PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Monika Rosińska

Milwaukee, Wisconsin

 

Moja amerykańska przygoda rozpoczęła się 17 stycznia 1999 roku. W ramach programu wymiany studentów wyjechałam do Milwaukee w stanie Wisconsin i tam w Milwaukee Institute of Art & Design (MIAD) miałam studiować przez jeden semestr. To co zobaczyłam i przeżyłam niewiele miało wspólnego z wcześniejszymi wyobrażeniami i oczekiwaniami.

 

Obyczaje

Amerykanie odbierani są różnie. Jedni chwalą ich miłe usposobienie, inni zarzucają im nieszczerość, jedni wytykają hałaśliwość, inni podziwiają otwartość i słynny amerykański uśmiech. “Uśmiech, jaki przesyła ci tu każdy przechodzień, sympatyczny skurcz szczęk pod działaniem ludzkiego ciepła. Jest to wiekuisty uśmiech komunikacji [...] dostępny na każde zawołanie, który jednak wystrzega się bardzo pełnego istnienia i dba o to, by się nie zdradzić. Bez niczyjej intencji wprowadza dystans [...] Ale ludzie się uśmiechają, uśmiechają się nawet coraz bardziej, jednak nigdy do siebie nawzajem, zawsze do siebie samych.” (Jean Baudrillard, Ameryka, Warszawa 1998)

Ten, kto się nie uśmiecha, jest podejrzany. Czarny charakter w amerykańskim filmie można niezwłocznie rozpoznać właśnie po marsowej minie. Pod wpływem ogólnych tendencji przybysz przyjmuje panujące zwyczaje. Pomimo sztuczności tego zachowania nie uważam go za niemoralne, wolę zdawkowy uśmiech od rozwiniętej niegrzeczności. Trudniej przyzwyczaić się w drugą stronę, kiedy wraca się z uśmiechniętego kraju.


***


Small talks - rozmówki o wszystkim i o niczym, występujące i w polskim zespole zachowań, choć nie na tak powszechną skalę. Jak się masz, co słychać, jak w pracy, jak dzieci, piękny dzień... w banku, w biurze, w sklepie z ekspedientką, z kierowcą, z listonoszem. Kolejny bezbolesny przykład cywilizowanego zachowania. Słyszą to co chcą usłyszeć, na niepożądane odpowiedzi są głusi.


***


Amerykanie są niedotykalscy. W windzie, mijając się w drzwiach, w autobusie. Nie jest to jedynie znak dobrego wychowania, chodzi o coś innego. Uśmiechamy się, zamieniamy parę słów, ale nie daj Boże, byśmy choć musnęli się ramieniem. Jakby groziło to wybuchem epidemii. Lubiłam drażnić grzecznych studentów wchodząc z impetem do windy. Wtedy pospiesznie usuwali się z uprzejmym: excuse me, excuse me.


***


Amerykanie się boją, więc uparcie się zbroją. Nie przekonują ich apele garstki rozumnych ani liczne wypadki, w których przez lekkomyślność dorosłych giną niewinne dzieci. Argumentacja jest zawsze ta sama: przestępcy są uzbrojeni po zęby, więc my, uczciwi obywatele musimy mieć broń, mamy prawo bronić naszych rodzin.

Swobodny dostęp do broni w połączeniu z różnymi frustracjami i fiksacjami prowadzi niekiedy do wielkich tragedii. Takie filmy jak Urodzeni mordercy Olivera Stone’a podgrzewają wyobraźnię, gloryfikują zbrodnię, pokazują, jakim podziwem obdarza się tych, którzy za nic mają ludzkie życie.

Prawdziwie kultową postacią w Stanach Zjednoczonych jest Charles Manson, marny kompozytor, za to wybitnej sławy morderca; zarabia miliony dzięki zbrodni popełnionej trzydzieści lat temu. Zamordował pięć osób, w tym kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży i zbudował na tym fortunę. To jest możliwe tylko w Ameryce...

 

Telewizja

Telewizja, medium mające tak znaczący wpływ na kształtowanie opinii publicznej na świecie, w Stanach Zjednoczonych dostarcza wiadomości w stopniu raczej symbolicznym.

Informacje o działaniach wojennych w Zatoce Perskiej przypominały prezentację nowej gry komputerowej, dzielni amerykańscy żołnierze w lśniących maszynach demonstrowali swoje umiejętności, ani słowa o broni chemicznej i ofiarach. Nasi chłopcy polecieli, pomogli, wszystko się udało - mówi polakierowana korespondentka.

