"Po trzymiesięczny zabawie wideński jachać do Wenecyjej, gdzie sie zabawić z miesiąc" - radził Andrzej Maksymilian Fredro (ok. 1620-1679), który obmyślił trasę i program "dwuletniej peregrynacji każdemu Polakowi potrzebnej".
Wenecja od dawna leżała na włoskim szlaku edukacyjno-wychowawczych wojaży magnackich i szlacheckich synów, ale zatrzymywano się tam dłużej nie dla jej urody. W XVII wieku nie była jeszcze miastem magicznym - mimo niezwykłego usytuowania, kilkusetletniej tradycji oraz przyciągającego twórców bogactwa i wyrafinowania mecenasów. Metafizycznego piękna przydało jej dopiero umieranie. Podróżnych znad Wisły interesowała najczęściej jako siostrzana Serenissima Respublica, która różne swoje problemy zdołała rozwiązać, skuteczna militarnie, partnerka w polityce zagranicznej (zwłaszcza antytureckiej).
Także Fredro, marszałek słynnego sejmu z 1652 roku, na którym po raz pierwszy potraktowano poważnie liberum veto - sprzeciw jednostkowy, co dało początek szczególnej praktyce politycznej szlacheckiej Rzeczypospolitej, zalecał, aby miesiąc w mieście nad Laguną spożytkować na poznanie jego urządzenia, pogłębione lekturą książek, które "tanio i łatwo kupić", o historii i ustroju Wenecji - i na naukę francuskiego, gdyż "włoski język sam z siebie przyjdzie".
Należało zobaczyć "raz i drugi" Arsenale, stocznię zdolną wyprodukować i zwodować w ciągu doby uzbrojoną wojenną galerę, "uczyć się lania dział" i podpatrywać inne militaria, i oczywiście "być (...) na Muranie, gdzie skła robią", bo to one przecież - obok koronek i luster - najsilniej kojarzyły się z Wenecją mieszkańcom pałaców i bogatych dworów Korony i Litwy. Kto kupił bardzo popularny, przełożony z niemieckiego przewodnik Delicje ziemi włoskiej, wydany w Krakowie w 1665 roku, mógł przeczytać, że na Murano "jest jeden szklarz", który "co dzień to inną, coraz to nowszą w robieniu narabia inewncyją, od rożnych kolorów farb, złota i srebra przymieszania (...), czego same wejrzenie człowieka uwesela".
Bawiący nad Laguną jedynie przejazdem wyspy szklarzy już raczej w planach nie uwzględniali. Wybór miejscowych atrakcji dokonany przez 19-letniego Jerzego Radziwiłła, późniejszego biskupa krakowskiego, który jesienią 1575 roku jeden dzień swej podróży do Rzymu, gdzie studiować miał teologię, przeznaczył na obejrzenie Wenecji, bardzo przypomina zestaw minimum dzisiejszych wycieczek. Zobaczył kościół św. Marka, Pałac Dożów i Arsenał, i zdążył jeszcze popływać gondolą po Canale Grande.
Krótkotrwałe pobyty w Wenecji miały wyraźnie charakter turystyczny bądź rozrywkowy. Wtedy nieobojętna była pora roku, nie tylko z powodu trudnych do wytrzymania upałów i wilgotności powietrza, lecz także dla oferowanych przez miasto cyklicznych imprez. Bardzo tu było blisko z Padwy, gdzie studiowały kolejne pokolenia zamożniejszych rodów Rzeczypospolitej szlacheckiej. W latach 1575-76 słuchali wykladów padewskich profesorów również bracia Zbigniew i Hieronim Ossolińscy, "czasem w Wenecyji mieszkając". Co dziwniejsze, szalała tam wtedy zaraza, która zabrała tysiące wenecjan, między innymi Tycjana, a w Pamiętniku Zbigniewa znajdujemy tylko, że powrót do Krakowa zajął im prawie cztery miesiące, gdyż "dla powietrza na kilku miejscach byli zatrzymani". Syn Zbigniewa, Jerzy, wybitny mąż stanu, kanclerz wielki koronny za panowania Władysława IV, jako młodzieniec także został wysłany w edukacyjną podróż po Europie, aż trzyletnią, i w drodze do Padwy, 27 maja 1615 roku zatrzymał się w Wenecji, "w wigiliją prawie Bożego wstąpienia, na który dzień najprzedniejsza festa odprawuje się, dla której i dla inszych przyczyn kilka dni strawiwszy (...) i co godnego oglądawszy". Nic więcej czytelnikom swego Pamiętnika nie zdradził.
