Z Bagdadem zdążyłem się zżyć. Prawie dwa lata pracy. Na
urbanistycznej niwie, miałem więc dostęp do zakamarków miasta,
które nie frapują turystów, ani też nie są prezentowane dyplomatom.
Uroki Bagdadu są dyskretne. Kolorystyka pastelowa, w tonacji
otaczających pustyń; nawet zieleń palm i ogrodów, płukanych
deszczem dwa - trzy razy w roku, nawet notoryczny
błękit nieba tonowany permanentnym skwarem. Prawdziwe zabytki
- na palcach policzyć. To skutek tatarskich najazdów i tureckiego
bezruchu przez setki lat. Bo okolice są płodne cywilizacyjnie nad
wyraz. Ur, Uruk, dawny raj biblijny, Babilon... Sumerowie,
Partowie, Asyryjczycy, Arabowie pierwszego kalifatu...
Pasjonujący był wspólczesny mechanizm rozwoju Iraku i jego
stolicy. Miał dwie siły napędowe. Rekordowe przyrosty ludności,
na przekór pustynnej jałowiźnie, a teraz jeszcze
za sprawą postępu higieny i medycyny. I druga - ropa naftowa,
która już od lat trzydziestych mogła sfinansować
bardzo wiele. Dla miasta oznaczało to napływ ludzi w dziesiątkach
i setkach tysięcy; za naszego życia - ze skali azjatyckiej
prowincjonalnej dziury - skok do wielkości trzech Warszaw. Był
czas, gdy ludzie koczowali tu z rodzinami wprost na chodnikach,
jeśli te gliniane klepiska można tak nazwać, albo klecili sobie
w samym centrum budki z kartonów, blach i trzcin. W kolejnej
rewolucji przyszło robić z tym porządek za pomocą... czołgów,
ale i zacząć wznosić na obrzeżach osiedla - o skali trzech
Ursynowów, tyle że w skrajnie umiarkowanym standardzie.
Rzeka Tygrys dodawała Bagdadowi uroku. Tyleż meandrami -
a na Bliskim Wschodzie tylko Nilowi ustępuje ona wielkścią - co
i skupianiem u brzegów palm tak dorodnych, że tylko nasze "
gonne"... sosny nie musiałyby się tu wstydzić. Lecz atrakcją
główną był ogromny "suk", czyli bazar. To była egzotyka
towarów i ludzi.
Dla mnie - wprost z "socjalizmu" - podwójna. Arabszczyzna
aż po dzieła sztuki bowiem, szła tu w zawody ze złotem, perłami
i kamieniami na miarę: trzy bazarowe kramy - warszawskie zasoby
sklepowe razem wzięte; i najnowsze "hity"
wielkokapitalistycznego świata w ilościach, które nasze sławetne "
Pewexy" czyniłyby kioskami dla ubogich.
Kontrakt mi się kończył. Umilałem to sobie planowaniem powrotnej
podróży. Sakramentalny dla Polaka samochód. Trasa podróży może
być jedna - jedyna. Amman – Jerozolima – Damaszek –
Bejrut – Konstantynopol – Ateny – Wiedeń... Podkowa
Leśna. Jechać jak najdalej i jak najdłużej. Choćby za wszystkie
pieniądze! Drugiej takiej okazji mogę już w życiu nie mieć! Jej
ważną częścią jest posiadanie paszportu "na wszystkie kraje
Europy i poza Europą". Dla obywatela PRL wówczas dobro
bezcenne; ledwo trzy lata temu "syny" nie chciały mnie
wypuścić do słowackich Tatr, na konwencję. Będzie ostry bój
z władzami, bo te nie lubią, gdy im naród samopas wałęsa się
poświecie. Ale może ich skuszą... dolary; rezygnuję z należności za
bilety lotnicze - także żony i synka - a to ładne parę centów;
podróżne diety mają stanowić jedyny mój interes o skali napiwku.
Grom z jasnego nieba - najdosłowniej. Izraelska wojna 1967 roku.
