Było krótko przed Bożym Narodzeniem. Szczęśliwy czas. Czterej
jeźdźcy Apokalipsy ze znanego drzeworytu Albrechta Dürera, który
zobaczyłem w nowojorskim domu aukcyjnym Christie (cena wywoławcza 80
dolarów!), ochoczo pędzili ku swemu przyszłemu nabywcy. Tak to wtedy
— w 1977 — zobaczyłem. Nie było stać mojej wyobraźni na apokalipsę
większego formatu. Wtedy myślało się, że najgorsze ludzkość ma już za
sobą. Potop. Upadek Rzymu. Wędrówkę ludów. Średniowieczne epidemie
cholery, czarnej ospy, dżumy. Rewolucję francuską i bolszewicką. Obie
wojny światowe.
Jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak koniec świata, to już go
przerabialiśmy ad nauseam. A w roku siedemdziesiątym siódmym, gdy mi
się śnił na jawie Nowy Jork, koniec świata widziałem wyłącznie oczami
Albrechta Dürera, który też by nie zobaczył bez pomocy świętego Jana
z Patmos.
Spoglądając dziś na reprodukcję tej ryciny dostrzegam mniej papieru
i farby drukarskiej. Mniej Dürera i świętego Jana. Znacznie mniej
kopyt końskich; łuku; miecza; wagi i wideł w rękach strasznych jeźdźców,
a znacznie więcej rzeczywistości, która wymknęła się sztuce. Uciekła
z obrazów i zalała sobą świat. Żeby oglądać harmageddon nie muszę już
zaglądać do Christie, ani szperać po antologiach niemieckiego renesansu.
Wystarczy — nie ruszając się z Warszawy — podejść do okna. Włączyć
telewizor. Wpaść do internetu. I nie zasypiać. Widzę rozpiętą
pomiędzy czterema rumakami, nikłą, ale bezwzględnie skuteczną, sieć,
w którą zostaną złowione i unicestwione wszystkie książki. Pisane
i drukowane. Wybitne i błahe. Poszukiwane i zbędne. Żadna się nie
prześliźnie pomiędzy okami gęstej siatki, którą rozpiąwszy, czterej
jeźdźcy udali się na przejażdżkę wzdłuż i wszerz rzeczywistości. Jest
to owa okrzyczana sieć internetu, której cała złowiona zawartość
zostanie zapuszkowana w lodowatym piekle mikroelektroniki. Brr!
Są — jak pamiętamy z Dantego — dwa piekła. Pierwsze, zgoła
sielankowe; dobrze ogrzane piekło płomieni i skwierczącej siarki.
Natomiast piekielne sedno — stolica Lucyfera — jest zamarznięte do
cna. Czysty lód. Według skali lorda Kelvina — absolutne zero. Jeśli
zadaniem wspomnianych czterech agentów zniszczenia jest zagłada świata,
to oczywiście, w pierwszej kolejności muszą się zabrać za temperatury
dodatnie. A zaraz później — albo równocześnie — za dobra duchowe.
Za kulturę, której koncentrat jest zawarty w książkach.
Stojąc nocą przy oknie — w Warszawie — plecami do półki, gdzie
zawsze znajdę Dürera i świętego Jana, zaczynam pojmować, że wbrew
potocznym mniemaniom, koniec świata nie jest kwestią kilku doniosłych
sekund; eksplozją obracającą wszystko w proch i nicość. Przeciwnie.
Jest to proces flegmatyczny, przewlekły i mający długą historię. Spora
jej część jest już faktem dokonanym. Jeśli idzie o zsyłanie książek do
tego pierwszego — ognistego — kręgu piekieł, to zrobiono już wiele
udanych przymiarek i prób generalnych. Trzysta lat zanim urodził się
Jezus, chiński cesarz Cz'in Szi nakazał spalić wszystkie książki
w państwie. Na dokładnie ten sam pomysł wpadli Apostołowie, jak czytamy
w Nowym Testamencie (Act.Apost.XIX,19). Co prawda, palili tylko
pogańskie, ale nie koi to mojego smutku. Savonarola lubił —
w ostatnich latach wieku piętnastego — wzniecać na rynku florenckim
spore ogniska z książek. Rewolucja francuska i październikowa, a potem
urzędnicy doktora Goebelsa, również gustowali w tej zabawie. Przeto dla
książek płomienie nie są żadną nowością. Nadchodzi czas następnego
kręgu infera. Lodowatego. Możemy być pewni, że czterej jeźdźcy,
wyłaniający się z gęstej sieci kresek — niegdyś Dürera, a obecnie
Pikseli — zrobią wszystko jak należy i zgodnie z przepowiednią
il proffesore Umberto Eco.
Stoję tyłem do półki z książkami, ale wiem, że w piekle — czy poza
nim — degradacja książki trwa od samych jej początków. Na początku,
jak wiemy, było Słowo, a Jego pierwszym wcieleniem stała się Księga.
Celowo piszę dużą literą, bo wcielenie następne — słowo czyli książka
— to niższy szczebel hierarchii. Wskutek dalszej degradacji miejsce
książki zajmuje coś, co już swojsko nazywamy nie książką, lecz romansem,
kryminałem, dreszczowcem lub z amerykańska (to kolejny stopień upadku)
fiction lub fantasy. Za nimi idą takie, które gdyby już w tytule nie
podkreślały, że są książkami, wcale by za takie nie uchodziły. Książka
kucharska, czasem celebrowana do przesady, lub Książka Lekarska,
wynalazek hipochondryków. Dalej książki czeladnicze, dziś rzadko
stosowane, podobnie jak książki życzeń i zażaleń czy książki do
nabożeństwa. Te ostatnie przybierają czasem formę zdrobniałą —
książeczka, co jest następnym krokiem w dół. Natomiast książeczka
czekowa już wcale nie należy do tej rodziny, bo choćby stawała na
głowie, nie zniosą jej w żadnym książkowym towarzystwie.
Czasem zdarza się jednak, że jakaś książka z nizin hierarchii
w nieoczekiwany sposób wybija się i skupia na sobie uwagę. Na przykład
Książka Telefoniczna dla miasta Warszawy na rok 1942. Taki wolumin
z rodziny książkowych pariasów dziś wart jest miejsca w solidnym sejfie.
Jako dokument historyczny staje się niemal Księgą. Kolumny nazwisk
z czasów, gdy życie osób związanych z tymi nazwiskami wisiało na włosku.
Tym bardziej, że jest tam pełny wykaz abonentów w getcie żydowskim. Są
również reklamy produktów i firm. Wśród nich najbardziej zastanawia
jednak wielość drukarzy i liczne drukarnie w okupacyjnej Warszawie.
Znacznie ich więcej niż na stronach jej pra-pra-wnuczki,
książki
telefonicznej z roku 1953 (Urzędowy wykaz abonentów telefonicznych na
terenie etc, etc). Oto jak szpargał książkowy, któremu nigdy się nie
śnił taki awans, staje się księgą, literaturą, dokumentem historycznym
i białym krukiem za jednym zamachem. Bywa doprawdy, że tuż przed progiem
piekła, a może i nawet jeszcze za progiem, jakaś błaha książka,
książeczka lub książczyna, zakwita pełnią dostojeństwa. Choćby nawet
wcześniej w ogóle nie miała twarzy. Może i nawet czekowa?
Ale zaraz potem znika w lodowatej sieci mikroprocesorów. Przestaje
być potrzebna w labiryncie internetu. Tak to widzę przez okno, nocą,
tyłem do półki. I stołu z włączonym komputerem.