PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Krzysztof Meissner

Moja podróż do Japonii

 

Był rok 1973. Zaproszenie na kongres ICSID w Kioto otrzymały z Polski dwie osoby. Tym drugim był Ryszard Bojar. Mieliśmy zamówione bilety jak najtańsze: LOT do Moskwy, AEROFŁOT do Chabarowska, w Orbisie bilety kolejowe Chabarowsk-Nachodka i w MORFŁOT prom z Nachodki do Yokohamy.

W spółdzielni koło domu sprzedawano szyszki kąpielowe. Wrzucało się to do wanny i woda nabierała barw i czarownego zapachu. Kupiłem woreczek złotych i woreczek błękitnych.

Lądowanie w Moskwie, już wieczorem. Podchodzi radziecka stewardessa i mówi, że ma nas zawieźć do hotelu AEROFŁOT. Żadnego hotelu nie zamawialiśmy, ale widocznie bracia wolą, żebyśmy się nie włóczyli po mieście. Pakują nas do czarnej Wołgi, a że nie zawieźli na Łubiankę, panienka dostała dwie szyszeczki z komentarzem: iz polskowo liesa.

Śniadanie. W ZSRR nie było wolno siadać przy wolnych stolikach. Babunia pod oknem macha do nas zapraszająco ręką.

- Wy Poliaki? Tiech pod stienku. Naszych toże na razstriełku. Oficirow  wsiech pod stienku. I biełych na razstriełku -

Kobiecina nie znała innych kryteriów oceny ludzi, jak tylko pod stienku, albo na razstriełku. Dostała szyszkę.

Redakcja Dekoratiwnoje Isskustwo. Należą mi się od nich ruble za opublikowany artykuł. - Nie zgłosiliście się w terminie i należność została przekazana na skarb państwa - słyszę.

MORFŁOT. Za ladą tęga nieduża dama, szuka w papierach

- Tak, są wasze bilety. 60 dolarów od osoby -

Cały mój fundusz dewizowy wynosił 120 dolarów. Można jeszcze było wymienić pięć dolarów na paszport, ale na to zabrakło czasu.

- Jakże to tak? My z zaprzyjaźnionej Polszy, z socjalistycznego obozu, a wy nam, braciom, każecie płacić kapitalistyczną walutą? Eto nie wozmożno! -

- Poczekajcie - znika za pikowanymi drzwiami, po jakimś czasie wraca.

- Niech będzie w rublach -

Dostaje w nagrodę szyszeczki.

Ogromny dwupoziomowy Tupolew 114. Najpierw wpuszcza się inostrancow, później kapitan z załogą dobierają według ważności putiowki. Tłumek wokół trapu wymachuje więc dokumentami. Jest już ciemno. Lata się nocą, żeby przypadkiem czegoś nie zobaczyć. Przez osiem godzin maszyna przepycha się przez coś czarnego i pozbawionego znaków odniesienia. Czasem, bardzo rzadko, w dole przesuwa się światełko, niknie, i znów ta lepka czerń. Cztery silniki turbo kręcą przeciwbieżnymi śmigłami jakoś nierytmicznie. Samolot co kilka minut się trzęsie. Takie konstrukcje zazwyczaj się po pewnym czasie rozlatują, ale nie Tupolewy. Obok mnie pryszczata Australijka. Na żakardzie wielkości pudełka od papierosów tka krawat. Mówi, że dla narzeczonego. Koniec przyczepiła do oparcia poprzednika. Tka szybko, krawat wjeżdża jej pod biust. Dobre maniery nakazują mi przenieść zaczepienie do góry, pod półkę. Wtedy z dwóch końców korytarza nadbiegają dwie stewardessy, wołając, że radioprijomników tu nie nada!


***


Chabarowsk. Oczekiwana egzotyka drugiego końca Azji okazuje się podobna do Radomia: silikaty po dwa czy trzy piętra, poustawiane jak klocki. Brudnowato.

Czekamy w przestronnym akwarium dla zagranicznych. Otacza nas gromada stewardess, zapewne naziemnych, bo bardzo tłustych. Ideałem kobiety radzieckiej jest grubaska. O chudych mówi się: warszawskaja dama, sorok dwa kiłograma. Patrzą, czegoś chcą, wreszcie jedna, najodważniejsza, daje krok do przodu: a szyszki imiejesz? Niestety, już się skończyły. Trudno zgadnąć, do czego ich potrzebowały. Wanien chyba nie miały. Ot mieczta, szyszka raz na całe życie. Iz polskowo liesa.

