani. Pierwszy wchodzi nuncjusz papieski, który jest dziekanem korpusu dyplomatycznego, następnie ambasadorowie z żonami, według kolejności określonej długością akredytacji w Polsce.
Gości witał wówczas prezydent Lech Wałęsa z żoną Danutą i świtą - marszałkami sejmu i senatu, premierem, ministrami i przedstawicielami partii politycznych.
Mowę powitalną z życzeniami dla dyplomatów wygłosił prezydent, w imieniu korpusu dyplomatycznego odpowiedział nuncjusz papieski, dziękując i składając życzenia dla Polski na ręce prezydenta Rzeczypospolitej.
W 1991 roku, z okazji przyjazdu Ojca Świętego do Polski, otrzymaliśmy zaproszenie na mszę świętą celebrowaną przez papieża. Po południu tego samego dnia, w ogrodzie nuncjatury odbyło się spotkanie Jana Pawła II z dyplomatami i ich żonami. Po słowach powitania nuncjusza, arcybiskupa Józefa Kowalczyka, przemówił dostojny gość. Następnie kolejno, według zasad protokółu, podchodziliśmy do Ojca Świętego, który przedstawianym ambasadorom przekazywał swoje życzenia dla nich i dla ich kraju, w różnych językach. Do nas przemówił po węgiersku. Nigdy nie byłam w Rzymie i tu, w Warszawie, dane mi było przyjąć błogosławieństwo Ojca Świętego.
Do moich obowiązków należał również udział w tak zwanym programie dla pań, gdy gościom na szczeblu państwowym towarzyszyły żony.
Jeśli wizytę składał przedstawiciel Polski w Budapeszcie, byłam osobą towarzyszącą tam; jeśli Polskę odwiedzali Węgrzy, to tutaj.
Pierwsza taka oficjalna wizyta odbyła się na początku 1991 roku. Lech Wałęsa wyjeżdżał do Budapesztu na spotkanie Grupy Wyszehradzkiej. Dla pani Danuty Wałęsowej był oddzielny program. Osobami towarzyszącymi były: żona ambasadora Polski na Węgrzech Danka Koźmińska, pani z protokółu węgierskiego MSZ i ja.
Programy dla pań były zwykle dość podobne: spacer po mieście, muzeum, ewentualnie koncert, nieraz przedszkole lub szkoła.
Zwiedzałyśmy Budapeszt - Stare Miasto, kościół Matyasa i Galerię Narodową. Wszędzie twarzyszyła nam ochrona osobista pani prezydentowej. W muzeum pan z ochrony zwrócił się do niej, żeby skrócić wizytę, bo nie zdążą kupić salami. Pani Danuta Wałęsowa o wiele jednak bardziej zainteresowana była obrazami i objaśnieniami kustosza muzeum - i tak pobyt w muzeum nie tylko nie został skrócony, ale był dłuższy, niż przewidywał program.
Uroczysty obiad w saloniku jednej z najelegantszych restauracji w Budapeszcie wydawała pani prezydentowa Zsuzsa Göncz, z żoną nieżyjącego już premiera Antala.
W czasie takich wizyt program jest dość napięty i właściwie nie ma żadnych przerw. Przemieszczanie z miejsca na miejsce odbywa się samochodami. Na początku jedzie auto pilotujące, z "kogutem". Przyznam się, że te przejazdy krępowały mnie nieco. Sama, będąc ambasadorową, spotykałam się z uciążliwościami poruszania się po mieście, kiedy odwiedzała je "ważna osoba". Mąż bardzo lubi opowiadać, jak to jechał Nowym Światem z jakimś oficjalnym gościem i widział mnie stojącą z torbą z zakupami i wypatrującą autobusu.
W Polsce towarzyszyłam również żonie węgierskiego ministra spraw zagranicznych, pani Edycie Jeszenszkiej i pani prezydentowej Zsuzsie Gönczowej. Tu też programy były podobne - spacer w Łazienkach, Żelazowa Wola, Wilanów, Muzeum Narodowe, Kraków; do tego dochodziły uroczyste obiady lub kolacje.
Na przyjęciach siedzących każdy ma swoje wyznaczone miejsce. Zwykle przed salą jadalną rozłożony jest schemat stołu z zaznaczeniem, do którego miejsca należy się kierować. Według przyjętego zwyczaju najważniejszy gość i gospodarz przyjęcia siedzą naprzeciwko siebie, w środku dłuższych boków lub przy szczytach stołu. Na stole przy każdym nakryciu umieszczony jest kartonik z imieniem i nazwiskiem, aby każdy usiadł na właściwym miejscu. Na wstępie, albo przed deserem wygłasza się toasty.
