Stanisław Vincenz (1888 - 1971), wybitny humanista, oryginalny pisarz i myśliciel, wrażliwy i utalentowany tłumacz i znawca poezji, wielki czytelnik, poliglota, wspaniały gawędziarz, zmarł trzydzieści lat temu. Otwarty na kulturę wszystkich ludów i narodów, był - można powiedzieć - obywatelem świata. Bliżej związał go los z kilkoma miejscami na Ziemi. Nade wszystko z "małą ojczyzną" - krainą położoną malowniczo nad Prutem i Czeremoszem, na południowo- wschodnich kresach dawnej Rzeczypospolitej. Tam się urodził, tam przeżył pół wieku, tę ziemię huculską ukochał i opisywał w swych utworach. Musiał ją opuścić w 1939 roku po wkroczeniu wojsk radzieckich. Udał się wówczas na Węgry, gdzie przebywał do końca wojny.
Był to drugi ważny kraj w życiu Vincenza (trzeci to Szwajcaria, gdzie mieszkał po wojnie i tam też umarł). O początku swej uchodźczej doli pisał później w Dialogach z Sowietami: "Raniutko 18 września znaleźliśmy się na granicy węgierskiej, na przełęczy zwanej od wieków Tatarską. Tam to nad dopływem Prutu, który nazwano Prutec, teren ten wznosi się z wolna, łagodnie, a góry i połoniny łaskawie zniżają się i rozszerzają się w naturalną bramę, jak gdyby chciały przepuścić zbiegów bez trudu. Od wieków przełęcz Tatarska ułatwiała ucieczkę na Węgry nieraz nawet pokaźnym grupom ludności, które unosząc niewiele mienia, przeważnie z życiem tylko zmykały przed nagłymi nalotami i wyprawami Tatarów (...)
I oto my wszyscy razem raniutko na przełęczy Tatarskiej jak za dawnych czasów. Za nami i przed nami wymowne perspektywy, wspomnienia dziejowe: od północnego wschodu dawniejsze, tatarskie, a od południa niedawne, nieco pogodniejsze: monarchii austro- węgierskiej z lat 1914 i 1916, z czasów, kiedy było jeszcze dokąd uciekać."
Na zawsze pozostała mu w pamięci gościnność Węgrów. Jako niezmiernie wnikliwy obserwator rychło wyczuł słabe tętno życia gospodarczego w ich kraju, zwłaszcza w porównaniu z okresem sprzed I wojny światowej, a także - ubóstwo społeczeństwa. Nad wszystkim jednak górowała wówczas świadomość błogosławieństw pokoju i gościnnego ciepła, z którym uchodźcy się zetknęli. Autora Na wysokiej połoninie uderzył "kontrast między północną a południową stroną Karpat" nasilający się "szczególniej jesienią, gdy po stronie polskiej zjawiają się już nocne przymrozki, a w wysokich Karpatach okresy srebrnego szronu utrzymują się nieraz aż do południa, na Węgrzech dojrzewają w cieple winogrona. Zapewne już przed wiekami do odległych plemion osiadłych aż gdzieś pod Uralem, dochodziły wieści o tej błogosławionej kotlinie, bo przedzierały się ku niej jedno za drugim przez niezmierzone stepy, lasy i góry."
Korzystając ze sprzyjających okoliczności, choć przecież trawiony niepokojem i tęsknotą za najbliższymi (wszyscy poza najstarszym synem zostali w domu), poznawał Węgry, przyglądał się Budapesztowi. Aquincum oddziałało na wyobraźnię Vincenza wizją niezwykłego momentu w dziejach, kiedy to "zbrojne rzesze ludów z północnego wschodu, tj. z lewego brzegu Dunaju, które dotąd tylko straszyły czasami hałasem mieszkańców Aquincum (...) upatrzyły sobie chwilę stosowną i przekroczyły Dunaj. Wlały się w strzeżone dotąd granice Imperium, a potem zalały bezpowrotnie jego urządzenia, cywilizację wraz z teatrami, łaźniami, agorami, pomnikami."
W tym czasie napłynęły do Vincenza wezwania od przyjaciół z Anglii i Szwajcarii. Poważnie rozmyślał nad możliwością wyjazdu na Zachód, rozpoczął nawet starania o uzyskanie potrzebnych do tego dokumentów. Ostatecznie postanowił jednak wracać w rodzinne strony, do swych bliskich. 20 października wyruszył wraz z synem w stronę domu. Zetknął się na Węgrzech z kurierami polskimi i podziwiał ich bezinteresowną odwagę, miał wszakże opory moralne przed korzystaniem z ich pomocy. Przez góry spowite gęstą mgłą przeprowadziła obu uchodźców pasterka z tamtych okolic, Olenka. Po pewnych przygodach, związanych z nieoczekiwanym (i oczywiście - niepożądanym) spotkaniem radzieckiego patrolu, ojciec i syn powrócili do najbliższych.
