Oczy zabitych - to piekło.
Wciąż patrzą, patrzą, patrzą.
Natalia Astafjewa
W jaki sposób powstał zbiór tych niezwykle przejmujących fotografii dokumentalnych?
Autorem pomysłu, żeby wystawę zorganizować w starych
barakach na terenie „Koła Podkowy” był
Piotr Mitzner. Czerwiec i lipiec tego roku spędziłem w
Rosji - szperałem w archiwach i fotografowałem w
moskiewskim metrze z myślą o wystawie. W czerwcu na kilka
dni do Moskwy przyjechał Piotr, zaprzątnięty organizacją
spotkania „W kręgu imperium”.
Spotkaliśmy się w mieszkaniu naszego przyjaciela Siergieja
Kriwienki i wtedy Piotr zaproponował, aby wystawę nad którą
pracuję, zorganizować w starych barakach w „Kole
Podkowy”. Prawdę mówiąc daleki byłem od entuzjazmu, ale się
zgodziłem. Entuzjazm dla pomysłu poczułem, kiedy po powrocie
z Moskwy obejrzałem baraki. To było świetne miejsce do
ekspozycji wystawy, jakby specjalnie dla niej
przeznaczone.
W baraku nr II zostały zaprezentowane portrety więzienne osób
rozstrzelanych w Moskwie w czasie Wielkiej Czystki w latach
1937-1939. Puste pomieszczenia baraku ze stojącymi w kącie
kaflowymi piecami i drewnianymi podłogami sprawiają
wrażenie opuszczonego domu, mieszkania, z którego
wyniesiono wszystkie meble i sprzęty, ale kraty w oknach
i stalowe „kagańce” oprawek oświetlenia przywołują
skojarzenia z pokojem przesłuchań. W rezultacie przenikania
się tych dwóch nastrojów powstaje dziwna sfera: po trosze
domu, w którym rozegrała się jakaś tragedia, po trosze
więzienia.
Duża sala w baraku nr III, gdzie zostały zaprezentowane
współczesne portrety pasażerów moskiewskiego metra, jest
oświetlona światłem jarzeniowym. Płachty fotografii
były powieszone luźno w przestrzeni,
bezpośrednio pod jarzeniówkami.
Portrety te robiłem bez użycia lampy błyskowej - twarze na zdjęciach są oświetlone
górnym światłem jarzeniówek wagonu metra, na które teraz
nałożyło się oświetlenie sali.
Różne oświetlenie baraków (żółte w baraku
zdjęć archiwalnych i „zimne” jarzeniowe w baraku
zdjęć współczesnych), a także zupełnie inna atmosfera
wnętrz, sprawiły, że powstały dwie odrębne przestrzenie.
Wystawa zostanie zapewne pokazana jeszcze w innych
miejscach, ale wiem, że w żadnej, nawet najlepszej galerii
nie będzie już takich warunków jak w tych starych barakach.
To naturalne tło wzmacnia w wyjątkowy sposób wrażenie. Szczególnie pierwszej części wystawy...
Ta część składa się z osiemnastu
powiększonych fotografii, które wykonywano w moskiewskich
więzieniach NKWD w latach 1937-1939, - okresie
największego nasilenia terroru.
Ludzie, których twarze sfotografowano, wkrótce potem zostali rozstrzelani.
Po raz pierwszy zobaczyłem portrety więzienne z okresu
Wielkiej Czystki w kwietniu 1992 w Warszawie w czasie,
zorganizowanego przez Ośrodek KARTA, spotkania Rosjan i
Polaków pod nazwą „Tydzień Sumienia”. Te zdjęcia zrobiły
na mnie wstrząsające wrażenie.
Trzeba powiedzieć, że od 1990 Centralne Archiwum KGB (obecnie Ministerstwo
Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej) opracowuje i podaje do
wiadomości publicznej dane o ofiarach represji w ZSRR.
Listy nazwisk i informacje o rozstrzelanych są przekazywane
do prasy i moskiewskiego stowarzyszenia „Memoriał”, gdzie
są archiwizowane przez Walentinę Aleksandrowną Tichanową.
Będąc w Moskwie w 1993 roku, obejrzałem około dwóch tysięcy
portretów więziennych w „archiwum Tichanowej”. Myślałem o
zrobieniu wystawy i przyszło mi na myśl, że portrety
powinny być powiększone do dużego formatu. W czasie mojego
pobytu w Moskwie w 1993 roku przedsięwzięcie zakończyło się
fiaskiem - nie udostępniono mi oryginałów, ale rok później
na prośbę Walentiny Tichanowej archiwum KGB zgodziło się
wypożyczyć je na kilka dni.