Wiozą nas na obiad (nie zamawialiśmy). Później do muzeum, w którym, sądząc z map, walki przeciw bolszewikom skończyły się tu dopiero niedawno. Amur, rzeka rzek, nie widać drugiego brzegu.

Pociąg do Nachodki pędzi wzdłuż Ussuri. Nie wolno otwierać okien, w końcach korytarza stoją pilnowaczki. Chińczyków na drugim brzegu nie widać, ale tu, w Kraju Rad panicznie ich się boją.

Mesa promu Dzierżyński. Sadzają nas do stołu z dwojgiem komunistów japońskich, którzy właśnie z grupą młodzieży wracają z wycieczki po ZSRR. On, Masayo Hosino, poseł do parlamentu, przyzwyczajony do japońskiego świata, jest pod fatalnym wrażeniem pobytu.

Wieczorem spotkanie z młodzieżą, śpiewamy z Bojarem “górala”. Nazajutrz płyniemy już wzdłuż Honsiu. Skąd tu takie wspaniałe lasy? W samym środku globalnej cywilizacji? Mijamy rybackie stateczki, zestawione z dziesiątek osobnych szczególików, osobnych, niezależnych bytów. Do dziś amerykanizujący Panasonic w swoich kamerach video scala szczegóły; bardziej japoński Sony bawi się bogactwem programów i dziesiątkami miniprzycisków dla drobniutkich japońskich paluszków.

Hosino, zażenowany, mówi, że chciałby o cos spytać, ale nie wie, czy się nie obrazimy.

- Wal, chłopie, prosto z mostu -

- Czy moglibyście zostać moimi gośćmi? Czy was to nie obrazi?-

Bojar otrzymuje kopnięcie pod stołem, wyrażamy łaskawie zgodę.


***


W Yokohamie wita nas cała rodzina Hosino - ona (po japońsku: onna), dzieci, siostra (którą nazywam ciocio - motylek), kuzyni. W domu czeka babcia (o-bacian). Piękna, jej twarz jest zapisem godności i mądrości. Ściszamy przy niej głosy. Zapis twarzy to zapis życia, niezależnie od narodowości czy koloru skóry, niezależnie nawet od gatunku. Widuje się przecież psy o mądrych, myślących “twarzach”, ale także głupie, podejrzliwe, złe.

Tokio. Wybory przewodniczącego ICSID. Do naszej grupy podchodzi Jurij Borysowicz Sołowiow, zięć Kosygina. Wysoki, przystojny, dobrze ubrany. Mówi, że mamy głosować na Martina Kelma z NRD. Znam Kelma i mam o nim złą opinię.

- Niet – odpowiadam – będziemy głosowali według własnego uznania. Jurij, czerwony z wściekłości, odwraca się i odchodzi. Kelm przepada w wyborach. Wieczorem Jurij znajduje nas telefonicznie u Hosinów: jesteście proszeni do nas na bankiet. Tylko Polacy. Dopiero po godzinie zapraszają pozostałe “demoludy”: Węgrów, Rumunów, Bułgarów, Czechów. Enerdowcy odgrywają hołd - klękają na dywanie, biją pokłony.

Na tokijskie lotnisko haneda (hane to skrzydła, da znaczy pole, razem pole skrzydeł) wyjeżdża się kolejką z szóstego czy ósmego piętra. W tym mieście czasem trudno odnaleźć poziom ziemi. Parki na dachach, osiem poziomów metra, a między drapaczami wieśniak w kapeluszu pracuje na polu. Lecimy do Kioto.


***


Kongres ICSID. Tadeo Umesao mówi o 70. tysiącach japońskich duszków, które mieszkają w przedmiotach. Jeśli przedmioty nie są oswojone, duszki źle się w nich czują, są niespokojne w nocy, mogą się nawet wyprowadzić! A może rozczłonkowane japońskie stateczki są koloniami duszkowych domków?