Arabska katastrofa, trzy państwa rozbite w 6 dni. Nawet Bagdad
doświadcza mobilizacji, zaciemnienia i jednego nalotu
zwiadowczego. Mój plan podróży też w ruinie, bo padła Jerozolima
i ziemie do Jordanu oraz syryjskie wzgórza Golan, skąd - po dziś
dzień - przez dobre szkła można podpatrywać Damaszek. Ale od
czego mazurski upór. Własnej młodej głupoty też zapierać się
trudno, bo przecież wiem, co znaczy włóczyć się - z kobietą
i dzieckiem - na bezpośrednim frontowym zapleczu, które w każdej
chwili może na nowo rozgorzeć. Kompletuję stosowne wizy: mówią
po ambasadach, że przejechać się da, ale nie kryją, iż gorszej pory
na moją turystykę, to już wybrać nie było można.
Dobre tysiąc kilometrów wypada odwalić jednym tchem. Głównie
nocą, bo chłodniej. Przez wielką pustynię. Asfaltem, lecz
zawężonym nawiewami piasku, podobnie jak w Polsce, gdy sypie
śnieg. Aż nudna ta droga, bo mijam ledwo dwa samochody.
Dziwnie rozstawione są strażnice: iracka jest ze sto kilometrów
przed właściwą granicą, zaś drugie tyle wypada "machnąć", żeby
dokonać formalności jordańskich. Już widno, kiedy podjeżdżam do
linii okopów i rowów obsadzonych wojskiem. Krzyczą do mnie
przyjaźnie, machają rękoma: gdy sięgam po paszporty, śmieją się, że
mam je na... zderzakach. Bagdadzkie numery rejestracyjne i właśnie
stąd owacje. Swojak jestem. Żołnierze są z Iraku, choć jesteśmy już
w głębi Królestwa Jordanii. Ochraniają bagdadzki szlak.
A dla mnie - krytyczny to odcinek trasy, aż po syryjską granicę.
Jeżeli, Boże broń, wznowione zostałyby wojenne działania, będę
odcięty. W Syrii sprawa już będzie inna: lekkim samochodem
zawsze uskoczę przed czołgami na północ, ku granicy tureckiej.
Damaszek jest prawie połowę mniejszy od Bagdadu, robi inne
wrażenie, lecz całkiem poważne. Otoczona zielenią wielka oaza.
Rósł wolniej i bez katastrof od fundamentów, przypomina więc swymi
historycznymi "słojami" regularne drzewo. Warstwy
wczesnoarabskie, aramejskie, perskie, tureckie, francuskie,
współczesno- arabskie... Nie bez wzorców "ruskich",
takowe mają pochodzenie porozbijane i popalone po drodze wraki
czołgów i samolotów. Nowe budynki okazałe, lecz sklepy biedne na
"socjalistyczną modłę". Cały w szoku katastrofy polityczno-
wojennej. W najgorszym stylu, bo zbroił się i pokrzykiwał
buńczucznie latami; był ostatni w kolejce do żydowskiego uderzenia,
a nie zdołał się nijak osłonić. Zabytkami ustępuje chyba jednej tylko
Jerozolimie, którą - niestety - wypadło nam zostawić z boku.
Zaraz graniczne przejście do Libanu. I samochodowa wspinaczka na
górskie łańcuchy z prawdziwego zdarzenia. Inny świat. Malowniczy
i zielony. Czyściutki i porządny. Zamożny. Cóż, mówi się, że Liban
to Szwajcaria Bliskiego Wschodu. Nie ma na świecie poważnego
banku, ani "globalnej" firmy, bez stosownego przedstawicielstwa
w Bejrucie - do czasów wielkiej politycznej plajty Libanu.