Zdjęcia były bardzo małe...
W oryginale miały rozmiary 6 * 9 cm. Były
wykonane zgodnie z regułami fotografii kryminalnej -
ujęcie en face i z profilu. Z tym, że fotografie z profilu,
nie wiadomo dlaczego, oddarto. Przekazano mi tylko ujęcia
en face. Tak więc otrzymałem z archiwum KGB 106 portretów.
więziennych ofiar Wielkiej Czystki.
O tym, że właśnie te, a nie inne osoby zostały wydobyte z niebytu, z zapomnienia,
decydował przypadek. Nie miałem żadnego wpływu na to, czyje
portrety zostaną udostępnione. Niezbadane reguły wielkich
liczb sprawiły, że z siedmiuset tysięcy ofiar właśnie tych
osiemnaście spojrzeń dociera do nas dziś.
W Moskwie wykonałem reprodukcje wszystkich zdjęć i oryginały
zwróciłem archiwum. Z tego zbioru 106 portretów musiałem
wytypować osiemnaście fotografii do powiększenia na wystawę.
Przy wyborze zdjęć na wystawę kierowałem się tym, aby były
reprezentowane różne zawody i różne narodowości:
Rosjanie, Niemcy, Żydzi, Polak, Ukrainiec, Łotyszka,
Macedończyk z Jugosławii i Tatar.
Dzisiaj już wiadomo, że w latach 1937-1939 w Rosji
rozstrzelano 681 692 osoby. Przywykliśmy do wysokich
statystyk ofiar, wielkie cyfry niewiele mówią, nie sposób
sobie tego wyobrazić. Aby wykonać 681 692 egzekucje w
ciągu dwóch lat, trzeba codziennie rozstrzelać około
tysiąca ludzi albo, inaczej mówiąc, trzeba średnio
wykonywać jedną egzekucję co półtorej minuty przez dwa
lata bez przerw, w dzień i w nocy. Rosja w tym czasie była
wielką rzeźnią - topór spadał na oślep. Totalny terror
obejmował wszystkich, partyjnych i bezpartyjnych,
ludzi różnych stanów i profesji, wszystkie narodowości.
Nikt nie próbował się bronić, bo strach paraliżował całe
społeczeństwo. Wszyscy, łącznie z enkawudzistami, czuli się
zagrożeni.
Druga część wystawy to czternaście portretów pasażerów
moskiewskiego metra sfotografowanych w 1994 roku. Pomysł
zestawienia więziennych fotografii z okresu Wielkiej
Czystki ze współczesnymi portretami moskwiczan powstał w
czasie mojego pobytu w Moskwie w 1993 roku. Jak już
mówiłem, obejrzałem wówczas w „archiwum Tichanowej”,
około dwóch tysięcy fotografii.
Zajęło mi to trzy dni. Kiedy po wielu godzinach wpatrywania
się w oczy rozstrzelanych wracałem wieczorem metrem do
domu, nie mogłem oderwać spojrzenia od twarzy pasażerów.
Dziesiątki twarzy na ruchomych schodach, przesuwających się
jak na taśmociągu, zjeżdżających w dół, znikających w
korytarzach metra. Twarze zwykłych ludzi: kobieta ze wsi,
urzędnik, robotnik, żołnierz, para zakochanych. Przed
oczami miałem twarze tamtych, rozstrzelanych w tym mieście
50 lat temu - i odczuwałem silny niepokój.
Dręczyła mnie myśl, że tak łatwo, tak po
prostu, można zabić człowieka. Ot choćby tego, który
zmęczony drzemie naprzeciwko mnie w wagonie metra.
Towarzyszył temu rodzaj przeczucia, że ta
codzienna normalność jest bardzo krucha.
Że tak naprawdę niewiele trzeba, aby z anonimowego tłumu zwykłych ludzi znowu można
było wziąć kogokolwiek, postawić go przed aparatem
fotograficznym, a potem strzelić mu w tył głowy.