Mój pomysł miękkiego lądowania w nadchodzących czasach nie zyskuje aplauzu. Jakiś Niemiec woła, że ścinam drzewo, na którym siedzimy my, projektanci. Wszyscy są zauroczeni techniką na dziś i nie chcą już słyszeć o przyszłości. Tylko pewien Latynos mówi, że ja jeden reprezentuję na kongresie humanizm. Czasem warto mówić nawet do jednego.

Na innym wykładzie ktoś rysuje rzekę, na niej łódkę, na prawym brzegu domek, na lewym trzy domki. Dziewczyna z prawego brzegu kocha chłopca z ostatniego domku na lewym, więc do niego wyrusza. Przewoźnik żąda zapłaty - daje mu swoją suknię. Ksiądz z pierwszego domku wyrzuca ją, bo jest naga. Drwal z drugiego ubiera ją i nocuje – ale za usługi. Chłopiec ją wyrzuca. Kto zawinił? Dziewczyna? Przewoźnik? Ksiądz? Drwal? Czy chłopiec? Nie po to nas uczyli, Przybora i inni, żeby nie podejść do mikrofonu i nie powiedzieć:

- Rzeka. To rzeka zawiniła -

Chwila ciszy, potrzebna na przetłumaczenie na japoński, wybuch śmiechu i brawa.


***


Te wyspy, najwyżej cywilizowane i najbardziej przeludnione na świecie, zachowały głębokie więzy z przyrodą. Nasz samochód zatrzymuje się na brzegu lasu. Wbiegam pomiędzy drzewa, siadam, wołam do przyjaciół Japończyków, żeby usiedli koło mnie, na japońskiej ziemi. Kłaniają się w pas i dalej stoją na jezdni. Obyczaj nie zezwala chodzić po lesie, tłumaczą, bo zabija się roślinki i owady. Jak dojedziemy do pięknej polany z rozległym widokiem na góry, będzie można spacerować po płaskich kamieniach i siadać na ławeczkach.

Obok głównej alei w parku stoi ogromna brama, do której z obu stron wiodą wysokie schody. Pytam, po co brama, skoro można ją obejść.

- Bo po przejściu stajesz się kimś innym - słyszę w odpowiedzi.

W świątyni rośnie na trawniku małe drzewko. Obok napis. Pytam, co znaczy. Japończyk wyjaśnia szeptem, że to sosna. Sosna jest najpospolitsza i dlatego święta. Nie żaden dąb Dewajtis, żadne limby nad Morskim Okiem, czy importowane zachodnie dziwy. Święty jest każdy z nas. Im powszechniejszy, tym bardziej święty.

Jeden z naszych gospodarzy chwali się, że ich rasa ma najmniejsze, jak mówią Francuzi, zizi. Ale i te mikroskopijne narządy okazały się zbyt wydajne. Japończycy piersi mieli kłopot z przeludnieniem i musieli nauczyć się z nim żyć. Ogonki do wagoników metra ustawiają się poprzecznie, a pociąg zatrzymuje się tak, że przed każdym ogonkiem wypadają drzwi. W przedszkolu, w czasie przerwy, wszystkie dzieci biegną myć rączki, każde ma swoją umywaleczkę i własny haftowany ręczniczek. A w czasie lekcji pani sprawdza czystość rączek i przeciera je białą frotową szmatką. Takie szmatki, rozgrzane na parze, dostaje się po wejściu do restauracji czy hotelu. Nawet w superszybkich pociągach Shinkansen obsługa wręcza je, zamknięte w foliowych torebkach.

Zaprzyjaźniona polsko-japońska rodzina mieszka pod Kioto. Wytłumaczyli, jak dojść do stacji podmiejskich kolejek. To proste. Nazwa miasteczka składa się z dwóch polskich słów: sina i yama. To też bardzo proste, nikt jednak na dworcu nie wie, która to kolejka, który peron. Sina jama? Sina jama? – wszyscy bezradnie rozkładają ręce. Wreszcie z któregoś wagoników wychyla się motorniczy: Yama Sina? Cieszą się, bo bardzo chcieli pomóc, no i że ich słowa znaczą gdzieś zupełnie co innego. Yama to góra.