Nie pamiętam już dokładnie, czy w czasie wizyty prezydenta ÁrpÁda Göncza, czy Gézy Jeszenszkiego zdarzył się dość zabawny incydent. Goście mieszkali wtedy w hotelu Rady Ministrów na Parkowej. Po którymś z punktów programu dla pań podjechaliśmy pod hotel, gdzie według programu miał być obiad o godzinie 13.15. Była 13.00. Do samochodu podszedł urzędnik protokółu MSZ i zwrócił się do ambasadorowej Koźmińskiej i do mnie: "panie będą uprzejme być tu o godzinie 15.00". W ten sposób polski MSZ zaoszczędził na dwóch obiadach, a nam niespodziewanie podarowano dwie godziny wolnego czasu. Blisko było do Łazienek, poszłyśmy więc tam i zjadłyśmy bez protokółu jakieś kanapki, siedząc na ławce i patrząc na drzewa i staw.
W 1992 roku obowiązki męża rozszerzono też o funkcję ambasadora Republiki Węgierskiej na Białorusi; jeździł więc tam kilka razy w roku na parę dni.
Mińsk był smutnym, socrealistycznym miastem. Jedyna cerkiew bielała świeżym tynkiem i już służyła wiernym. W katedrze katolickiej Polacy mieli już jedno pomieszczenie do odprawiania liturgii, w głównej nawie nadal była miejska sala gimnastyczna, ze źle zaprojektowanym zapleczem sanitarnym, bez wentylacji. Wchodzących do budynku uderzał więc szczególny odór. Teraz katedra jest już odnowiona i cała służy celom, dla których powstała.
W ramach obowiązków męża mieliśmy w Mińsku zaprosić prezydenta Szuszkiewicza, miejscowych notabli i przedstawicieli tamtejszego korpusu dyplomatycznego. Mieszkaliśmy w hotelu "Cometa" i tu miało się odbyć przyjęcie. Po śniadaniach hotelowych, które składały się wyłącznie z żółtego sera i po tym, co widziałam w sklepach, pełna byłam złych przeczuć. O napoje alkoholowe byliśmy spokojni, bo przyjechały z nami. Obawy okazały się niepotrzebne. Kuchnia hotelowa i cała obsługa popisała się przygotowując różnorodne dania, do tego elegancko podane. W sali, na chwilę przed przyjściem gości poczułam się jak w bajce " stoliczku, nakryj się", albo jak w Polsce lat osiemdziesiątych, gdy nic nie było w sklepach, ale każdy, kto przyjmował gości, umiał coś wyczarować.
Wracając z Mińska do Warszawy samochodem staraliśmy się jak najwięcej zobaczyć. Zwiedziliśmy Lidę i Wołkowysk, obejrzeliśmy Nieśwież i Mir.
Po powrocie byliśmy zwykle bardzo zmęczeni podróżą. W środku nocy, o trzeciej, obudził mnie Ákos, mówiąc, że ktoś jest na tarasie i puka do drzwi sypialni. Jeszcze niezupełnie rozbudzona, sądząc, że nadal jesteśmy w hotelu w Mińsku, na dziesiątym piętrze, gdzie nie było żadnego balkonu ani tarasu, najpierw stwierdziłam, że mu się zdaje, ale potem też coś usłyszałam. Pukanie nie ustawało.
Między rezydencjami naszą i nigeryjską była budka całodobowej ochrony. Żołnierz, który tam był, miał pilnować naszego bezpieczeństwa. Wydawało się, że musiał coś zauważyć i pewnie już zareagował. Kiedy Ákos wyszedł do niego, okazało się, że żołnierz nie tylko nic nie słyszał i nie widział, że ktoś się dostał na teren rezydencji, ale nie wiedział też, przed jakim domem stoi i spytał męża: "to co ja mam (dodając popularny przerywnik) robić?" W końcu chyba to ja zatelefonowałam na policję, a gdy mąż wracał do domu, usłyszał: "panie Ákosu, niech mnie pan wpuści". Okazało się, że to kolega córki, wracając nocą z jakiejś imprezy, postanowił sprawdzić, czy łatwo można wejść do tego rodzaju placówki. Okazało się, że dość łatwo. Policja była już w drodze, przyjechali i skończyło się na upomnieniu i postraszeniu trochę młodego człowieka. Na drugi dzień dostałam od niego bukiet kwiatów.
