PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Anna Żukowska - Maziarska

Jak uratowano „Aidę”

 

Bodaj najstarszym domem w Podkowie jest drewniana „Aida”, owiana legendą Skamandrytów i ich przyjaciół, którzy w latach dwudziestych, zanim powstało Stawisko, tu  przyjeżdżali w odwiedziny do Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Później w ramach spłaty długów przeszła na własność Banku Spółek Zarobkowych, a w końcu - w ręce jego dyrektora, Bolesława Jankowskiego. Po wojnie podzieliła los innych dużych podkowiańskich domów.


Oglądałam „Aidę” kilka lat temu, kiedy pojawiła się na niej tablica: „do sprzedania”.  Pamiętam wysokie, zimne pokoje, trudny do pojęcia labirynt przejść, ślady ogrzewania kozami, zabite płytami okna i drzwi, chaos ścianek dzielących wnętrza. Zwykła dola domu, na którego remont właścicielom brakowało pieniędzy i zdanego na łaskę wielu przypadkowych lokatorów. W latach sześćdziesiątych barbarzyńsko odcięto część działki tak, że jej nowa granica przebiegła tuż przed frontem wejściowego ganku. Część schodków znalazła się więc już u sąsiadów (to te same schodki, które widać na znanej fotografii Anny Lilpopówny), a ganek opierał się o mur graniczny.


Tablica na „Aidzie” wisiała długo. Działka w centrum Podkowy była interesująca, ale dom popadał w ruinę, co było widać gołym okiem, choć ewentualnym nabywcom nie pozwalano na zbyt wnikliwe oględziny. Kiedy ogłoszenie o sprzedaży zniknęło, wśród sąsiadów „Aidy” zapanowało lekkie poruszenie. -Kupili - mówiło się - więc albo rozbiorą i postawią rezydencję, albo zrobią knajpę z ogródkiem. Najmniej prawdopodobne wydawało się to, że ktoś chce po prostu w „Aidzie” zamieszkać. A jednak tak się właśnie stało.


Nowi gospodarze zachwycili się „Aidą” w pewne jesienne popołudnie 1998 roku. Szukali  drewnianego domostwa z przeszłością. Wracali z Kampinosu, gdzie mieli oglądać osiemnastowieczny dwór, a znaleźli zwykły, stary dom przy ruchliwej szosie. - Chodź, pokażę ci prawdziwy dom, powiedział mąż. Przyjechali tu, kiedy się ściemniało, zobaczyli wielkie, stare dęby. „Aida” była z modrzewia, a i przeszłość miała nie byle jaką. W maju 1999 roku podpisano akt notarialny.    


Kiepski stan domu widać było na pierwszy rzut oka, ale prawdziwe odkrycia dopiero się zaczęły. Zaprzyjaźniony ekspert od budynków drewnianych pierwszy odarł gospodarzy ze złudzeń, że modrzewiowego drewna robaki się nie imają. - Jedzą, tylko później - stwierdził i na początek postukał w podwalinę. Masywne i na oko zdrowe belki były do połowy zniszczone. Na strychu diagnoza wypadła podobnie: spalić to, spalić tamto - pokazywał kolejne elementy więźby dachu. Nie wytrzymał tego nerwowo cieśla asystujący oględzinom: - Daj pan zapałki i na flaszkę i stawiamy wszystko od początku. Ale gospodarze nie chcieli od początku, chcieli starej „Aidy”, choć ich wizja pierwszego, szybkiego remontu domu prysła ostatecznie.


Latem 1999 roku na podwórze wjechał więc dźwig. Na wyciągniętych stalowych łapach cała „Aida” uniosła się w górę. Przez parę  dni wymieniano stare belki podwaliny na nowe, już ze stali i dopiero wtedy można było ocenić spustoszenia, jakich dokonały korniki. Z wyjmowanego drewna lała się woda. Wreszcie dom osiadł na nowej podwalinie. Ze starej został tylko jeden zdrowy kawałek, który nadal tkwi na swoim dawnym miejscu - na pamiątkę. Potem kolejno w górę wędrowały ściany działowe, pod którymi też układano nowe belki. 