Jedyną formą konstruktywnej krytyki, jaką można znaleźć w paśmie telewizji publicznej, jest emitowany nieprzerwanie od dziesięciu lat, najpopularniejszy serial animowany Ameryki - The Simpsons. Perypetie karykaturalnej rodzinki na dobre wpisały się w krajobraz pop kultury. Forma kreskówki nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz ułatwia przemycanie najróżniejszych złośliwości, wszystkie grzeszki amerykańskiego społeczeństwa niechybnie zostaną wytknięte i skomentowane.

W telewizji amerykańskiej nie ma programów publicystycznych, nie ma dyskusji na temat działań rządu. Są za to niezliczone talk shows o niewiernych małżonkach czy złych dzieciach. Goście bez skrupułów wyjawiają najskrytsze tajemnice swoich sióstr czy mężów. Nie robią tego, jak by się mogło wydawać, dla pieniędzy. Raczej dla swoich pięciu minut w telewizji. Zrobią wszystko, by wepchnąć się przed światła kamer, bo liczy się tylko ten, kto jest w telewizji. Nieliczni szczęściarze, którym udało się wyskoczyć ponad ławicę przeciętności nie martwią się, że nie mają nic wartościowego do przekazania. Ważne że będą w telewizji, a sąsiad nazajutrz powie: Molly, widziałem cię wczoraj w Ofrah Show, jesteś strasznie cool!

 

Młode pokolenie

Z prawdziwym podziwem obserwowałam, w jaki sposób młodzi ludzie organizują sobie niezależne życie studenckie. Każdy młody Amerykanin po ukończeniu szkoły średniej staje przed wyborem: podjąć stałą pracę czy rozpocząć studia. I jedno, i drugie wiąże się najczęściej z opuszczeniem domu rodzinnego. Szkoły wyższe znajdują się w większych miastach, gdzie łatwiej można znaleźć dobrą pracę i wszelkiego rodzaju rozrywki. Studenci podejmują pracę na pół etatu i wspólnie ze znajomymi wynajmują mieszkanie.

Melissa, studentka MIAD, moja współlokatorka z akademika we wtorki i czwartki pracowała w pobliskim banku, bo właśnie w tych dniach nie miała wykładów. Jej dochody pokrywały bieżące wydatki. Większość studentów przy takim trybie życia odwiedza swoich rodziców dwa - trzy razy do roku, zwykle z okazji świąt.

Moje wyobrażenia o relacjach międzyludzkich były oparte na stereotypach. Kuzynka mieszkająca w Stanach od wielu lat przedstawiała młodych Amerykanów jako wygodnych lekkoduchów, nie angażujących się emocjonalnie i nie szukających stałych związków: “Tu każdy przeprowadza się co kilka miesięcy, zmienia pracę, szkołę, czasem są to tysiące kilometrów, tu nikt tak się nie zakochuje na zabój, a o prawdziwą przyjaźń bardzo trudno.” Z pewnością w jej opowieściach jest nieco prawdy, ale większość Amerykanów, których poznałam, nie poprzestawała na codziennych grzecznościach, small talks i uśmiechach. Wielu z nich łączyły więzy głębokiej i prawdziwej przyjaźni. Nie tylko bawili się i spędzali razem wolny czas, ale w razie kłopotów zawsze mogli na siebie liczyć.

W Milwaukee poznałam wielu życzliwych i uczynnych ludzi, którzy okazali się dobrymi kolegami i ofiarowali mi bezinteresowną przyjaźń. Amee zaprosiła mnie na tydzień do swojego rodzinnego domu w Chicago i organizowała rozrywki, Sarah zabrała na campus do Minnesoty, gdzie nauczyłam się strzelać i pierwszy raz poznałam kogoś z Nowej Zelandii, Tom zawiózł mnie do lekarza, kiedy miałam grypę. Znalazłam coś, czego się nie spodziewałam.

 

Relaks

Amerykanie wiedzą, że po pracowicie spędzonym dniu trudno przecenić rolę relaksu. Marihuana, choć wcišż nielegalna, jest równie popularna jak piwo. Od rzeszy rozluŸnionych zwolenników używek ostro odcinajš się fanatycy straight edge. Nie pijš alkoholu w żadnej postaci, nie palš papierosów, nie biorš narkotyków. Deklarują wolność od wszelkich używek, nie piją alkoholu w żadnej postaci, nie palą papierosów, nie zażywają narkotyków. Taka szlachetna wstrzemięźliwość wśród młodych ludzi w dzisiejszych czasach zasługiwałaby z pewnością na uznanie, gdyby nie fakt, że gardzą oni wszystkimi, którzy nie wyznają podobnych zasad, uważają się za nieporównanie lepszych od zapijaczonej tłuszczy i ostentacyjnie demonstrują to na wszystkich imprezach, dumnie popijając oranżadę.

