Nowe wydanie Draculi Brama Stokera przed rokiem oraz
ostatnio tomu jego nowel, zatytułowanego Gość Draculi, w którym
pomieszczono sześć opowiadań okraszonych rysunkami Petera
Neugebauera (Zurych 1968), film — z niezapomnianymi kreacjami
licznych łowców wampirów w wykonaniu angielskiego aktora Petera
Cushinga — no i oczywiście starania być może najbardziej znaczącego
drakulisty naszych czasów, Hansa Carla Artmanna, nadały wiedzy
o sprawach wampirzych nowy ogólnoświatowy rozmach. Pojawiła się też
— niestety niedostępna jeszcze w niemieckim tłumaczeniu —
publikacja znanego ze swych badań nad pruskim władcą Fryderykiem
II profesora Zwi Ygdrasilovića, która ma szanse wypełnić
dotychczasową bolesną lukę zarówno w wampirologii jak i socjologii.
Dzieło to, które ukazało się pod tytułem Tusks — And What Else?
w londyńskim wydawnictwie Goosskin & Spasm Ltd., zawiera wielkie
bogactwo materiału na pomieszczony w tytule niniejszego artykułu
temat. Książka Ygdrasilovića skierowana jest wyłącznie do
naukowców. Jej styl jest ascetyczny i nawet niewątpliwie cenne
całostronicowe tabele oraz zestawienia nie zdołały uczynić go
specjalnie lżejszym, dlatego postaramy się tutaj zebrać najistotniejsze
myśli profesora Ygdrasilovića w dostępnej dla laika formie.
Profesor Ygdrasilović wraz z całym zespołem asystentów zbierał
dane łącznie w 38 krajach, w tym także w krajach bloku wschodniego.
Kwestionariusze wypełniło ponad dwa tysiące wampirów, w większości
angielskich, niemieckich i francuskich, ale znalazł się także jeden
z Liechtensteinu. Odpowiedzi zostały potem przeanalizowane przez
komputer. Ogromna znajomość rzeczy prezentowana przez zespół
Ygdrasilovića wynika po części z faktu, że dwaj członkowie tego
zespołu sami są wampirami, zaś trzeci został nim w trakcie
prowadzenia badań.
Tusks — And What Else? to książka całkowicie apolityczna,
niemniej jednak autor zmuszony być zestawić materiał wedle kryteriów
aktualnej sytuacji społeczno-politycznej, toteż dzieli się ona na
dwie
części: I. Wampir w bloku wschodnim oraz II. Wampir
w kapitalistycznym społeczeństwie konsumpcyjnym.
W Rumunii, gdzie należy szukać pierwotnej ojczyzny wampira,
w zasadzie nie ma już ani jednego. Hrabiowski ród Dracula —
wywodzący się od legendarnego Pradraculi, która to postać wykazuje
wiele podobieństw do historycznie poświadczonej osoby wołoskiego
hospodara Vlady IV zwanego „mnichem” (władał Wołoszczyzną
w latach 1477-1481), którego portret pędzla nieznanego artysty
znajduje
się dziś w zbiorach tyrolskiego zamku Ambras — ów owiany legendą
hrabiowski ród wyemigrował z Rumunii jeszcze przed I wojną
światową. Ostatni potomek rodu żyje dzisiaj w Detroit i jest generalnym
pośrednikiem w handlu krwawą kiszką w puszkach. Właściwą ojczyzną
wampira jest jednak Siedmiogród. W momencie rozwiązywania
siedmiogrodzkiego parlamentu (z chwilą inkorporacji byłego
autonomicznego Wielkiego Księstwa Transylwanii do Królestwa
Węgierskiego w roku 1867) osiemnastu członków tego gremium było
wampirami. Jeszcze po przyłączeniu do Węgier pewna część
deputowanych siedmiogrodzkich, stanowiących przejściowo ponad
dziesięć procent węgierskiego parlamentu, była wampirami. Do roku
1919 na czele okręgu miasta Hermannstadt, czyli dzisiejszego Sibiu,
z reguły zawsze stał wampir. Ta, w porównaniu z dzisiejszymi
warunkami, rajska sytuacja wampirów zmieniła się gwałtownie, gdy
w roku 1919 na mocy traktatu pokojowego z Trianon Transylwania
została włączona do Rumunii, gdzie wrogie wampirom rządy
sprawował trzeźwo myślący (choć pochodził przecież ze Schwäbische
Alb) król Ferdynand. Naprawdę strasznie zrobiło się jednak dopiero po
II wojnie światowej. Po krótkim okresie ideologicznej niepewności —
pochodzące po większej części z arystokratycznych rodzin wampiry
uchodziły wprawdzie za krwiopijców, ale potrafiły udowodnić, że żywiły
się wyłącznie krwią ofiar ze swojego stanu, albo co najwyżej
mieszczan, nigdy zaś krwią robotników i chłopów — rozpoczął się
szeroko zakrojony pogrom wampirów. Uzbrojone w nieznośny dla
wampirów czosnek, niosące przed sobą krzyże (także środek
odstraszający wampiry) — proszę pomyśleć: działacze komunistyczni,
którzy nie cofają się przed zasłanianiem się krzyżami! — podburzone
hordy przypuściły szturm na grobowce, wyciągając z trumien wampiry,
które w w ciągu dnia są niemal bezbronne i nie znoszą dziennego
światła, i wywlekały je tysiącami na słońce, gdzie smażyły się i piekły
w najstraszliwszych męczarniach. Prawie żadnemu nie udało się ujść
z życiem.