I tu chcę powiedzieć, że siła wyrazu tych twarzy, tych
oczu, znaczy dla mnie tyle, że okoliczności historyczne w
których wyroki zostały wykonane - Moskwa, Rosja,
stalinizm, Wielka Czystka - schodzą na drugi plan: jest
człowiek, stojący samotnie twarzą twarz z systemem, który
chce go zabić, bez jakiejkolwiek winy z jego strony, bez
powodu. Stąd tytuł wystawy, pomysł Zbyszka Gluzy,
nawiązujący do Franza Kafki.
Postanowiłem spróbować zrobić serię portretów pasażerów metra.
Fotografowałem śpiących.
Dlatego, że we śnie człowiek odsłania swoją bezbronność, a śpiący nie
kontroluje wyrazu swojej twarzy, więc to jest portret w jakiś
sposób prawdziwy...
To znaczy bez maski...
Bez maski w sensie wyuczonego wyrazu twarzy, tego co można by nazwać „codziennością twarzy”. Fotografując w metrze, wielokrotnie obserwowałem ten moment, jak zmienia się twarz człowieka, gdy zasypia - rozluźniają się mięśnie i wyłania się nowe oblicze: zmęczone, zmartwione, skupione albo rozmarzone, ale zawsze bezbronne.
To był właśnie szok, zderzenie tych dwóch wystaw, polegający na tam otwartych, a tu zamkniętych oczach, gdzie oni są jakby wpół żywi, jakby pogrążeni we śnie kataleptycznym.
Jarzeniowe światło oświetlające twarz z góry stwarza wrażenie nierealności, niepokoju. W ogóle metro, samo w sobie, jest miejscem niepokojącym - podziemne labirynty, korytarze, którymi płyną strumienie ludzi.
Czy zamysł, który Pan - artysta podjął, został zrealizowany, potwierdził Pana oczekiwania? Bo ja uważam, że jest to bardzo wielka wystawa, wstrząsająca wystawa...
Zacznę od tego, że nie lubię być określany jako artysta. Nie
uważam się za artystę, jestem fotografem. Wobec powagi portretów
rozstrzelanych, powagi ich spojrzeń, i wreszcie ich rzeczywistej
tragedii, dodawanie czegokolwiek od siebie, wymyślanie
„artystycznych” koncepcji może i powinno być
uznane za niestosowne. Na swoją obronę mam tylko to, że moją
inspiracją było rzeczywiste przeżycie, a nie spekulacje.
To było ryzykowne przedsięwzięcie,
do samego końca byłem pełen obaw.
Wobec siły wyrazu spojrzeń patrzących z portretów
rozstrzelanych, czas i miejsce tragedii, jej okoliczności
historyczne, schodzą na drugi plan. Dla mnie to nie ma istotnego
znaczenia, że to jest Związek Radziecki, Wielka Czystka, Moskwa
1937-1938. To są ostatnie spojrzenia ludzi, samotnie stojących
wobec systemu, który chce ich zabić. Bez jakiejkolwiek winy z ich
strony, bez powodu.
W moim przekonaniu nie ma też dużego znaczenia, że śpiący
pasażerowie metra to akurat mieszkańcy Moskwy.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że jest to bardzo ryzykowne. Była
to próba przekazania impresji bardzo osobistej, bardzo prywatnej...
Doznawałem przez dwa, trzy popołudnia tak wielkiego niepokoju,
mówię tu o momencie, kiedy oglądałem zdjęcia w Memoriale i jechałem
metrem. Przekonanie, że ta normalność jest tak bardzo krucha.
To jest oczywiście interpretacja, jedna z interpretacji. Próba
opisania tego mojego wrażenia była ryzykowna, pogłębiona powagą
tych zdjęć, świadomością, że byli to żywi ludzie... i tego, że
właściwie robienie czegokolwiek od siebie, może być uznane za niestosowne.
W jaki sposób znalazł się pan w kręgu spraw rosyjskich?
Mógłbym odpowiedzieć, że Rosją zająłem się dlatego, że od
dziecka nasłuchałem się syberyjskich opowieści od mamy, babć,
dziadków, wujków i ciotek. Prawie cała rodzina została wywieziona
na Syberię i do Kazachstanu. Przeszli zsyłkę, więzienia i łagry.
Mógłbym powiedzieć, że zajmuję się historią represji w Związku
Radzieckim, bo mój pradziad - Tomasz Popiel-Widawski zmarł na
zsyłce w Kazachstanie, a mnie dano jego imię. To by była ładna
odpowiedź, która wszystko łączy i wyjaśnia, ale to nieprawda.