 

Muzyka

Amerykański filozof Allan Bloom roztacza katastrofalną wizję fatalnego wpływu, jaki muzyka rockowa wywiera na umysł i duszę młodego człowieka, na jakość całego jego dalszego życia. “Dzisiaj bardzo duży odsetek ludzi w wieku od dziesięciu do dwudziestu lat żyje dla muzyki. Muzyka jest ich namiętnością; nic ich tak bardzo nie przejmuje jak muzyka [...]Odwołując się do dzieci ponad głowami rodziców, budując dla nich sztuczny raj wytwórnie płytowe stworzyły jeden z największych rynków zbytu w powojennej gospodarce. Przemysł rockowy to modelowy przykład kapitalizmu, który zaspokaja popyt zarazem go kreując [...] Muzyka rockowa podaje dzieciom na srebrnej tacy i sygnowane autorytetem przemysłu rozrywkowego wszystko to, o czym rodzice mówili: zaczekaj, aż dorośniesz i lepiej zrozumiesz.” (Allan Bloom, Umysł zamknięty, Poznań 1977)

Bloom opisywał zjawiska połowy lat osiemdziesiątych. Dziś króluje muzyka pop, prosta i beznadziejnie łatwa. Bożyszczami tłumu są roztańczone boys i girlsband’y; z pomocą marketingowych geniuszy sztucznie skojarzone w piątki demonstrują oznaki wielkiej przyjaźni. Każdy idol reprezentuje inny typ “psychologiczny”: twardziel, sportowiec, elegancik, uroczy brzydalek; każdy inaczej wygląda, czym innym się pasjonuje, by każda nastolatka mogła w którymś znaleźć obiekt swych westchnień.

O ile sercami nastolatków włada pop, to ich zbuntowanymi duszami w trudnym okresie dojrzewania - hard core, ostra, hałaśliwa muzyka i anarchistyczne teksty, pełne wulgaryzmów i nienawiści. Prawdziwym idolem młodych Amerykanów jest hermafrodytyczny szaman obłędu - Marlin Manson. Jego koncerty zamieniają się w teatralne shows. Muzyka jest jedynie tłem do iluzjonistyczno-fakirskich pokazów. Wielki i chudy gwiazdor w skąpym skórzanym stroju chodzi po scenie na dwumetrowych szczudłach i rozbija żarówki na własnej piersi. Manson chce być możliwie najbardziej kontrowersyjny - w tekstach, w wyglądzie, w zachowaniu. Za to go uwielbiają, to go czyni sławnym. I bogatym!

 

Szkoła

MIAD, w odróżnieniu od ASP, jest podzielony nie na wydziały, lecz na pracownie. Student pierwszego roku, podobnie jak w Warszawie ma wiele rozmaitych zajęć, by na początku drugiego roku wybrać z nich trzy, w tym specjalizację. Żeby dostać się do MIAD, nie trzeba zdawać egzaminów wstępnych, tylko przedstawić teczkę z rysunkami i pracę pisemną, z uzasadnieniem, dlaczego chce się studiować kierunki artystyczne. Na tej podstawie profesorowie stwierdzają, kto na studenta się nadaje, a kto niezbędnej iskry bożej nie posiada.

Trzeba również zapłacić czesne, w przypadku MIAD dość znaczne, bo ponad 14 000 dolarów rocznie (dla porównania - rok w college’u stanowym to 3000 dolarów, w renomowanym uniwersytecie, jak Yale, - około 30 000 dolarów). Większość studentów zaciąga kredyty w banku i spłaca je po ukończeniu szkoły. Dopiero wtedy mogą podjąć pracę w swoim zawodzie.

Szkoła działa nadzwyczaj sprawnie, warunki do pracy są bardzo dobre, bezpieczeństwa i porządku strzegą umundurowani i wzbudzający respekt strażnicy. Osoby niepowołane nie mają szans wślizgnąć się do budynku. Studenci, jeśli chcą, mogą pracować w szkole już od siódmej rano aż do północy; zajęcia zaczynają się punktualnie o ósmej. Można również korzystać z uniwersyteckiego centrum sportowego i uprawiać tenis, koszykówkę lub pływanie.