Niewiele lepsza jest sytuacja wampirów w pozostałych krajach
socjalistycznych. Fakt, że armeński wampir, towarzysz Gagik
Zembatewicz Achmeteli, został deputowanym Rady Najwyższej, a inny,
Pantelej Gienadiewicz Kapuzow, krajowym mistrzem Turkmeńskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej w biegu z trójnogiem, nie
powinien nas zmylić co do tego, że w społeczeństwie socjalistycznym
wampir odgrywa już tylko rolę podrzędną.
Chińska Republika Ludowa wreszcie, która musiała uporać się
z tysiącletnią — notabene zupełnie oderwaną od zachodniej —
wampirzą tradycją, wypowiedziała wampirom radykalną walkę.
W Pekinie opracowano plany, wedle których na przeciąg jednego roku
zostanie wstrzymany obrót Ziemi, aby w Chinach przez cały rok
panował dzień. W ten sposób na cały rok uniemożliwiono by wampirom
opuszczanie grobów, co musiałoby doprowadzić do ich śmierci. Czy
plany te, które zasługują na wielką uwagę już choćby ze względu na
swój rozmach, kiedykolwiek zostaną zrealizowane, pokaże dopiero
przyszłość.
Inaczej, jakkolwiek niekoniecznie przez to bardziej korzystnie,
przedstawia się sytuacja wampira w społeczeństwie kapitalistycznym.
Przez dziesiątki, by nie powiedzieć setki lat, wampirom prawie nie
poświęcano uwagi, co z jednej strony większości z nich bardzo
odpowiadało, z drugiej zaś pociągnęło za sobą wybitny brak
uwzględnienia życiowych potrzeb wampirów w niemalże wszystkich
dziedzinach życia publicznego. Tu i ówdzie, po wyssaniu krwi z ofiary,
wampira skazano na dożywotnie więzienie za morderstwo, w innych
wypadkach karano jedynie za uszkodzenie ciała, niektóre zaś sądy nie
widziały innej możliwości, jak zakwalifikowanie czynu jako
rozbójniczego zagarnięcia żywności albo używek. Wśród wampirów
panowała dojmująca niepewność sytucaji prawnej.
Jak wiadomo, żaden wampir nie może przekroczyć płynącej
wody, takiej jak rzeki czy strumienie, ale także podziemne cieki wodne.
Życie — czy raczej mówiąc precyzyjniej stan nieumierania — wampira
w nowoczesnym społeczeństwie konsumpcyjnym zatruwa więc
niemalże doszczętnie nasz niezwykle rozbudowany system
kanalizacyjny. Jedynie na niektórych obszarach nadreńskiego
Sauerlandu, gdzie odsetek prorządowych wyborców jest szczególnie
wysoki (czyżby miało to jakiś związek z brakiem kanalizacji?),
obserwuje się lekki wzrost pogłowia wampirów. Wszędzie indziej
panuje tendencja spadkowa. Okoliczność, że wamipry nie znoszą
światła dziennego, nie sprzyja ich włączaniu się w społeczny proces
produkcji.
