PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Marek Cabanowski

O królewskim samolocie i krowach na lotnisku



Latanie samolotem to wielka przyjemność dla wszystkich z wyjątkiem chorych na klaustrofobię. Nie byłem dotknięty tą dolegliwością, więc od dziecka marzyłem, by unieść się w przestworza w tym niezwykłym wehikule, chociaż starszy brat tłumaczył mi, że urządzenie zbudowane z żelaza, a co za tym idzie cięższe od powietrza, nie może latać i musi w końcu spaść.


W latach 50. planowałem nawet z chłopakami porwanie samolotu... Najbardziej zaimponował mi kolega z Milanówka, któremu znakomicie powiodła się ucieczka do Danii. I porucznik Jarecki, który niedługo potem uciekł na Migu. W owych czasach na linii warszawsko-łódzkiej latały amerykańskie Dakoty i rosyjskie L12, a bilet kosztował tylko 50 złotych. Zostałem więc oddelegowany przez komitet ucieczkowy, aby sprawdzić rozkład lotów i w którą stronę otwierają się drzwi do kabiny pilota. I tak odbyłem swoje dwa pierwsze loty, ale nie zrobiły one na mnie większego wrażenia. Do ucieczki nie doszło, pewnie z braku dostatecznej determinacji uciekinierów in spe.


 W niesłabnącym dążeniu do opanowania przestworzy zapisałem się na kurs szybowcowy na Żarze koło Porąbki. Udało mi się tam odbyć tylko jeden lot z instruktorem na szybowcu i jeden w charakterze pasażera na dwupłatowcu PO2. Potem się rozmyśliłem i pojechałem w Polskę spróbować modnego wówczas autostopu.


W 1978 roku udałem się w pierwszą poważną podróż na trasie Warszawa – Bombaj i z powrotem. Była to zupełnie prywatna wycieczka do Indii i Nepalu. Lot wysłużonym Iłem nie dostarczył mi specjalnych emocji. W Katmandu dla oszczędności czasu zdecydowaliśmy się lecieć samolotem Nepalskich Królewskich Linii Lotniczych do Pokhara w głębi kraju. To zapowiadało już silniejsze wrażenia, samolot był bowiem malutki, z dwoma śmigiełkami, a miał lecieć nad Himalajami. Największe emocje spotkały mnie jednak przy kupnie biletu. Przy kasie przeczytałem wywieszkę o zniżkach dla studentów. Miałem wówczas trzydzieści trzy lata i siwawe skronie, ale studiowałem zaocznie prawo i administrację na Uniwersytecie Warszawskim. Okazałem więc zdumionemu kasjerowi swoją legitymację. Oglądał ją podejrzliwie, ale w końcu bilet sprzedał. Już na pokładzie przeczytałem na jego odwrocie, że zniżka obejmuje  pasażerów do dwudziestego piątego roku życia. Lot, wbrew oczekiwaniom, przeszedł bez niespodzianek, choć potem z lekkim niepokojem obserwowałem lotnisko w Pokhara, na którym odbywał się ceremoniał lądowania kolejnego samolotu jego królewskiej mości. Najpierw z pakamery wyszedł facet i zadzwonił w średniej wielkości dzwon. Potem pojawił się żołnierz w pepegach i kijem spędził z lotniska krowy. Wreszcie zza góry wyleciał samolocik i zgrabnie usiadł na wystrzyżonej krowimi pyskami murawie.


Latanie zawsze jest przygodą. Chociażby dlatego, że samoloty z reguły się spóźniają, co powoduje nieraz poważne komplikacje. Na wszystkich dużych lotniskach spotyka się grupki ludzi, po których od razu widać, że coś jest nie w porządku. Kiedyś leciałem trasą Warszawa – Bukareszt – Bombaj – Goa – Bangalore – Madras – Port Blair (Andamany) i z powrotem. Wszystko było dobrze aż do Madrasu. Zwykle nie rezerwuję z góry hotelu. Tak było i tym razem. Przy poszukiwaniu noclegu wybuchła awantura z natrętnymi “naganiaczami”, z chciwymi rikszarzami, a wreszcie, ku uciesze gapiów, także pomiędzy członkami naszej sześcioosobowej grupy. Było straszliwie gorąco, śmierdziało, hotel, do którego w końcu dotarliśmy, był brudny.