 

Malarstwo

Ronald Biticks jest profesorem malarstwa. Na jego zajęciach nie korzysta się z modela. Każdy student ma wydzieloną część pracowni tylko do swojej dyspozycji i tam realizuje indywidualny projekt.

Zanim to jednak nastąpi, musi przedstawić proposal , w którym określa temat pracy, cele malarskie, założenia techniczne, materiały, format, ilość. Nie trzeba ślepo trzymać się tego planu, chodzi jednak o to, by się zastanowić, co chcemy osiągnąć i jak to zrealizować. Najpierw pomysł, potem realizacja.


Proposal Keitha Nelsona

Keith ujął to tak: "W tym semestrze zamierzam stworzyć serię pięciu obrazów połączonych tematycznie - płyty komputerowych obwodów i inną serię, która łączyć się będzie stroną formalną i techniczną. Obrazy olejne na płótnie, farba mieszana z woskiem [...] Tematem obrazów będą obiekty stworzone z różnych geometrycznych wzorów i kształtów. Rozłożone komputery, karty kredytowe, keyboard, przedmioty związane z współczesną kulturą konsumpcyjną. Obiekty wypełniać będą cały plan obrazu i będą uproszczone do podstawowych kształtów i brył. Moją intencją jest przedstawienie przedmiotu jako reprezentanta pewnej części kultury dnia dzisiejszego. Te obiekty są technologicznymi gadżetami społeczeństwa rozwijającego się z pomocą technologii. Mam nadzieję, że widz oglądając te przedmioty rozważy relację między moją interpretacją a własną znajomością i doświadczeniem".

 

Wydzielone miejsca sprzyjają zachowaniu indywidualności, których w MIAD nie brakuje.

 

Kobo – kubański emigrant, pracował nad cyklem autoportretów – pięć prawie identycznych płócien, z tą różnicą, że na każdym obrazie prawa ręka wskazywała inne miejsce: czoło, lewe ramię, prawe ramię. Na ostatnim portrecie dłonie były złożone, więc zrozumiałam, że chodzi tutaj o znak krzyża.

Sarah – zagorzała rastafarianka; we wszystkich jej pracach dominują okręgi, ekspresyjne bajkowe abstrakcje lub pejzaże wibrujące wewnętrznym rytmem.

Keith – wybierał różne przedmioty: wnętrze magnetofonu, kartę kredytową, stary telewizor. Zapożyczał kształt, zmieniał skalę, używał czystych, pastelowych barw.

Adam – malował cykl martwych natur, stosy owoców i warzyw w dużym powiększeniu, wysmakowane w kolorze, w sposobie nakładania farby. Na ogromnych płótnach owoce równomiernie wypełniały cały plan tworząc piękne desenie – dynamiczne, niemal abstrakcyjne kompozycje. Obrazy imponowały ale dusza Adama była zatruta próżną żądzą sławy. Nienawidził każdego, kto zagrażał jego pozycji najlepszego studenta malarstwa.

 

Ron raz w tygodniu rozmawiał z każdym studentem indywidualnie, raz na dwa tygodnie mieliśmy korektę w grupie. Wszyscy studenci prezentowali swoje prace i w atmosferze ożywionej dyskusji (z wyraźnymi elementami rywalizacji) dzielili się pomysłami i wątpliwościami.

Ron chętnie opowiadał anegdoty. Na przykład o pewnym dobrze zapowiadającym się młodym artyście, który na nowojorskim wernisażu pozwolił sobie na niefortunną uwagę o fryzurze żony jednego ze słynnych braci Sachi. Nazajutrz bracia kupili całą kolekcję obrazów lekkomyślnego artysty, by wystawić ją ponownie na sprzedaż po dziesięciokrotnie niższej cenie, co skutecznie obniżyło jego notowania na rynku sztuki na wiele lat.

 

Rysunek

Troje nauczycieli rysunku – ekstrawertyczny Paul Caster, jego żona Pauline Caster i Waldek Dynerman, absolwent warszawskiej ASP, przekonywało, że można być szczęśliwym i mieć poczucie spełnienia artystycznego bez sukcesu komercyjnego, co niejako potwierdzali własnym przykładem.

Rysunki pierwszego roku przypominały co prawda prace polskich kolegów, ale późniejsze dokonania MIAD-owców wchodziły już w fazę swobodnych eksperymentów. Eddie rysował na betonowych cegłach i dziwił się, że sama nigdy tego nie próbowałam: “przecież to taka ciekawa powierzchnia”. 