Dziadek jest listonoszem. Na emeryturze. Dom zbudował sam. Najpierw się liczy, ile osób naraz taki dom ma gościć. Rodzina, kuzyni, przyjaciele zjeżdżają się na ważne uroczystości, zostają na noc, a więc liczbę osób mnoży się przez powierzchnię tatami, maty do spania. Każdy, jak pikselek na ekranie monitora, znajduje tu swoje miejsce. Miejsce w domu i miejsce w ojczyźnie, gdzie muszą się jeszcze zmieścić lasy świętych sosen, rolnictwo, przemysł i parki. Te ostatnie, jako antidotum na ciasnotę? Aby nie popadać w ciasnotę umysłu? Obyczaju? Nawet w Wenecji, ograniczonej, jak Japonia, przez wodę, wąskie na rozpiętość ramion uliczki przerywają rozległe place. Plac to postój w przestrzeni, jak niedziela jest postojem w czasie.


***


Dom jest kombinatoryczny. Był taki, nim jeszcze odkryto kombinatorykę. Jego przestrzeń pełni różne funkcje. Najpierw jest pokój zerowy, przestrzeń pusta i możliwie neutralna. Tu można znaleźć wizualną ciszę. Materiały “umarłe”- drewno, trzcina, płótno, kamień, papier - tej ciszy nie przerywają. Śpią snem wiecznym.

Ściany się rozsuwają (nawet kłódki i zamki w drzwiach są przesuwne). Za jedną ze ścian jest ołtarz. Za następną drugi, związany z innym kultem. Leniwa tolerancja nie dopuszcza do konfliktów. Do pobliskiej kaplicy zanosimy butelki  sake, zawinięte w białą bibułę. Stoją ich tam całe rzędy. Mnich odprawia modły, ma przy ołtarzu samochodowe lusterko, obserwuje nas, zaintrygowany wizytą białego. Biali rzadko schodzą z turystycznych szlaków.

    - Kto to sake wypija?- pytam szeptem.

    - Bogowie - odpowiada szeptem mój Japończyk.

Za trzecią ścianą odsłania się ogród - bardzo wąski, wszystko pnie się w górę i wypełnia widok. Ołtarz przyrody. Za czwartą ścianą mieści "zaplecze gospodarcze”. Stamtąd wychodzi onna. Mówi, jak Polki, językiem kobiet. Kiedy w podłodze odsłania się otwór wypełniony gorącymi kamieniami, znika w kuchni. Mężczyźni rozprawiają, grzejąc stopy. W rozmowach najbardziej liczy się głos mądrych starców, tutejszych Demostenesów  i Sokratesów.

Po pokoju zerowym chodzi się w skarpetkach. Buty są: ulicowe, ogródkowe, kuchenne i ubikacyjne (zdarzyło mi się raz zawędrować w ubikacyjnych na sam środek przestrzeni zerowej!). Na noc każdy pikselek wyciąga zza ściany swoje tatami. Zamiast poduszki kładzie pod szyję wałek z morskiej trawy.

We wrocławskiej ASP myśleliśmy kiedyś nad wykonaniem kapsuł noclegowych, ustawianych przy stacjach benzynowych. Miało to być obudowane tatami - ogrzewane, oświetlone, wyciszone i wówczas jeszcze bezpieczne - dla kierowców ciężarówek i zmęczonych drogą podróżnych. Bardzo podobne pudła służą dziś Japończykom niemal na stałe, kiedy nie stać ich na codzienne dojazdy z pracy do domu.


***


Rozmawiam z Yoshihiro Honda (hon – źródło, da – pole, a więc pochodzący z pola, Polak). Drobny, bezpośredni, bez cienia zarozumialstwa. Mówi, że jest dumny, bo dał zatrudnienie tylu rodakom. Wszędzie się powtarza narodowy egoizm, myślenie do granic wyspy, a dalej, to już przestrzenie niezmierne, które należy zdobywać. Tak myślały Austro-Węgry, Prusy i car, Niemcy, ZSRR, Anglicy, Amerykanie, nie rozumiejąc, że dziś ojczyzną jest cała planeta. Honda mówi, że cieszyło go konstruowanie samochodów maleńkich, na miarę człowieka, jak tatami, ale rynek domaga się coraz większych. Pytam, czy mógłbym zobaczyć fabrykę, będę jeszcze w Tokio...

Nie. Nikogo nie wpuszczamy -

Oglądam tylko fabrykę Toyoty, pokazywaną tak, żeby przypadkiem nic nie można było zobaczyć. Honda zaprasza mnie jednak na spotkanie z konstruktorami, w hotelu w Tokio. Gadanie, rysowanie. Niektórzy myślą, że mówią po angielsku, ale doskonale porozumiewają się tym językiem tylko między sobą.