Zapamiętał do końca życia "ten słoneczny miesiąc na Węgrzech", a kraj ten objawił się "skołatanemu wygnańcowi" jako prawdziwy ziemski raj. Raj otoczony przez rozszalałe piekło, oaza pokoju pośród strasznej wojny. Ta sytuacja sprawiała, że szczęście wypływające ze spokoju codziennego bytowania zdawało się kruche i ulotne. Ustawicznie budził się niepokój, że raj może być w każdej chwili utracony. " Pokój - pisał Vincenz - trzymał się na ciepłym horyzoncie Węgier podobnie jak węgierska pogoda jesienna, której niezdolne zmazać chmurzyska, tłoczące się nad wysokimi Karpatami. Toteż po katastrofie Polski to zachodzące słońce pokoju europejskiego, w ramach ciepłej jesieni, pozostało mi na długo w pamięci."
Ta piękna chwila trwała jednak dość długo i po powtórnym przekroczeniu granicy węgierskiej (1940) - tym razem już z rodziną - mógł się Vincenz cieszyć pokojem jeszcze przez wiele miesięcy. Zamieszkał wraz z bliskimi w Nógradveroce. Była to wieś położona na lewym brzegu Dunaju, o godzinę drogi od Budapesztu, wieś - jak to pisarz określił - "z pretensjami miasteczka, nawet letniska". Nógradveroce to miejsce bardzo piękne, pozwalające wygnańcom choć w części stłumić tęsknotę za stronami rodzinnymi oraz myśli o dramacie, dokonującym się właśnie w Polsce i w innych krajach Europy. Stanisław Vincenz tak ten swój azyl opisał: "Okolica, gdzie Dunaj w kilku potężnych skrętach przebija się przez góry bramami skalnymi, a potem tworząc sporą wydmę piaszczystą rozdziela się na dwa potężne ramiona. W tak heroicznej walce rzeka wytworzyła tam krajobraz idylliczny jakich niewiele. Współżycie osiedli, lasów, sadów owocowych i cichych dopływów, figura nadziei dla skołatanych wojnami rozbitków."
Wszystkowidzące oko Vincenza dostrzegało wszakże, iż ta cudowna malowniczość i rozmaitość terenów dostarczają zarazem warunków sprzyjających działaniom wojennym. I to się potwierdziło: idylliczna kraina stała się miejscem ciężkich walk. Nastąpiło to jednak dopiero po marcu 1944.
Jak wyglądało życie Vincenza w tym pierwszym okresie jego powtórnego pobytu na Węgrzech? Jak wspominają Helena i Tibor Csorbowie, pisarz "nie lubił życia gromadnego". Jest to zapewne prawda, ale o tyle tylko, że nad formy grupowego życia literackiego, uroczystości i akademie, przedkładał samotne godziny pracy twórczej. Ale prawdą jest również to, że uwielbiał spotkania i rozmowy z przyjaciółmi, z ludźmi, których lubił i cenił (o tym już nie mówiąc, że miał rzadki dar nawiązywania autentycznych kontaktów z ludźmi rozmaitych zawodów i z różnych środowisk, że w każdym potrafił dostrzec jakąś cechę głęboko ludzką, jakiś rys swoisty i cenny). Zacytujmy raz jeszcze Csorbów: " Moralny ton, jak i pewne wytyczne kierunkowe kultury, nadawał on niewątpliwie całemu środowisku polskiemu. Dom jego był czymś w rodzaju «polskiej akademii platońskiej» na Węgrzech."
Po wejściu Niemców i Sowietów sytuacja zmieniła się radykalnie. Prysło poczucie bezpieczeństwa, dom w Nógradveroce stał się kwaterą coraz to nowych grup żołnierzy, w wyniku czego jego wyposażenie znacznie się zdekompletowało. Wiele nocy rodzina pisarza zmuszona była spędzić w piwnicy. Z ogromną ofiarnością pomagał w tym czasie miejscowej ludności. Interweniował w jej sprawach u dowódców jednostek okupacyjnych, służył za tłumacza. W połączeniu z przymusem towarzyszenia przykrym gościom w ich rozrywkach było to jednak dosyć uciążliwe.
Jak już wspomniałem, Vincenz starał się uczestniczyć w życiu duchowym polskiej wspólnoty, oddziaływać na nie, kształtować je własną twórczością. Miewał odczyty dla uchodźców (także w języku węgierskim dla Węgrów). Niektóre swe prace ogłosił na Węgrzech drukiem w wydawnictwach powołanych do życia przez środowisko uchodźcze. Pisywał też wstępy do wydawanych na Węgrzech książek polskich pisarzy, a także do polskich edycji Endre Adyego i Lajosa Aprilyego. Z tym drugim, wybitnym poetą i tłumaczem, a od 1943 roku sąsiadem z drugiego brzegu Dunaju, nawiązał zresztą znajomość, która rychło przerodziła się w przyjaźń (kilka wierszy Aprilyego pięknie przetłumaczył).