Mniej politycznie postąpił kilkadziesiąt lat później wojewoda miński Krzysztof Zawisza i opisał w raptularzu, co mu się najbardziej w Wenecji podobało. Ponieważ niestety była to jakaś czarno-biała marmurowa posadzka, która w zależności od kierunku patrzenia zmieniala wzór, a w Scuola di San Rocco, gdzie powinny go poruszyć obrazy Tintoretta z przejmującym "Ukrzyżowaniem", podziwiał "księgi z drewna robione, których od prawdziwych (...) rozróżnić trudno", i jeszcze w kościele św. Marka alabastrowy słup, taki że jak "świeca przy nim postawi się, tedy przez słup na wylot przejrzysz" - nieszczęśnik co rusz pojawia się w uczonych rozprawach jako przyklad barokowego ignoranta.
Festa w dniu Wniebowstąpienia, na którą trafił Jerzy Ossoliński, to niewątpliwie tradycyjne zaślubiny Wenecji z morzem, ponawiane od roku 1000. Dokonywał ich doża z przepysznej galery Bucintoro, rzucając pierścień w morskie głębiny, ale oczy męskich uczestników ceremonii przyciągały gondole wytwornych kurtyzan, stanowiące znaczną część pływającego orszaku.
Jeszcze ciekawiej było znależć się w Wenecji w czasie karnawału. Na początku 1699 roku rozbawione miasto na blisko trzy tygodnie zatrzymało jadącą do Rzymu polską królową Marię Kazimierę, wdowę po słynnym sprzymierzeńcu i pogromcy wspólnego wroga Janie III Sobieskim. Po ciężkich przejściach i rozczarowaniach ostatnich lat potrzebowała modlitwy i radości - i szczególne ich połączenie znalazła w Wenecji. Pielgrzymujący do Włoch z potrzeby czysto religijnej mieli różne powody, by się tu zatrzymywać - jak w 1677 roku miecznik Teodor Billewicz, którego podróżny szlak wyznaczały ciekawsze europejskie relikwie, w Wenecji mógł pocałować "gołą głowę s. Jerzego Męczennika" i zobaczyć obrazy świętych Dominika i Franciszka "przed narodzeniem ich malowane". Królowa, rozpoznawana przez "lud pospolity ", który wiwatował na jej cześć, "rozrywała się operami i komedyjami", ale uczęszczała też na nabożeństwa do "panien mniszek różnych", o czym niegdysiejsi, niezbyt wdzięczni poddani nad Wisłą dowiadywali się z gazet.
"Wiesz, czym jest karnawał w Wenecji i jakiej zażywa w świecie sławy. Błagam cię więc i zaklinam, abyś miała na to wzgląd i nie chodziła na te operetki, gdzie nie bywa nikt znaczniejszy, a które są raczej dla ludzi z niskich sfer, żeby nie powiedzieć więcej" - pisał na początku roku 1708 wyraźnie zdenerwowany zięć Marii Kazimiery, elektor bawarski Maksymilian Emanuel do swej żony Teresy Kunegundy, która już prawie trzy lata mieszkała nad Laguną i - czego oboje nie mogli wiedzieć - miała tam spędzić jeszcze siedem kolejnych. Wyjechała do Włoch na krótko, by po wielotetnim niewidzeniu spotkać się z matką, lecz zmiana sytuacji politycznej zamknęła przed elektorową cesarskie granice. Choć tęskniła ogromnie za mężem i dziećmi i sama musiała sobie poradzić z tragicznymi wieściami z domu, rozpaczą po śmierci młodszych synów, i lękiem po porwaniu starszych, przywiązała się do miejsca swego wygnania i uległa jego urokowi. Lubiła spacerować nocą po weneckich uliczkach, bywała na przedstawieniach teatralnych i operowych, zachwycała się Vivaldim, kupowała obrazy. Zabrała później ze sobą do Bawarii paru muzyków. A jeszcze później, gdy już zabrakło Maksymiliana Emanuela a dzieci miały swoje sprawy, wróciła do Wenecji, by tu umrzeć...