Odetchnęliśmy dopiero w Port Blair. Już z samolotu, po przecięciu Zatoki Bengalskiej, widać było koralowe wysepki jak szmaragdy rozsypane po morzu. Każda taka zielona kropla otoczona była białym wianuszkiem piany morskiej, tworzącej się na atolu. Ale kiedy przy manewrze podejścia zobaczyliśmy z góry pas, na którym miał usiąść nasz boeing, włosy stanęły nam na głowie. Był wąski, bardzo, bardzo krótki i kończył się sporym wzniesieniem. Nasz kolos dotknął betonu i natychmiast rozpoczął gwałtowne hamowanie silnikami i hamulcami kół. Gdyby nie to, że jechał pod górę, pewno skończyłby za pasem.


Przez cały pobyt w tej bajkowej krainie rozmyślaliśmy nad strategią zamiany biletów, tak by nie nocować w tym strasznym Madrasie. Przedstawiciel Indian Airlines uważnie wysłuchał mojej prośby, długo oglądał bilety i w końcu zawyrokował, że nie da się ich przebukować. W tym momencie spostrzegłem, że tłuścioch w okienku na każdym palcu ma pierścionek. Sam miałem srebrną obrączkę z orzełkiem, którą kupiłem w antykwariacie na Krakowskim Przedmieściu. Kiedy zaproponowałem mu upominek, Hindus bez słowa wziął ode mnie bilety i przepisał tak, że przerwa w Madrasie trwała tylko godzinę.


Najgorzej wspominam podróż z Wietnamu do Warszawy. Samolot miał techniczne lądowanie w Kalkucie, ale stał na lotnisku podejrzanie długo. Siedzieliśmy w maszynie, w której z niewiadomych przyczyn wyłączono wentylację. Potem zaprowadzono nas do baru, a wreszcie zakomunikowano, że lecimy do Dakki w Bangladesz, bo w Kalkucie nie chcą nas zatankować. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, okazało się, że paliwa nie starczy na całą zaplanowaną trasę i samolot lądował jeszcze w Karaczi w Pakistanie.


Na pokładzie przeważali Wietnamczycy. Wśród kilkuset pasażerów można było wyłuskać zaledwie paru Europejczyków. Jeden z nich, zabawny naukowiec z Katowic, przyznał się, że przemyca do Polski węże i ma je na pokładzie... Było duszno i zapach nieszczególny, bo w tym sowieckim pudle nie działała wentylacja. Wreszcie – dla dopełnienia miary nieszczęścia – kapitan ogłosił, że zachorowało wietnamskie dziecko i należy opróżnić bussiness class. Samolot wylądował nieoczekiwanie gdzieś na terenie imperium, bodaj w Duszanbe, gdzie trzymano nas w zamknięciu przez trzy godziny, aż na pokład wszedł lekarz w białym kitlu i polecieliśmy do Moskwy. Tymczasem dziecko zmarło. W Szeremietiewie staliśmy w związku z tym kolejną godzinę, nim nas wypuszczono do holu. Straciliśmy oczywiście połączenie do Warszawy i rozpoczęły się targi z kasjerkami, by wsiąść na najbliższy samolot. A na lotnisku działo się coś dziwnego. Całe Szeremietiewo zapchane było rumuńskimi oficerami w mundurach! Dopiero w Warszawie dowiedzieliśmy się, że w Rumunii dokonano zamachu stanu i pojmano Caucescu, a z Rosji w panice wracali do swej ojczyzny żołnierze ze szkół oficerskich i poligonów, z rodzinami, z tobołami.


Czytelnik oczywiście oczekuje wrażeń mocniejszych: porwania na przykład, lub – uchowaj Boże! – twardego lądowania. Nic takiego mi się nie przydarzyło. Ale prawdopodobieństwo rośnie proporcjonalnie do liczby przelatanych kilometrów oraz do sumy startów i lądowań. Oby ta suma pozostała równa!


