PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

iwaszkiewicz

Jarosław Iwaszkiewicz

Podróżne miniatury (z archiwum Stawiska)

 

Ausgerechnet musiałem dojechać do Bari!   Wybierałem się tu przed dziesięciu laty, kiedy myślałem o powieści o królowej Bonie i dwa razy te „studia” były pretekstem  do podań o paszport. No, i jestem tu teraz, kiedy nie mam już pomysłów ani zamiarów pisania powieści. Zwłaszcza o królowej Bonie.

Przyznam się, że byłem trochę wzruszony przed jej pomnikiem i ten napis: Regina Poloniae, magna Ducissa Lituania, Russiae, Prussiae, Samogitiae... Boże drogi, co ten napis znaczy na tym pustkowiu, w gwarnym i niesympatycznym mieście, gdzie wszystko takie zupełnie inne w tym zbyt purystycznie odnowionym kościele, gdzie zimno i nieprzytulnie - i zupełnie już niemodlitewnie. Gdzież to porównać z katedrą wawelską. Będę gorąco za przeniesieniem prochów Bony na Wawel. Żeby jednak Babsko wróciło.

Pogoda cudowna, wczoraj winobranie i Castel del Monte, i katedra w Trani, i wszystkie takie „wielkie rzeczy”. Bardzo mi było dziwnie skąd ja tutaj i znowu myśl o Borach Iłżeckich. C’est une idée folie ...

Bari, 18 października 1963



Wczoraj widziałem nad morzem łódź. Wiosłował nią nagi, piękny chłopak, drugi płynął łodzi w hełmie i z płetwami na nogach: ten płetwonurek zanurzał się co i raz i widać sięgał głęboko pod wodę. Nagle wynurzył się z ostrogą w ręce, miał na niej przebitą rybę, którą ugodził w głębi wody. Podał ostrogę z rybą temu, co był w łódce. Ten chciał strząsnąć rybę z dzidy. Mimo, że potrząsał z całej siły, ryba nie spadała z ostrogi. Drugi zniecierpliwił się, wlazł do łódki i sam zaczął strząsać rybę. Ryba nie spadała. I tak po kolei wyrywając sobie dzidę z ręki strząsali tę rybę i nie mogli strząsnąć. Widok był zbyt okrutny, odwróciłem się.

I pomyślałem sobie: to ja. Życie mnie przebiło jak ostrogę i chciałoby strząsnąć. A ja się trzymam tej dzidy i nie daję się strząsać. Dlaczego? Po co?

23 października 1963



Przedwczoraj cały dzień w Paestum. Tyle razy się tam wybierałem, tyle razy machałem na to ręką - no i wreszcie byłem. Najprzyjemniejsze z całego dnia - spacer wiejską drogą wzdłuż morza, zbieranie szyszek piniowych i obiad na małej stacyjce w ogródku z uroczym, poczciwym, starym psem i milutkim kotem, całym czarnym.

Muzeum (metopy z VI wieku - prototypy palermitańskich) bez wrażenia. Piękno świątyń i ich samotnego położenia straszliwie zepsute przez główną drogę Salerno - Reggio, która przechodzi pod samym nosem biednych gmachów. Robią wrażenie przerażonych i bardzo zasmuconych. Oczywiście drzemie w nich dorycka powaga, coś z Eschylosa - zwłaszcza kiedy się spojrzy od tyłu ku górom, wtedy się robi jakoś całość, jakiś pejzaż. A tak za bardzo jakoś są włączone w życie; za mało skupienia, morze daleko, ledwie widać skrawek, nie można nawet porównać z pejzażem Agrygentu, który jest wstrząsający. Nawet tak, z daleka, w deszczu, jak go widziałem w zeszłym roku. Wyniosłe, samotne świątynie widać na tle morza. Ale z całości wycieczki mam wrażenie pozytywne - jakiegoś spokoju i przemijania. Dobrze mi tam było. I potem było też tak przez cały dzień jak po wysłuchaniu fugi Bacha.


Żegnaj, Amalfi.

26 października 1963




 <– Spis treści numeru