Turkusowy przestwór wielkiego morza zlewa się z wieczornym
błękitem śródziemnomorskiego nieba. Polskie paszporty prowokują
poklepywanie po plecach i deklaracje: "Bolanda queis" (Polska
O.K.). Nie prostuję nieporozumienia. Ale to przecież kolejne
świństwo "warszawki" partyjno- rządowej; antyżydowska
demonstracja na cały świat, jakby nie był znany aż za dobrze nasz
antysemityzm. A Rumunia wypięła się na "ruskie" wytyczne!
A Żydzi zaimponowali - i nie tylko mnie. Mój solidaryzm jest
w rozdwojeniu, bo jakoś "swoimi" stali mi się Arabowie, Żydzi zaś
- także "jakoś" byli nimi od zawsze.
Piękne nadmorskie bulwary palmowe. Gdzie większe krzewy
oleandru, tam zaczajone samochody pancerne; ciekawość, co one by
obroniły, gdyby Żydzi chcieli ruszyć ku północy? Jestem pewniejszy
siebie, bo mam w zasięgu ręki doskonałą szosę - teraz już prosto
ku domowi.
Znowu syryjski przesmyk koło Latakii - i Turcja. Dyskusyjna
jeszcze, bo z urzędowej mapy na strażnicy wynika, że arabskie
roszczenia sięgają dalej o szmat ziemi. Analogiczna mapa turecka
twierdzi przeciwnie; już od godziny doświadczamy gościny
potomków Kary Mustafy. Nie mnie rozsądzać. Chłonę konkrety
tureckiej rzeczywistości - drogi, domy, mosty, drzewa, sklepy...
Turcja jest cząstką Azji, która w naszym dopiero stuleciu podjęła
zryw ku nowoczesności i dobrobytowi; zryw dramatyczny,
reformując nawet alfabet, obyczajowość i stroje. Bez odkryć ropy
naftowej czy diamentów. Z minimum kredytów ze świata, dopiero
po 1945 roku, gdy wyszło, iż stanowi zbrojną flankę Europy
i przyjaciela USA, graniczy zaś potężnie z "imperium pokoju",
czyli ZSRR.
Turecka prowincja nie zawsze wygląda porządniej aniżeli arabska,
lecz z reguły - poważniej; jest widoczne, iż kraj - pola, sieć
energetyczna, urzędowe budynki i całe wsie - ciągnie się wzwyż,
jak potrafi. Wielka emigracja do Europy oraz Australii rozładowuje
lokalne skupiska ludzi, a wspiera je dosyłaną zza mórz gotówką.
Nadmorski pas może też mylić; lasy, łąki, sady, traktory, kukurydza,
wszelkie owoce i orzechy południa: i jakby cała starożytna... Grecja:
Troja, Efez, Antiochia... Lecz zaraz od Adany na północ -
jałowizna wielkich gór. To Taurus, pasmo iście alpejskiej rangi.
Droga pnie się na przełęcz Gülek Boghazi (po polsku - Wrota
Cylicji), na wysokości naszego Kasprowego, pomiędzy
szczyty, które biją nasze Rysy o dobry kilometr w górę. Ale i droga
to stosownie wysokiej klasy: profile, szerokość, mijanki
w krytycznych miejscach, asfalt umocniony zarówno przeciw upałom,
jak i śniegowej ślizgawicy. Mówią mi tu, że to robota Niemców
w latach pięćdziesiątych - najcięższym sprzętem - lecz za
amerykańskie, natowskie pieniądze.
Za mojego czasu był to już kręgosłup drogowy całej Turcji, po
przekątnej Anatolii do Konstantynopola (Istambułu z turecka), tysiąc
kilometrów z hakiem. Widzę teraz z map, jak poszczególne
sekwencje przebudowuje się dalej w autostrady, jak pączkują nowe
rozgałęzienia i połączenia. Anatolia to ogromna wyżyna, która robi
wrażenie nawet po zjeździe z takich gór , jak Taurus. Tylko jałowa
przeraźliwie. Nasze irackie wielbłądy lepiej żywiłyby się na naszych
pustyniach. Wielkie słone jezioro Tuz bez skraweczka roślinności
przy brzegach; hałdy i skorupy czarnego błota, z kontrastami
płatów żywej soli. Nudna droga, a całe setki kilometrów.