Kilka lat temu wracałem z przyjacielem z kolejnej wyprawy do Nepalu. Drogę z Katmandu przez Pokhara a potem Gorakpur przebyliśmy lądem i wycieńczeni odpoczywaliśmy kilka dni w Delhi, mieszkając w tanim hoteliku na Paharganj. Samolot do Frankfurtu miał startować o piątej rano, więc pojawiły się dwa problemy: z budzeniem i z taksówką. Paharganj – co to za dzielnica wiedzą ci, którzy tam byli – w nocy śpi. Tylko sprzątacze zbierają puste opakowania i inne odpadki zaściełające drogę, w tym także krowie odchody jako cenny opał. Zaproponowałem więc przyjacielowi, byśmy pojechali  na lotnisko już o północy. Na wszelki wypadek. Zamówiona taksówka – o dziwo – stała przed hotelem. W środku dwóch kierowców - widocznie tak trzeba. Załadowaliśmy torby do rozklekotanego grata i ruszyliśmy w drogę. Kiedy skończyły się zabudowania, otoczyła nas mgła. Jak mleko. Oho! – pomyślałem – mogą być kłopoty, ale taksówka powolutku dobrnęła jednak do sali odlotów.


Tłumy śpiących, na ławkach i na podłodze. Mężczyźni zarośnięci. Straszny zaduch. Ten widok, choć znany, wywołał we mnie nowy stres. Mimo woli podniosłem wzrok na tablicę lotów i z przerażeniem stwierdziłem, że przy naszym kursie do Frankfurtu jest adnotacja: ODWOŁANY! A następnego dnia mamy zgłosić się do pracy! Rozpocząłem więc, ogarnięty rozpaczą, pertraktacje z managerem Air India, aby przepisał nam bilety na najbliższy samolot do Europy. Gdziekolwiek bądź. Facet wystawił stolik do sali odpraw i z pomocnikiem przerabiał bilety całej rzeszy pasażerów z różnych odwołanych samolotów. Po dłuższych pertraktacjach zgodził się wreszcie posłać nas do Londynu Kanadyjskimi Liniami Lotniczymi. Odetchnęliśmy z ulgą. Stamtąd miało być szybkie połączenie do Warszawy. Pobiegliśmy do okienka bankowego, aby zapłacić ostatnimi rupiami opłatę lotniskową i szybciutko do odprawy. Byliśmy już prawie w maszynie, kiedy Hindus z Canadian Airlines wyrwał nam paszporty z ręki, tłumacząc, że Londyn wymaga od Polaków wiz, musimy więc zrezygnować z lotu. Nie pomogły zapewnienia, że już dawno wizy do Anglii zostały dla nas zniesione, musieliśmy wycofać opłatę lotniskową i znowu błagać managera, aby szukał innego połączenia. Ciekawe, że reszta pasażerów zachowywała się całkowicie biernie. Polecieliśmy w końcu do Rzymu, gdzie złapaliśmy połączenie do Frankfurtu. W połowie szczęśliwi – bo samolot do Warszawy miał być dopiero nazajutrz o 10 rano –  z radością przyjęliśmy zaproszenie do hotelu Sheraton na koszt Air India. W tym momencie zobaczyliśmy duża grupę pasażerów, wędrujących z bagażami podręcznymi przez główną salę odpraw. Wydali nam się jacyś znajomi. Po chwili rozpoznaliśmy w nich współtowarzyszy podróży z Dehli. A więc cały nasz wysiłek i starania okazały się niepotrzebne!


Poszliśmy spać, bo była już 12 w nocy (po kombinacji ze zmiana stref czasowych i lotem na zachód, czyli "z prądem"). Rano, wyspani, udaliśmy się na śniadanie, zwyczajowo wliczone w koszt noclegu. Wskazano nam szwedzki stół, więc obficie uraczyliśmy się łososiem i kawiorem. Przy wyjściu z sali okazało się, że musimy za to zapłacić, bo śniadanka dla pasażerów opóźnionego samolotu z Dehli były do odebrania w innym miejscu, zapakowane w papierek. Reszta odbyła się już bez problemów.




 <– Spis treści numeru