James – tworzył kontrastowe kompozycje postaci ludzkich, charakteryzujące się ponurą ekspresją, jak dzieła młodych dzikich. Nienawidził całego świata; to jedyny Amerykanin, który się nie uśmiechał.

Beckie – rysowała i malowała galerie swoich przyjaciół, z każdym odbywała długie sesje;  powstawały wtedy gigantyczne portrety z wplecionymi gdzieniegdzie fragmentami rozmów.

Theo – pracował nad cyklem kolorowych autoportretów, na których przedstawiał siebie w trakcie zażywania kolejnych rodzajów używek i narkotyków.

Natalie – zapisywała każdą rzecz, jaką zjadła, następnie z gazet i kleju wszystkie odtwarzała, malowała na biało i codziennie układała z nich nowy kopczyk.

Shawn – postać z innej planety, zesłany przez Boga, by dowieść niedowiarkom, że w taki sposób można żyć. Poza talentem, bogatym życiem wewnętrznym i długami nie posiadał niczego. Żył powietrzem i “wysępionym” papieroskiem; gdyby nie koledzy, pewnie umarłby z głodu. Z jego rysunków emanuje niesamowity nastrój tajemnicy, niepokoju, samotności.

faces

Rysunek z modelem prowadził Paul Caster. Podzielił nas na dwie grupy, każda miała wykonać swój rysunek, a każdy uczestnik otrzymał rolę, jaką miał odegrać w swoim zespole:


Autorytetu, głosu intuicji, komentatora, decydenta, rzecznika, matki lub dziecka

 

Paul przydzielił sobie najbardziej komiczną rolę nieznośnego, rozkapryszonego dziecka, bliską jego prawdziwej naturze. Przebiegał jak błyskawica przez salę, wyśpiewując amerykański odpowiednik a mnie wsio rawno i zamazywał bądź dorysowywał co mu się żywnie podobało.

Wówczas myślałam, że chodzi głównie o dobrą zabawę i po części o nią chodziło, ale Paul chciał nam przede wszystkim pokazać, jak wiele różnych czynników wpływa na podejmowanie decyzji w procesie twórczym.

Kolejne zadanie miało nam pomóc w świadomej obserwacji i uwrażliwić na szczegóły. Pracowaliśmy w parach, jedna osoba była “oczami” druga “rękami”. “Oczy” przechodziły do innej pracowni, dokładnie przyglądały się pozującemu tam modelowi i wracały, by opisać najwierniej ten widok “rękom”, które następnie rysowały modela na podstawie tego, co usłyszały. To zadanie wielokrotnie się powtarzało, zmieniały się jedynie zalecenia co do języka opisu (techniczny, wrażeniowy, itp).

 

Darlin

Niezwykła osoba, pół-Indianka, pół-Murzynka, pierwsza czarnoskóra kobieta, która ukończyła MIAD z dyplomem pracowni rysunku. Kobieta bez wieku, szczupła, oryginalnie ubrana, z tysiącem doczepianych warkoczyków, żywiołowa i otwarta. Trudno uwierzyć, że skończyła czterdzieści lat i była już babcią. Dumna ze swoich dzieci, ze smutkiem przyznawała, że rzadko je widuje. Dzieci przyznawały: mummy is too crazy.

Darlin była szalona, ale wierna własnej naturze. Czasem malowała pionową kreskę pośrodku twarzy. Nie zapytałam, co oznaczała, może dwoistość natury lub nastrój danego dnia. Darlin sama wymyślała i wykonywała swoje stroje. Nie było to jednak projektowanie mody – szyła na maszynie, wycinała, sklejała. Jej prace często przybierały formę ubioru, jak np. pejzaże na gorsecie. Użyte materiały nie były przypadkowe – suknia ślubna, ubranka córek czy zasłony z sypialni kryły w sobie wspomnienia. Na wystawie dyplomowej Darlin zaprezentowała budowany (i oczywiście wyszywany) environment – indiańską wioskę, ze wszystkimi elementami, jakie niegdyś w takiej wiosce się znajdowały. W wigwamie mieszkała posklejana rodzina, a miejsce tradycyjnego kultu poświęcone było innym dzisiejszym bogom: kultowi pieniądza, pożądania, władzy...

Darlin bardzo lubiła wyjeżdżać do Europy, dobrze się tam czuła. Uwielbiała Irlandię, gdzie mieszkali jej najlepsi przyjaciele i - jak mówiła – gdzie dzieci szanują rodziców.