"Włochy to kraj pełen licznych pokus pociągających do zboczenia z drogi prostej i uczciwej" - uważał Zygmunt III Waza i w Instrukcji dla księcia Albrychta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, którego pieczy powierzał swe prawie 30-letnie "najdroższe dziecko", udające się w podróż po Europie, zalecał, by w miastach włoskich, "a zwłaszcza w Wenecji" zabawili "niedługo". Królewicz spędził we Włoszech cztery miesiące, w Wenecji - dwa marcowe tygodnie 1625 roku.
Syn króla polskiego nienajlepiej sobie radził z zachowaniem prywatnego charakteru swej podróży i również w Republice Weneckiej, od Werony poczynając, podejmowany był z honorami i "wielkim dostatkiem". Za Vicenzą udało mu się zmylić czujność gospodarzy, gdyż przesiadł się z karety na konia pocztowego i brany za jednego ze swych ludzi, w towarzystwie sekretarza Stefana Paca, wcześniej niż oczekiwano dobiegł do Padwy. Nierozpoznany, zatrzymał się na krótki popas u studiujących tam Janusza Kiszki, wojewody płockiego, i Aleksandra Sapiehy, orszańskiego starosty. Wspólne tematy musiał mieć z nimi Stefan Pac, niegdyś też student tej uczelni. Do Wenecji królewicz dopłyną pod koniec dnia (4 marca), peotą, mijając barki i gondole, które "wybierały się wyjeżdżać przeciwko" (miało ich być 200), i "w prostej umieścił [się] oberży". Zwała się "Pod Czarnym Orłem" i nie była tak popularna ani tak droga jak "Czerwony Kapelusz", gdzie przyciągała przybyszów bliskość makabrycznych widowisk - u obramowanego kolumnami św. Marka i św. Teodora wejścia z wybrzeża na Piazzettę wykonywano egzekucje, a dym z palonych nieszczęśników widoczny był już z morza.
Władysław zapragnął widać jednak wygodniejszego łoża niż oferowane przez publiczną gospodę i ujawnił się panu Mondiniemu, agentowi swego ojca w Wenecji, co spowodowało przeniesienie do Palazzo Grimani, gdzie czekał komisarz przydany dostojnemu gościowi "do usłużenia", Giovanni Tiepolo. Bardzo sobie z królewiczem przypadli do gustu. W zapiskach księcia Radziwiłła z 1637 roku znajdujemy, iż Tiepolo "ze szczególnego uczucia" dla Władysława, wtedy króla już, "na wzór błędnego rycerza" przybył na jego wesele z Habsburżanką Cecylią Renatą. Później został nadzwyczajnym posłem weneckim w Polsce.
Doża Giovanni I Corner - "człowiek już w 80 leciach, ale jeszcze dosyć czerstwy, roztropny bardzo i wymowny" - prośbę królewicza, "aby przez ten krótki czas pomieszkania w Wenecji mógł zażyć wolności, nie przywiązując się do żadnych ceremonii", zrozumiał w ten sposób, że niczego gościowi nie narzucano, ale też "nic nie opuścili panowie Wenetowie, co do [jego] uczczenia i ucieszenia (...) należało". Chociaż był to już okres Wielkiego Postu, "festy, tańce, komedyje na każdy wieczór się odprawowały", a gdy "na nich kapucyn jeden począł był kazać", to wypędzono go z miasta. Bowiem "cokolwiek się jedno działo (...) gwoli Królewicowi, nie mieli sobie za grzech, albo też w nadzieję roku świętego i jubileuszu grzeszyli" - notował Stefan Pac, rozgrzeszając poniekąd i siebie.
