Budowaliśmy w tajdze. Już zmierzchało i byliśmy dobrze wstawieni, kiedy przyleciał helikopter, żeby zabrać nas na kwatery. Dobra, lecimy. Misza pali papierosa. Pilot krzyczy:
Ty, zgaś, na pokładzie jest beczka ropy!
No to Misza otwiera drzwi i frrru! Wywiało go razem z petem. Trzysta metrów nad ziemią. Co robić? Pilot odstawił nas na miejsce i wraca. Patrzy - coś się rusza. Wciągnęli go po drabince. Żywy, cały. Wpadł w śnieg. Tylko wrzeszczy:
Gdzie moja czapka?
Opisali go w gazetach - rejonowej i centralnej. Że taki fenomen.
,,Osiemnasty skok bez spadochronu''. Bo służył w
powietrzno-desantowych i siedemnaście razy już skakał.
Jadę ja kiedyś autobusem i opowiadam koleżce, jak to było. A tu
odwraca się facet siedzący przed nami. Misza! Mówi:
Dobrze gadasz. Pięknie. Ale potem była niezła chryja! Na co mi sława? Człowieku, przecież ja się ukrywałem w tej tajdze, żeby nie płacić alimentów. No i znalazła. Mordę obiła. Kompletny upadek.
To było na froncie afgańskim. Staliśmy w całkiem zrujnowanej
wiosce. W ruinach i pustych domach pełno żmij. Siedzę kiedyś,
jem konserwę, a tu wypełza jedna i na mnie patrzy. Rzuciłem jej
kęs. Następnego dnia to samo. Tylko już nie jedna. Tak się
zabawiałem. Koledzy mówili na mnie: karmiciel żmij.
Wreszcie ostatni dzień służby. Wieczorem poszedłem pożegnać się
z moimi żmijkami. Mogłem już ich dotykać. Jedna wpełzła mi na
rękę i dalej po ramieniu. Myślę - kiepsko.
Oplotła mi szyję i nie puszcza. Więc siedzę. Noc zimna. I tak do
rana. O świcie puściła. Wróciłem do swoich. Patrzę, a tu rzeź,
pełno krwi, wszyscy zabici. Nocą wyrżnęli ich partyzanci.
Poddać się szczurom.
Tak na ślepo?
Czego chcą szczury,
kiedy zmrok wtapia
nogi w podłogę,
kiedy ręce nie mogą
dosięgnąć głowy?
Poddać się szczurom.
W biały dzień?
Poddać się białym gołębiom
wbitym na bagnet
parlamentariusza
idącego z osmalonego
Białego Domu
do domu.
Moskwa, 4 października 1993
Opustoszała Twerska
przekraczaliśmy barykady
rewolucja pachniała moczem
wzniosłe brzozy
na błękitnym niebie
i tylko gdzieś daleko
strzały w mrowisko
strzały w pusty brzuch
w kremlowskie zegarki
ręce wyciągnięte
po kromkę chleba
nóż rozcina
czerstwy chleb wielkiego kraju
grzbiet zgięty w łuk
wypuścił strzałę
która zaczęła krążyć
po Sadowom Ka'lcu
Moskwa, 5 października 1993
Są to dwie, prawie dokładnie spisane przeze mnie opowieści przypadkowo spotkanych Rosjan - inżyniera pracującego w Republice Komi oraz chłopaka, który służył w wojsku i walczył na froncie afgańskim. Dodałem do nich dwa wiersze napisane w Moskwie podczas zeszłorocznej próby zamachu stanu.