Jedzenie - ogromna ilość maciupeńkich porcyjek, każda stanowi osobne danie: marynowane kwiatki, surowe ryby, herbata, która przeczyszcza duszę. Celebracja posiłków ma w nastroju pamięć głodu. W Kioto w wielkiej sali hotelowej urządzono bankiet dla 160 osób. Na stole piętrzyły się stosy langust i owoców. Wśród tłumu kilku znajomych. Chwila rozmowy z tym i tamtym, chcę sobie wziąć coś do jedzenia, a tu same szkielety, ogryzki, skorupy... Musieliśmy na ulicy szukać jakiegoś barku dla biednych, żeby się zapchać ryżem.

Stołówka kongresowa, znów z kimś gadanie, i znów na stolikach puste talerzyki i miseczki. Jedna z kelnerek wybucha rozpaczliwym płaczem, inne starają się powstrzymać jej spazmy, robią przegląd niedojedzonych resztek. Zbiera się z tego zupełnie niezły posiłek.

Do biletów na stadion dołączają pudełka z jedzeniem, papierowe popielniczki i kolorowe kapelusze (kolor zależy od sektora). Co jakiś czas na stadion wbiegają gimnastyczki, ustawiają się przed swoimi sektorami i wykonują proste ćwiczenia, które trzeba za nimi powtarzać - przysiady, ukłony, obroty. Do tego są potrzebne te kapelusze. Resztki jedzenia, papierki, papierosowe pety zamyka się w pudełku i oddaje przy wyjściu. Podobne, choć większe, pudełka podano raz w czasie kongresu (takie same są w jadłodajni parlamentu). Dostaje się pudełko i czarkę z rosołem. W pudełku jest rozcięty prawie do końca patyczek, który po rozłamaniu staje się pałeczkami. Ma się pewność, że takie pałeczki nigdy wcześniej nie były używane. Po jedzeniu resztki, pałeczki i czarkę chowa się do pudełka. Stół pozostaje nienagannie czysty.

Kiedyś w Sztokholmie znajomy Szwed chciał zobaczyć polską ambasadę - ładny budynek z okresu międzywojennego. Oprowadzający nas urzędnik otworzył drzwi od sali bankietowej i szybko zamknął. Zdążyłem zobaczyć stół: jak po bitwie pod Grunwaldem.

W japońskiej karczmie, którą odwiedziłem, siedziało się po turecku na stołach, tak że oczy kelnerek wypadały na wysokości wzroku. W domu podobnie - wzrok siedzących na ziemi dorosłych i wzrok dzieci są na tym samym poziomie. Dziecko to nie “maluch”, na którego patrzy się pogardliwie z góry, lecz partner, tyle że przesunięty w czasie.

Prawie każdy posiłek jest inny. To nie Anglia, gdzie od wieków wiadomo, co będzie na śniadanie i nie McDonald, gdzie, w każdym miejscu naszej planety, można zjeść tego samego Big Maca. Japończycy są maniakami nowinkarstwa - przyswajają wszystko, co wyda im się ciekawe.

Design jest umiejętnością wyboru, znalezienia rozwiązania najlepiej pasującego do określonej sytuacji. A cóż to za wybór, jeśli się dysponuje tylko jedną możliwością?


***


Europejczycy są mistrzami syntezy. Potrafili opisać cały świat za pomocą 24 znaków. Dziś w systemie binarnym wystarcza im do tego jeden znak (lub jego brak). Japończycy operują jednocześnie czterema systemami znaków. Najbardziej złożone są chińskie znaki kanji, ale ich liczba w zasadzie ledwie przekracza 200, więc z czasem można się tego nauczyć. Są to ikony - oko jest rysunkiem oka, człowiek dziarsko wymachuje nóżkami, dziewczyna z wdziękiem pochyla się w ukłonie, dach to dach, drzewo to drzewo. Pozostałe znaki są kombinacją tych 200. Oko na nogach znaczy "widzieć", dziewczyna pod dachem znaczy "pokój", człowiek i matka to "każdy", ponieważ każdy człowiek ma matkę, dwa drzewa to "lasek", trzy drzewa, to już "puszcza". To, że w naszym zapisie lokomotywa ma dużo o które wyglądają jak kółka, a oko zawiera dwa oczka to przypadek. Napisy w kanji zaczyna się rozumieć już po kilku dniach. Czyta się je jak znaki drogowe albo komputerowe ikony.