Jednocześnie trzeba było ratować konstrukcję dachu. Cztery całkowicie zniszczone belki zastąpiono nowymi, na resztę gospodarze wymyślili własny sposób - każdą oczyścili z warstwy nadjedzonej przez robactwo. Czyścili tak gruntownie, że z drewna o przekroju 25 na 25 centymetrów zostawała połowa, do której śrubami mocowano drugą taką samą. Pokój Iwaszkiewicza na górze trzymał się właściwie cudem, bo ktoś kiedyś odpiłował kawałek konstrukcji.


Naprawdę nie wiedzieliśmy, w co wchodzimy - mówią dziś gospodarze. - Zakochaliśmy się w tym domu i postanowiliśmy ratować, co się da. „Aidę” budowano jako dom letni, trzeba więc było ją ogrzać, na nowo skanalizować i doprowadzić wodę, ocieplić ściany, wymienić podłogę i powiększyć piwnice. To największe i zupełnie  niewidoczne inwestycje. Przedmiotem dumy gospodarza jest piwniczka na wino, piec chlebowy obok w podziemiu, a także instalacja, która pozwala po raz drugi wykorzystywać wodę z umywalek, wanien i pryszniców do spłukiwania toalety, gdzie zużywa się jej najwięcej. 


Do domu wchodziło się kiedyś albo bocznym wejściem od strony obecnej ulicy Iwaszkiewicza, albo z dawnego głównego ganku, upamiętnionego na starych fotografiach, a stamtąd - do dużego holu o kilku oknach, za którym były mniejsze pokoje z oknami na przeciwną stronę. Dziś układ wnętrza się zmienił. Hol podzielono na niewielkie pokoje, natomiast to, co było za nimi połączono w duży salon z oknami wychodzącymi na ogród. Znalazło się jeszcze miejsce dla trzech łazienek i spiżarni. Za zgodą konserwatora zabytków udało się też przenieść okaleczony ganek na elewację od strony ulicy Lilpopa; jak dawniej będzie więc wejściem i odzyska perspektywę. Gospodarze żałują, że naruszyli w ten sposób tradycyjny system budowy domu „na godzinę jedenastą”, to znaczy tak, by właśnie o jedenastej słońce świeciło na front i wejście do budynku, ale innego rozwiązania nie było. Otwarli też zabite deskami okna i drzwi, które prowadzą z biblioteki na drugą werandę. 


Po wielu doświadczeniach z fachowcami, nawet tymi, którzy powoływali się na praktykę przy renowacji zabytków, gospodarze nauczyli się jednego: każdą rzecz muszą najpierw sami przestudiować, omówić ze specjalistami, nauczyć się od nich jak najwięcej, potem osobiście podjąć decyzję, co i jak robić, a na koniec wytłumaczyć to kolejnej ekipie i konsekwentnie pilnować wykonania. Mają już spore doświadczenie w dziedzinie konserwacji drewnianych drzwi i okien. Poprzedni właściciele dorobili drugie okna od środka, żeby było cieplej, ale musieli wtedy zdjąć drewniane okiennice wewnętrzne. Stos okiennic,  pomalowanych na biało, leżał przez lata na werandzie. Teraz zdjęto dorobione skrzydła, okiennice wróciły na swoje miejsce, ale stare, pojedyncze okna z cienkimi szybami - niektóre z nich były jeszcze lane, zachowano je osobno, na pamiątkę - nie chroniły przed chłodem. Jak wstawić zespolone szyby w stare, cienkie ramki - to był następny problem, z którym gospodarze poradzili sobie, pogrubiając ramy, które utrzymują szkło. Teraz należało zedrzeć z drewna grube warstwy farby. Każdy element czyszczono inaczej - frezami, szlifierką, środkami chemicznymi - najpierw drogim szwedzkim, potem tańszym i jak się okazało skuteczniejszym, polskim. Tam gdzie po zdarciu farby wysypywało się próchno, wiadomo było, że to okno albo drzwi, dorabiane później; dzisiaj w ich miejscu są już nowe elementy z modrzewia, na oko nie do odróżnienia od oryginalnych, które przeszły kurację przeciw szkodnikom, a dzięki woskowi konserwatorskiemu odzyskały blask.