Władysław "chciał widzieć niektóre miejsca" w małej kompanii, nim jego przyjazd stanie się głośny. Z Pacem i jeszcze dwoma towarzyszami popłynął zwiedzić kościół św. Marka, ale gdy tylko wysiedli z gondoli "w rynek między dwiema kolumnami" (tak, to te same kolumny!), zaczęło się robić coraz większe zbiegowisko. Nie wymyślili nic lepszego niż salwować się ucieczką. Parę dni później pod mozaikowymi kopułami kościoła dożów słuchali niedzielnej mszy, "którą śpiewano przy wtórze najwspanialszej muzyki". Nie wiemy, jakie wrażenie wywarło na nich samo wnętrze, ale nie niepokoiło ich pewnie, że za jego orientalnym przepychem kryją się nie tylko wyobraźnia i zręczność weneckich artystów, lecz także krew i łzy mieszkańców Konstantynopola, że Madonna Nikopoia - Matka Boska Zwycięska - pomagać miała innym wojskom. Królewiczowi pokazano skarbiec, oglądał więc łupy z IV krucjaty. Może to jednak nic nie znaczy, że nawet relikwie swego patrona św. Marka ukradli wenecjanie w Aleksandrii i przewieźli w koszu z wieprzowiną...
Królewicz zdawał się przedkładać ucztę dla ucha nad ucztę dla oka. Na Murano popłynął nie po to, by podziwiać kunszt mistrzów szklarskich, lecz po to, by posłuchać mniszki obdarzonej cudownym głosem. Za specjalnym zezwoleniem nuncjusza mógł z nią nawet porozmawiać przez kratę. Znalazł inne jeszcze klasztory ze śpiewającymi mniszkami. U św. Daniela "do kraty przyszło do pięciudziesiąt tych zakonniczek, jedna od drugiej piękniejsza" - rozmarzył się Pac. "Ubrane wprawdzie w białym odzieniu, włosy utrefione i na piersiach taki strój, jako u innych białychgłów weneckich". Kazały gościom "wina dobrego przynieść", ale rozmawiały z nimi "tak bezpiecznie, jako potrzeba". Dociekliwy Pac dowiedział się, że weneckie panny trafiały do klasztorów niekoniecznie z powołania. Częściej - z woli rodziców, którzy ich nie chcieli "dla kosztu za mąż dać".
Pamiętał też Władysław o bardziej przydatnym królom wykorzystaniu pobytu w Wenecji. Zwiedził Palazzo Ducale-Pałac Dożów ( ciekawe, co myślał, porównując Salę del Maggior Consiglio z salami zamku Wazów Warszaie), uczestniczył nieoficjalnie w posiedzeniu senatorów i, również nieoficjalnie, spotkał się z dożą i Radą Dziesięciu. Polacy zauważyli, że Wenecjanie mówią bardzo głośno, żeby ich "na wszystką izbę slyszeć było", chociaż i tak gdzieś obok zawsze nadstawiał uszu sekretarz Republiki. Pokazano królewiczowi pałacową zbrojownię, a w Arsenale odlano w jego obecności cztery działa. Oglądał "bogate urządzenia i sprzęty wojenne oraz żeglarskie". I, zdaniem angielskiego dyplomaty Wake'a, cały czas był smutny. "Wszystkie przygotowane dla niego uciechy nie zdają się go bawić, co niemało martwi szlachtę tutejszą".
Towarzysze królewicza nie zauważali tych smutków. Sami bawili się dobrze. "Nie było i jednego dnia bez jakiegokolwiek widowiska" - zachwycał się książę Radziwiłł. Na tańcach w pałacu Cornarów, Ca'Grande, "w pięciu pokojach muzyki osobne były umieszczone", a pląsało przed gośćmi sto trzydzieści co przedniejszych szlachcianek. Potem była kosztowna kolacja z "cukrami" i "konfektami".
Widowiskowym bardzo obyczajem, praktykowanym, gdy przyjeżdzał "człowiek wielki", było ubieranie bielą Mercerie, głównej ulicy kupieckiej, biegnącej od placu św. Marka ku mostowi Rialto. "Rzecz piękna i rzadka do widzenia" - nie krył zachwytu Pac. Białe sukna leżały na ziemi, białe tkaniny zwieszały się nad ulicą, obite były nimi drzwi i kramy... "z obu stron drogi (...) ta się białość prowadziła, tak że i wszyscy rzemieślnicy, cokolwiek jedno mieli między towarem i rzemiosłem swoim białego, aptekarze woski śliczne, białe, jarzące, cukry etc., kupcy materyje jedwabne, drudzy płótna, a nawet i szewcy trzewiki i trepki białe przed kram wystawowali (...). Była tak sroga ciżba w Marceryi, że (...) białogłowę jednę czy dwie udusili". Od strony mostu Rialto z bramy triumfalnej spoglądały na ową ciżbę portrety królewicza i jego dostojnych rodziców.