Słowo "prawda" jest w Kanji zapisane jako: człowiek mówi. Jeśli mówi, to z pewnością mówi prawdę. Być może “żółte mózgi” nie potrafią, jak my, budować wewnętrznych parawanów, zasłaniać tego, co nieprzyjemne. Cierpienie jest cierpieniem, okrucieństwo okrucieństwem, miłość miłością. Względem swoich i względem obcych. Roślin, zwierząt, ludzi. W akwarium domu towarowego wytworna dama wskazuje paluszkiem węgorza: ten. Ekspedient, cały w bielach, nadziewa rybę na gwóźdź, wystający z lady. Gwóźdź przebija oko i wychodzi drugim, ekspedient przecina skórę tam, gdzie węgorz nie ma szyi, i ściąga ją jak z parówki, i dopiero wtedy przychodzi ukojenie śmierci, wijące się ciało zostaje odcięte od głowy.

Kiedy armia Czyngis-chana szła na Chiny, mijała po drodze dwa miasta, z których pierwsze miało dla Chińczyków ogromne znaczenie. Uzbroili więc tylko to drugie i istotnie Czyngis zostawił pierwsze w spokoju. Był to wybieg, ale nie kłamstwo. A powiódł się, bo Japończycy doskonale umieją się wczuć w drugiego człowieka.


***


W Yokohamie przed znajomym już Feliksem Dzierżyńskim gromada żegnających. Zajmujemy kabinę w cenie rublowej. Po chwili zjawia się matros, salutuje i mówi, że kapitan polecił przenieść nas do klasy dolarowej. Protestujemy, ale łapie czemodany  i niesie do apartamentu z widokiem na morze. Salutuje. Po chwili zjawia się znowu - kapitan zaprasza do siebie. Idziemy. Polak! Sybirak. Nie miał dokąd wracać... Mówi po polsku, ale tylko kiedy jesteśmy sami. Inaczej nie wypada.

Na pokładzie spotykamy dwójkę białych. Po dwóch tygodniach obcowania z Japończykami wydają nam się podobni do marabutów.

Młody Japończyk Yoshi Nagasaki wybiera się do Wiednia. Pyta, czy mógłby się zatrzymać na dzień w Warszawie. Proponuje mu gościnę. Po dwóch tygodniach rzeczywiście się zjawia, przerażony pobytem w Moskwie, bo ludzie uciekali, kiedy chciał z nimi porozmawiać. Od tamtej pory co kilka lat wraca do Polski (ostatnio był jesienią 1999). Jest bardzo płodnym i odpowiednio zamożnym pisarzem. Mówi, że ten pierwszy pobyt w Polsce zmienił całe jego życie.

Nad ranem prom nagle przyspiesza, silnik wyje na pełnych obrotach. Nie wolno opuszczać kajut; chcę tylko z pokładu zrobić zdjęcie olbrzymiej fali, otwieram drzwi i ... wichura zakleszcza mnie tak, że przez chwilę nie mogę się ruszyć. Wielka fala przeskakuje przez pokład. Udaje mi się wyszarpnąć z pułapki, wracam, obserwuję już tylko wodę w szklance. Kiwa się, chce wyjść, wreszcie część się wylewa. Mówią, że otworzył się kocioł z zupą i że poparzyło kucharzy. Bojar walczy z morską chorobą.

W Chabarowsku znów czekamy na zmrok. Drobniuteńka Japoneczka łamie obcas. Sklejamy jej to szczudło, a że nie chce go teraz przeciążać, pozbywa się części rzeczy. Dostaję od niej ogromną walizę, chowam tam wygodnie cały dobytek i piramidę prezentów, między innymi zapalniczkę. Ta zapalniczka zapaliła się w locie, wypaliła sobie gniazdko w koszulach i zgasła z braku tlenu. Ile takich zapalniczek codziennie lata nam nad głową?

Polska wita szarością i monotonią. Jak zwykle. Ale to jest dom.




 <– Spis treści numeru