Sytuacja żywnościowa wampirów jest wręcz beznadziejna. Są
już takie, które przestawiły się na krew zwierzęcą. Pomijając fakt, że
i w tym względzie natrafiły one na daleko idący brak zrozumienia
u rolników, dodatkowym nieuchronnym następstwem były procesy
degeneracji i wycieńczenia. Plan przydzielenia wampirom domów
starców i pensjonatów dla seniorów jako źródeł pożywienia, co — jak
wynika z memorandum utworzonego niestety zbyt późno
„Stowarzyszenia Wampirów Niemieckich” — miałoby jednocześnie
przyśpieszyć łagodne rozwiązanie problemu starzenia się naszego
społeczeństwa, został skutecznie storpedowany przez potężne lobby
emeryckie jako rzekomo bezlitosny i nieludzki. W odpowiedzi rzecznik
wspomnianego „Stowarzyszenia Wampirów” zwrócił uwagę na
niekonsekwencję tej tezy, przejawiającą się w tym, że koleje
niemieckie bez słowa sprzeciwu zaakceptowały tzw. akcję 65.
Oficjalnie akcję tę (przypominamy: osoby przekraczające 65 rok życia
mają prawo do jazdy koleją za połowę ceny biletu) uzasadnia się tym,
że spopularyzowanie tej formy podróży zmniejszy nieco potężny
deficytyt w kasie kolei. W rzeczywistości zaś celem jest sztuczne
podwyższenie w przyszłości liczby emerytów w grupie ofiar katastrof
kolejowych, do czego dochodzi jeszcze fakt, że osoby z tego kręgu
częściej wypadają z pociągów, częściej też od innych gubią się
w pociągach i mylą połączenia, wskutek czego nigdy nie docierają tam,
gdzie się ich oczekuje, wobec czego procentowo straty wśród
emerytów byłyby wyższe niż w innych grupach społecznych.
Kolejny ponury element życia wampira stanowią kasy chorych.
Po dziś dzień odmawiają one bowiem zwrotu nieco wyższych kosztów
protez dla wampirów, które to koszty dodatkowe powstają wskutek
konieczności wydatkowania większej ilości materiału protetycznego na
przedłużone kły.
Kościoły wreszcie również mają całkowicie indyferentny
stosunek do wampiryzmu. Nie jest w stanie niczego zmienić w tym
względzie ani fakt, że niemała liczba katolickich duchownych —
oczywiście czysto prywatnie — jest jednocześnie wampirami (ponieważ
wampiry boją się krzyża, duchowni ci, używają krzyży mających nie do
końca prosty kąt, co dla pobieżnego i nie mającego o niczym pojęcia
obserwatora jest często niemal nie do wykrycia), ani też planowane
memorandum Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego zatytułowane
„O sytuacji wampirów w podzielonych Niemczech”.
Dość mocno utajnione studium francuskiego Sztabu
Generalnego dało profesorowi Ygdrasilovićowi asumpt do wskazania
na przewidywany proces społecznej restrukturyzacji populacji
wampirów. Studium to nosi tytuł „Wampir w nowoczesnej doktrynie
obronnej (Force de succion)”. Wampir, który jak wiadomo w pewnych
warunkach potrafi latać i przy odpowiednim żywieniu dysponuje siłą
dwunastu mężczyzn, ma duże szanse w oddziałach specjalnych
w nocnej walce wręcz. Czy doktryna ta, zważywszy niezwykły
indywidualizm, czy wręcz samotnictwo wampirów, kiedykolwiek będzie
miała szanse realizacji, jest sprawą bardziej niż wątpliwą. W żadnym
razie nie wolno wiązać z nią przesadnych nadziei na zwiększenie
dramatycznie topniejącej liczby naszych ojczystych wampirów. Byłoby
wymuszonym przymykaniem oczu na rzeczywistość naszego
reglamentowanego porządku społecznego, gdybyśmy nie przyjęli do
wiadomości, że złote czasy dla wampirów minęły. Najnowsza wampirza
komuna berlińskich studentów to nic więcej, jak tylko przemijająca
moda, a nie rozwiązanie na przyszłość.
Być może wampiryzm przetrwa jeszcze czas jakiś jako
kosztowne hobby niewielu wybrańców, niemniej jednak kamienny herb
nad grobowcem Draculi uznać należy za definitywnie strzaskany.