Na niedzielę 16 marca gospodarze przygotowali największą chyba atrakcję - "la regata" na Canale Grande, czyli wyścigi gondoli i barek różnych rozmiarów, od jedno- do dwunastowiosłowych. Przed zawodami zaprezentowało się królewiczowi dwadzieścia peot szlacheckiej młodzi. Na dziobach i rufach strojnych w haftowane złotem i srebrem materie pyszniły się smoki, orły i księżyce, wioślarze zaś poprzebierani byli za Turków, Etiopów, nawet za Amazonki, inni jeszcze za pątników, demony i "jakichś tam mieszkańców Brazylii". Meta ustawiona była przed pałacem Grimani. Z okolicznych okien i dachów wenecjanie starali się nic nie uronić z niezwykłego widoku. Zwycięzcy otrzymywali czerwone chorągiewki, a potem pieniądze. Uwagę publiczności przyciągały walczące ze sobą dwie kobiety na małych barkach, niezwykle zręczne wioślarki. Później królewicz wsiadł do "najszumniejszej" peoty Priulego, syna zmarłego doży, i "kilka razy przez on kurs przemknęli", wśród "ďźwięków fletów i tamburynów, (...) żywą okazując radość". Po wieczerzy oglądano inscenizowaną bitwę morską - trzy trójwiosłowce atakowały "wielki okręt", który zdobyły i zatopiły, a jego załoga musiała wykazać się nieudawaną umiejętnością pływania. Zakończyły ten dzień wyszukane ognie sztuczne. Niebo płonęło od wirujących ognistych kół, rozbłyskujących meteorytów i spadających gwiazd, "aż natura jakby się piegami pokrywać zaczęła". We wtorek rano, na pięciu peotach, królewicz i jego orszak opuścili Wenecję...
Jeśli nie doczyta się w przewodniku, że nie wszystkie vaporetti sprzed dworca Santa Lucia w kierunku placu św. Marka płyną po Canale Grande, można popłynąć przez port i nie zobaczyć pałacu Grimani. Jeśli w dodatku za sześć godzin odchodzi pociąg, można popaść w rozpacz, że zobaczy się jeszcze mniej, niż się myślało, i utwierdzać się w tym przekonaniu przez kolejne cztery godziny pochłaniane przez zestaw obowiązkowy na placu św. Marka. Oszołomieni bizantyjsko-renesansowym przepychem, tłumem i upałem, osaczeni przez spoglądające zewsząd puste oczodoły karnawałowych masek - z tą najstraszniejszą, ale najbardziej tu pasującą dziobatą osłoną lekarza czasu zarazy - darujmy już sobie Kanał i palazzi. Przejdźmy przez most Rialto i zaryzykujmy powrót na przełaj. I nagle ten tłum i kramy staną się czymś zewnętrznym (sprzedawcy pewnie i tak mieszkają w Mestre). Pojawi się Miasto z wyobrażeń kształtowanych obrazamii Moravii i Viscontiego. Będziemy sami w wąwozach uliczek, które zdają się teraz bardziej dziełem natury niż człowieka, wśród ścian o barwie i strukturze ostańców, które rozpływają się i kruszą. Jeśli się zgubimy, możemy nie mieć kogo zapytać o drogę. Ale wtedy bywa, że za zakrętem, martwy różowo-brunatny mur zapłonie pelargonią w doniczce między otwartymi okiennicami...
Wykorzystałam między innymi:
Komaszyński Michał, Piękna królowa Maria Kazimiera
d'Árquien-Sobieska, Kraków 1995, i Teresa Kunegunda Sobieska,
Warszawa 1982;
Mączak Antoni, Życie codzienne w podróżach po Europie w
XVI i XVII wieku, Warszawa 1978;
O edukacji dawnych Polaków, oprac. Teresa
Duralska-Macheta, Warszawa 1982;
Podróż królewicza Władysława Wazy do krajów Europy
Zachodniej w latach 1624-1625, oprac. Adam Przyboś, Kraków 1977.