Wydaje mi się, że przez okres pełnienia funkcji żony ambasadora udało mi się zachować dystans do siebie i do sytuacji. Zabawne były na przykład uwagi: "jak świetnie mówi pani po polsku. Gdzie i kiedy się pani nauczyła?" Przeważnie przyznawałam się, że nie jest to moja szczególna zasługa. Raz nie bardzo wiedziałam, jak zareagować, gdy żona polskiego ministra obrony narodowej stwierdziła, że "tylko ten akcent zdradza, że nie jest pani Polką, ale poza tym mówi pani świetnie."
W korpusie dyplomatycznym wiele osób mówiło po polsku. W niektórych państwach przyszli dyplomaci - a także ich żony lub mężowie - przed przyjazdem do kraju, w którym mają pracować uczą się zwyczajów i języka tego kraju. Zwykle po zakończeniu kadencji w jednym miejscu są kierowani na nową placówkę. W naszym wypadku było inaczej. Mąż z góry wiedział, że mógł z całą odpowiedzialnością być ambasadorem tylko w Polsce. Nie widział się w roli dyplomaty w innym kraju. Ewenementem było wtedy, że wszyscy pracownicy ambasady węgierskiej mówili po polsku i byli zaangażowani w odbudowywanie i tworzenie dobrych stosunków między obu państwami. W tej nowej rzeczywistości ci, którzy nawet nie byli zawodowymi dyplomatami, sprawdzili się dzięki swojemu zaangażowaniu.
Moja sytuacja jako żony ambasadora różniła się od życia w Polsce innych żon. Byłam u siebie, blisko rodziny i przyjaciół, pracowałam zawodowo. Właściwie nie poznałam do końca życia pań na rezydencjach, prawie nie uczestniczyłam w ich spotkaniach w Klubie Pań, ich rozrywkach czy wyjazdach krajoznawczych. Przy spotkaniach radziłam, co warto w Polsce zobaczyć, gdzie pojechać, na co zwracać uwagę.
W tamtych czasach w podobnej sytuacji była jescze żona ambasadora Chile, której mąż przed objęciem stanowiska ambasadora też mieszkał po zamachu Pinocheta w Polsce. Polką była też żona ambasadora Włoch, z tym że do Warszawy przyjechała wtedy z kraju swego męża. Jako ciekawostkę podam fakt, że jej rodzice, państwo Nowosielscy, plastycy, mieszkali w Podkowie, a jej mama mieszka tam do dzisiaj.
Wiadomo było, że kadencja się kończy. Dla męża był to czas bardzo wyczerpujący fizycznie i psychicznie. Składaliśmy wizyty pożegnalne, wydawaliśmy ostatnie przyjęcia. Jedna z pań spytała, czy nie będzie mi tego brakować, czy nie żałuję, że kończy się ten okres w moim życiu. Odpowiedziałam, że nie, a nawet cieszę się. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, ale ja naprawdę to właśnie czułam. Była to bez wątpienia wielka przygoda. Poznałam wielu ludzi, niektórych bardzo ciekawych, byłam w miejscach i w sytuacjach, w których w innych okolicznościach nigdy bym się nie znalazła. Jednocześnie musiałam być w ciągłym pogotowiu towarzyskim i miałam świadomość, że moje zachowanie i słowa nie są tylko moją prywatną sprawą. Był to też czas bez trosk finansowych, wyręczano mnie w niektórych codziennych czynnościach i było to bez wątpienia wygodne.
Na pożegnanie otrzymałam od polskich pracowników ambasady - sprzątaczek, kierowców i innych - serwis obiadowy w prezencie. Był to gest bardzo sympatyczny, niespodziewany i zupełnie bezinteresowny.
W 1994 roku obchodziliśmy ostatnie Boże Narodzenie w rezydencji, z naszymi dziećmi i trójką wnucząt - Marysią, Jackiem i zaledwie 6-dniową Krysią. Już mieliśmy dom w Podkowie Leśnej, wiedzieliśmy, że następne dni i święta będziemy tu spędzać. Znaleźliśmy swoje miejsce. Spokój. Ciszę. Przyrodę. Nasz dom, może za duży na co dzień dla nas dwojga, choć w porównaniu do "pałaców" powstających w Podkowie bardzo mały, jest akurat właściwej wielkości, gdy często na soboty i niedziele przyjeżdżają nasze wnuki i spędzają tu część wakacji, nieraz również ze swymi węgierskimi kuzynami.




 <– Spis treści numeru