Warto jeszcze powiedzieć trochę więcej o postawie Vincenza wobec kraju, który udzielił mu schronienia: o poznawaniu ziemi, czyli środowiska geograficzno-przyrodniczego, a także dzieł sztuki i literatury, czyli - mówiąc ogólnie - środowiska kulturowego Węgrów. Oczywiście, te dwie dziedziny były sobie bliskie, trwały w wieczystej symbiozie, wzajemnie się przenikały i warunkowały (zwłaszcza w ujęciu Vincenza). Autor Na wysokiej połoninie potrafił czytać nie tylko w księgach pokrytych rządkami liter, umiał również odcyfrować "niewidzialne pismo" (tytułowa formuła ulubionej przez Vincenza książki poetyckiej Aprilyego) ukształtowania terenu, charakteru krajobrazu. Umiał dostrzec i unaocznić innym głęboką więź materialnych warunków bytowania ludzi z ich kulurą duchową. Eseje Brama do Węgier i Pole Bobrowe dostarczają przykładów takiego właśnie globalnego pojmowania kultury, a także - by tak rzec - głębinowego ujmowania historii. W zakończeniu Dialogów z Sowietami Vincenz przywołał zdanie poety austriackiego, Adalberta Stiftera, że "oprócz dziejów głośnych i rzekomo wielkich - państw, wojen i rewolucji - istnieją dzieje pozornie małe, ale obszerniejsze i powszechniejsze: dzieje krajów niescalonych jeszcze w organizacje państwowe i regionowe, dzieje cechów, osiedli, dzieje rodzin, dzieje każdego człowieka." Tę sferę tajemną i pomijaną penetrował od dawna Vincenz z przenikliwością i czułą wrażliwością. Takie widzenie dziejów równouprawniało historię wszystkich narodów, plemion, szczepów, grup ludności. Stąd postawa Vincenza: otwarta, pozbawiona uprzedzeń, odrzucająca stereotypy.
Taka też postawa cechowała stosunek autora Na wysokiej połoninie do kultury węgierskiej. Odkrył w niej wiele cennych wartości, uznał jej najwybitniejszych twórców za godnych postawienia w rzędzie wielkich przedstawicieli kultury powszechnej. Nazwiska tych świetnych Węgrów przywoływał również w szkicach pisanych po wojnie. Kultura węgierska fascynowała Vincenza dodatkowo swoją wyrazistą odrębnością od innych kultur europejskich, rzec by można - samorodnością. Nie ujmował wszakże literatury węgierskiej ( by poprzestać tu na tej jednej dziedzinie kultury) w izolacji, lecz w związkach z innymi literaturami, w związkach wzbogacających i pozwalających uchwycić własną swoistość. Metoda Vincenza była w pewnej mierze postulatem, swego rodzaju projektem ujęcia rozwoju kultury europejskiej jako kultury regionów. Podstawowy mechanizm owego rozwoju to "oscylacja między domem a tułaczką, między regionalizmem a uniwersalizmem", ciągłe dążenie do wyjścia poza siebie, ale zarazem - do pozostania sobą, do wyszlachetniania się w ożywczym nurcie kultur obcych i do równie wzbogacającego oddziaływania na nie. Potrzebne są do tego żywe kontakty i swobodny przepływ wartości. Tymczasem nawet pomiędzy Polską a Węgrami był on - w wyższych rejestrach kultury - niewystarczający. Nie ma go także pomiędzy kulturami innych krajów tej części Europy. Wszyscy zwróceni są ku Zachodowi, na siebie spoglądają niechętnie, czasem z lekceważeniem. "A prawdę mówiąc - pisał Vincenz - lekceważenie lub tylko przeoczanie sąsiadów i w szczególności kulturalnego narodu przyjaciół, przy równoczesnym sięganiu do tego, co dalekie, głównie z tej racji, że uznane na rynku światowym, a nie że wielkie, jest w konsekwencji brakiem szacunku dla siebie samego. A z pewnością niejedna miernota zachodnia rozpierała się na scenach Budapesztu czy Warszawy, a nikomu nie przyszło do głowy wystawić Nie-boską komedię lub Tragedię człowieka Madacha." W następstwie takiej postawy społeczeństw Europy Środkowej region ten nie będzie stanowił odrębnej całości kulturowej i nie będzie zdolny do partnerskich związków z kulturą Wschodu i Zachodu.
Takie refleksje na temat kultury polskiej i węgierskiej sformułował Stanisław Vincenz w okresie pobytu na Węgrzech. Stanowiska w tej kwestii zasadniczo nie zmienił. Zawsze przyświecał mu platoński ideał piękna i dobra, tyle że przejawiający się w kształtach rozlicznych, w nieprzebranym bogactwie idei i form.
Tematyka powyższego szkicu została potraktowana szerzej i bardziej szczegółowo w edycji utworów S. Vincenza powstałych w okresie jego pobytu na Węgrzech. Por. S. Vincenz, Atlantyda. Pisma rozproszone z lat II wojny światowej, wybór, wstęp i opracowanie J. Snopek, Warszawa 1994.