 

Czarni czyli Afroamerykanie

Kiedy pierwszego dnia w szkole dostałam standardowy formularz do wypełnienia, a w nim pytanie o pochodzenie, z szeregiem potencjalnych odpowiedzi w obowiązującym języku poprawności politycznej, przyznam że po raz pierwszy miałam problem z określeniem rzeczy wydawałoby się tak oczywistej.

Wśród najróżniejszych złączeń pojawiło się określenie Afroamerykanin oznaczające Murzyna. Mając niewielkie pojęcie o stosunkach między białymi i czarnymi Amerykanami, sądziłam, że pretensje czarnych o rzekome prześladowania i dyskryminację rasową są co najmniej przesadzone.

Wystarczyło kilka tygodni, by pozbyć się takich naiwnych poglądów. Znaczna część społeczeństwa amerykańskiego uważa Murzynów za obywateli drugiej kategorii, po cichu nazywając ich negroes. Czarni utożsamiani są najczęściej ze światem przestępczym, gangami narkotykowymi i gettem, a ci, którym udało się z niego wyrwać, "powinni być wdzięczni białej Ameryce". Ku-Klux-Klanowi i innym grupom rasistowskim przybywa zwolenników. Z różnych danych wynika, że istnieje ponad osiemset organizacji militarnych skupiających białych suprematystów, a liczbę ich zwolenników określa się na milion osób.
"Wpływy tych organizacji nie ograniczają się bynajmniej do południa Stanów Zjednoczonych, matecznika nienawiści do czarnych. Przeciwnie, organizacje rasistowskie są dziś aktywniejsze w paśmie Midwestu, w trapionych bezrobociem środkowych stanach: Illinois, Indiana i Wisconsin". (Polityka, nr 39 - 2212, s. 36). Występują przeciw polityce państwowej dążącej do integracji rasowej, oburza ich dawanie pierwszeństwa innym rasom w przyjmowaniu do pracy, sprzeciwiają się szkołom wielorasowym.


Młode białe pokolenie, choć bardziej liberalne niż ich dziadkowie czy rodzice, ma trudności w kontaktach z czarnymi rówieśnikami. “Biali i czarni studenci rzadko zawierają ze sobą prawdziwe przyjaźnie. Przepaść różnic okazała się tutaj nie do przebycia.  Czynnik rasowy na uniwersytetach nie zniknął, chociaż takie były nadzieje i oczekiwania po zniesieniu ograniczeń w przyjmowaniu czarnych na studia. (...) Większość czarnych trzyma się razem. Biali studenci chcą za wszelką cenę udowodnić, że ich stosunki z czarnymi są równie bezpośrednie i pozbawione uprzedzeń jak z innymi mniejszościami (łącznie z rasą żółtą). Choć słowa są odpowiednie, muzyka brzmi fałszywie. Daje się tu wyczuć atmosfera narzucania sobie pewnych zasad i postaw – świadomy wysiłek, a nie odruch bezwarunkowy”. ( Allan Bloom, Umysł zamknięty, s. 106)

Czarni nie chcą asymilować się z białymi, nie tolerują nawet sytuacji, gdy czarny zadaje się z “białasem”. Można być tylko zupełnie białym lub zupełnie czarnym. Podkreślają swoją odrębność i są z niej dumni. Sam ich język, pozornie ten sam, w istocie odmieniony charakterystycznym slangiem i wymową, trudno zrozumieć nawet rdzennym Amerykanom.

Najgorsza sytuacja panuje w małych miasteczkach, gdzie czarni uważani są za przestępców. Ilekroć policja zobaczy czarnoskórego za kierownicą, zawsze znajdzie czas, by go zatrzymać i gruntownie przeszukać. W Stanach nawet na chwilę nie dzadzą człowiekowi zapomnieć, że jest czarny.

Kontakty białych i czarnych mimo najlepszych intencji napotykają mnóstwo przeszkód. W końcu ludzie przestają zawracać sobie głowę i narażać się na niepotrzebne nieprzyjemności. Odkrywają, że lepiej trzymać ze swoimi. Problem jest poważny; przepaść nie zmniajsza się, lecz pogłębia, a kłopotliwy temat pomijany jest milczeniem.

 

***


Taka jest Ameryka, którą zobaczyłam: fascynująca, majestatyczna, tandetna, kiczowata i okrutna. Było to najintensywniejsze pół roku w moim życiu.




 <– Spis treści numeru