Decyduję się na "skok w bok" ku wschodowi, do Kapadocji; to
rejon sławnych skalnych "grzybów" i całych wsi w kamiennych
pieczarach, kościołów skrytych z pierwszych stuleci po Chrystusie,
klasztorów... Sędziwe malowidła w środku, z metodycznie
porąbanymi twarzami. To już z tureckiego podboju tej ziemi.
Zawsze musiał być pracowity. Pół Turcji to wściekłe góry -
czasem z kurdyjską partyzantką dla ozdoby - ćwierć zaś, to
wszelkie możliwe jałowizny. Nieludzko trzeba się tu szarpać, by
jakoś żyć. Morskie brzegi z trzech stron - z morzem Marmara
w środku - dają krajowi szanse, by się do niego przywiązać.
I historia najwyższej próby, z Persami, Aleksandrem Wielkim,
krzyżowcami, Bizancjum, wyprawami do ... Europy.
Ankara to taki podwójny Bagdad, lecz bez jego swoistego wdzięku.
Albo czasu miałem zbyt mało, by ankarskich uroków się
dopatrzyć. Miasto koszarowe, urzędnicze - z nastrojem raczej
naszej Nowej Huty. Powołane na stolicę o "surowym korzeniu",
byle dalej od kosmopolityzmu Istambułu oraz w stylu "jak mały
Kazio wyobraża sobie nowoczesną Europę". Z okolicznych
jałowizn łatwo było ściągnąć setki tysięcy ludzi - ku "
wielkiemu światu". Ale my rozczarowujemy się co krok.
W kawiarni zamiast "kawy po turecku" okropna lura. Szukałem
sławnych tureckich tytoni; pali się tu jakieś świństwo, zaś tytoń
prawdziwy idzie na eksport do Niemiec i Ameryki. Trochę niezłych
skór po sklepach. I sam muszę sobie wmawiać satysfakcję, iż
buszuję w pępku Anatolii, co dla moich przodków mogło być
jedynie nieszczęściem beznadziejnej niewoli.
Robi wrażenie monument - grobowiec Kemala Paszy–Atatürka,
ojca Turków - na obrzeżu miasta. Rozumiem wielkość
narodowych ambicji i umiem docenić dokonania. Ich rozmiary, lecz
powściągliwość w rozmachu. To nie "mój" Irak, który co rusz
funduje sobie beznadziejną wojnę - jak nie z Iranem, to z ...
Ameryką o Kuwejt - w przerwach zaś "kombinuje" z bronią
jądrową albo biologiczną. I nawet nie Syria, której marzy się "
socjalistyczne mocarstwo arabskie", lecz póki co nie umie obronić
nawet swojej naturalnej fortecy, jak wzgórza Golan. Moja
trasa sięga półmetka, do Warszawy stąd - i Podkowy Leśnej -
jeszcze tylko dwa i pół tysiąca kilometrów. Ot, liznąłem sobie
trochę nauk, jak wielkie siły pchają różne narody na drogi ku
nowoczesności z europejskim mitem na czele i jakie te drogi mają
zakręty oraz pułapki. Przeznaczenie!
Podkowiańskie sosny chyba biją urodą wszelkie palmy. Nim
rozpakujemy walizy, trzeba oświecić naszego synka, Jasia, że oto
dotarliśmy szczęśliwie na własne już śmiecie. Nie jest ufny. Śledzi
każdy nasz krok, jak wszędzie w drodze; tylko w Adampolu pod
Istambułem zgodził się nas puścić na nocny spacer, z warunkiem
jednak, by była cały czas przy nim nasza polska gospodyni, p.
Kempkowa. Tu, na Bukowej już - wówczas Waryńskiego -
urządza nam pobudkę, jak wszędzie w podróży, z samego rana. -
"Zaspaliście! A przecież trzeba ruszać dalej!"