W „Aidzie” zimą jest ciepło. Ściany ocieplono „ekofibrem”, od lat stosowanym w zabytkowych obiektach drewnianych. Jest to mączka z makulatury, nasączona środkami chemicznymi, które chronią przed pleśnią i grzybem, wstrzykiwana pod ciśnieniem między zewnętrzną i wewnętrzną warstwę drewna. Izoluje lepiej niż wełna mineralna, pozwala „oddychać” ścianom. Wymagało to wywiercenia  260 otworów w ścianach i to precyzyjnie, żeby nie trafić w słupki i belki konstrukcyjne. Co do ogrzewania, gospodarze wykazali niezwykłą przezorność. Założyli instalację gazową, na wszelki wypadek dodali grzejniki elektryczne, ale tak naprawdę jedno i drugie okazało się niepotrzebne. Na parterze „Aidy” stanęły dwa kominki z zamkniętym paleniskiem. Ogrzane powietrze przepływa od nich przewodami w stropie do wszystkich pomieszczeń. Na razie grzeje przez kratki z góry, ale być może uda się sprowadzić je rurami w dół, żeby płynęło z dołu do góry. W kuchni, wyposażonej nowocześnie, ale urządzonej tradycyjnie, z wielkim stołem i kredensami, stanęła płyta węglowa z duchówką do ogrzewania obiadu, zbudowana ze starych kafli, które od niepamiętnych czasów leżały w szopie.  I to wystarcza, by w całym domu było ciepło i przytulnie.


Remont „Aidy” wciąż trwa, ale we wnętrzu czuje się atmosferę zasiedziałości. Nowe meble w naturalny sposób dołączają do starych. W kuchni, w łazienkach nowoczesne urządzenia pięknie komponują się ze stuletnimi kafelkami na ścianach i podłodze. Takich pamiątek jest więcej - w pogłębionej piwnicy pozostały na wierzchu głazy starych fundamentów, posadzki w pokojach, w kuchni i korytarzu inkrustowane są kwadratami przedwojennych płytek ujętymi w szerokie drewniane ramy, w białym tynku ścian i kominków znalazło się kilka oryginalnych ornamentów i zwieńczeń starych pieców.


Od furtki do domu idzie się po ścieżce wyłożonej nieregularnymi kamiennymi płytami. To pewne ustępstwo gospodarzy, by w razie deszczu przejść suchą nogą, bo podjazd dla samochodu pokryła trawa wysiana w oczkach specjalnej kratownicy. Płot jest ażurowy, drewniany, bez masywnej podmurówki, choć tuż pod powierzchnią ziemi tkwi betonowy „parapet”, który nie pozwala psom przekopać się pod spodem.


Wszystko to brzmi jak bajka. Dookoła nas wylewają się z działek „rezydencje” za betonowymi ogrodzeniami, idą pod nóż stare drzewa i leśne zarośla, powszechnie króluje kosiarka i grill, a tu w środku Podkowy ktoś kupuje walący się drewniany dom i za niemałe pieniądze robi wszystko, żeby wyglądał jak osiemdziesiąt lat temu. - Bigos na święta gotuje się na kuchni kaflowej, piec chlebowy też musi być, a nawet sławojka w ogrodzie - mówią gospodarze. Jest tu tak jak w wielu starych podkowiańskich domach - dużo kwiatów, dużo książek, psy na kanapie. Gospodyni układa na parapecie kamienne kule znalezione pod podłogą „Aidy”. Nie wiadomo, skąd się wzięły i jakie było ich przeznaczenie, ale to tajemnicze domowe znalezisko sprawia jej radość.




 <– Spis treści numeru