Historią w ogóle, a Rosją w szczególności zająłem się przez
przypadek. W stanie wojennym prowadziłem Niezależną Agencję
Fotograficzną „Dementi”, a mój przyjaciel z prasy podziemnej,
który robił serię wywiadów z byłymi więźniami łagrów sowieckich,
powiedział mi, że niektóre z tych osób mają zdjęcia stamtąd. No, to
była sensacja. W 1985 roku fotografie z łagrów właściwie w ogóle
nie były znane. I tak przez cztery lata zbierałem zdjęcia
łagrowe.
W 1989 roku powstała z nich wystawa „Ocaleni z Gułagu” składająca
się z fotografii wykonanych przez Polaków uwolnionych z łagrów
Workuty w 1956 roku, którzy po wyjściu z obozu musieli pozostać w
Workucie jeszcze około roku, czekając na pozwolenie powrotu do
Polski - w tym okresie powstały fotografie. To wyjątkowy zbiór
zdjęć zrobionych przez ludzi, którzy przeżyli jedenaście lat łagrów
za kołem polarnym, zostali uwolnieni i wracają do życia.
W 1989 roku zmiany polityczne następowały błyskawicznie i w 1990
roku pojawiła się możliwość wyjazdu do ZSRR. Bardzo chciałem
pojechać do Workuty, zobaczyć to miejsce, które już znałem z
fotografii sprzed ponad trzydziestu lat. W tym czasie był to
jeszcze rejon zamknięty dla cudzoziemców. Zwróciłem się o
zezwolenie do stosownych władz - otrzymałem odmowę.
Organizacja wyjazdu była już tak dalece zaawansowana, że postanowiłem pomimo
wszystko pojechać. W Workucie miejscowe władze odkryły moją
obecność po czterech dniach i natychmiast zostałem wyrzucony do
Moskwy.
W ten oto sposób Rosja zaczęła mnie wciągać. Sfrustrowany
niepowodzeniem włóczyłem się po Moskwie i poznawałem nowych
przyjaciół - głównie ze Stowarzyszenia „Memoriał”.
Wtedy spotkałem pięknego człowieka - Aleksandra Wadimowicza
Wołogodzkiego, naukowca, pracownika Instytutu Genetyki Molekularnej
w Moskwie, dysydenta, fotografa. Sasza Wołogodzki opowiedział mi o
„martwej drodze” - nie ukończonej, gigantycznej linii kolejowej
budowanej przez więźniów Gułagu w rejonie kręgu polarnego na
Syberii w latach 1949-1953. Opowiadał o dziesiątkach łagrów
zachowanych do dzisiaj wśród bezludnych syberyjskich pustkowi.
Sasza był już na „martwej drodze” cztery razy. Namówiłem go, żeby
pojechał tam jeszcze raz. Już w tym samym roku, w lipcu, po
szaleńczym wysiłku organizacyjnym, z Saszą i naszym przyjacielem
Erykiem Iwanowem lecieliśmy wynajętym helikopterem nad „martwą
drogą” i robiliśmy zdjęcia łagrów. Potem z plecakami
przedzieraliśmy się po zarośniętej lasotundrą starej linii
kolejowej. W następnym roku polecieliśmy z Saszą i Erykiem na
„martwą drogę” jeszcze raz - zimą.
Potem była wystawa fotograficzna „Martwa Droga” w grudniu
1991 roku w Warszawie. To wszystko się tak splata. Na otwarciu
wystawy poznałem ludzi z pisma „Karta”, przyjęli mnie bardzo ciepło,
natychmiast się zaprzyjaźniliśmy. Tak czasami bywa, że kogoś nowego
poznajesz i okazuje się, że już od dawna jesteście przyjaciółmi,
tylko się nie znaliście. No, a jak wszedłem w „Kartę”, to od
Rosji ucieczki już nie było.
Natalia Astafjewa, rosyjska poetka, córka polskiego
komunisty Jerzego Czeszejko-Sochackiego aresztowanego w
Moskwie 15 sierpnia 1933. Jerzy Czeszejko-Sochacki
popełnił samobójstwo 4 września 1933, podczas przesłuchania
wyskoczył z piątego piętra więzienia na Łubiance.
(Na podstawie: „Karta”, nr 11/1993)
Wyrok - wystawa otwarta w Kole Podkowy 6 października 1994 roku
podczas międzynarodowego spotkania „W kręgu imperium”,
zorganizowanego przez Forum Europy Środkowo-Wschodniej przy Fundacji
Batorego oraz przez Ośrodek KARTA.