Z niemieckiego przełożył Ryszard Turczyn
W prezydium policji usiłowano zatuszować te zagadkowe
wydarzenia, kiedy okazało się, że nie sposób wyjaśnić ich standardowymi
metodami nowoczesnej kryminalistyki. Wszystko zaczęło się dość
zwyczajnie i mało ekscytująco, mianowicie pewnej nadzwyczaj burzliwej
grudniowej nocy (była to noc przesilenia zimowego, ale któż by
przywiązywał do tego wagę, chociaż później pozwoliło to wyjaśnić to
i owo), siostra przełożona ze szpitala Czerwonego Krzyża zadzwoniła na
policję z powodu jakiegoś podejrzanego człowieka. Radiowóz udał się tam
wprawdzie niezwłocznie, ale załoga klęła na czym świat stoi, ponieważ
noc była zaiste piekielna. Przez kilka poprzednich dni padał śnieg. Teraz
potworna zamieć coraz bardziej zamieniała ten śnieg w żółty lodowy pył,
który mknąc niemalże poziomo i przecinając powietrze jak rój strzał, tłumił
światło stękających z wysiłku ulicznych jarzeniówek. Bruk pokrywała
cieniutka warstewka brudnego lodu, ponad którą dolne wypustki
rozszalałego żywiołu pędziły pierścieniowate wiry śnieżnych drobin. Prawie
nikt nie odważył się wyjść w ten prąd szaleńczego zimna. Była to noc,
kiedy człowiek z rozkosznym dreszczem mocniej domyka wstrząsane
wichrem okna, zaciąga szczelnie zasłony i szepcze do siebie: „Boże
zlituj się nad nieszczęsnymi ptaszkami na dworze i nad tymi, którzy nie
mają dzisiaj dachu nad głową!”
Dzielna załoga radiowozu jednak, jak już powiedzieliśmy, wyruszyła
do wezwania. W szpitalu Czerwonego Krzyża siostra przełożona
zaprowadziła policjantów do starszego mężczyzny, który — pilnowany
przez dwóch sanitariuszy — siedział na ławce w pomieszczeniu, gdzie
przygotowuje się herbatę. Staruszek, który ani nie był pacjentem szpitala,
ani też nigdy go tam przedtem nie widziano, i który na wszystkie pytania
odpowiadał milczeniem, przydybany został na tym, jak próbował wyłamać
zamek jednych z drzwi w ciemnym korytarzu na pierwszym piętrze, gdzie
nie było żadnych pokoi dla chorych. Uderzająco blady staruszek, który na
pytania policjantów też odpowiadał tylko kręceniem głową, pozwolił się
zatrzymać bez stawiania oporu. Policjanci z patrolu zaprowadzili
delikwenta do radiowozu. Początkowo staruszek zachowywał się całkiem
spokojnie i siedział skulony na tylnym siedzeniu. Nagle jednak, w samym
środku jazdy — kierowca przy użyciu najwyższego kunsztu pokonywał
właśnie gładką jak lustro nawierzchnię całkowicie zawianego śniegiem
mostu — zatrzymany zaczął krzyczeć, wyprężył się i zaczął walić rękami
na oślep wokół siebie, jakkolwiek — co policjanci zeznali potem do
protokołu — nie odnosiło się wrażenia, jakby chciał stawiać opór przed
zatrzymaniem, tylko był to raczej napad szału, czy wręcz, jak powiedział
jeden z policjantów, zachowanie człowieka, którego ktoś niewidzialny
próbuje zasztyletować. Kierowca zatrzymał radiowóz, policjanci usiłowali
założyć zatrzymanemu kajdanki, ale wtedy ten po raz pierwszy się
odezwał: „Jechać! Jechać!” wyrzęził, nie mogąc prawie wydobyć
z krtani słów. Kiedy radiowóz minął most, atak ustał.
Policjanci odstawili staruszka do izby zatrzymań prezydium policji.
Wszystko przebiegło badzo spokojnie. Nie dało się staruszka przesłuchać,
ponieważ wciąż nie chciał nic mówić, a poza tym wyglądał na całkowicie
wyczerpanego. Pełniący służbę urzędnik kryminalny zdecydował
o konieczności zatrzymania doprowadzonego, wypełnił stosowny protokół
pozostawiając na razie wolną rubrykę na personalia i polecił, by
następnego dnia staruszek został doprowadzony przed oblicze
prokuratora. Następnie zatrzymanego umieszczono w celi policyjnego
aresztu.
W ciągu nocy zawieja jeszcze się wzmogła, potem jej impet się
załamał. Wraz z ostatnimi podmuchami wichru we wczesnych godzinach
porannych szaleństwo żywiołów zniknęło jak senne przywidzenie. Wstał
zimny, ale promiennie słoneczny zimowy dzień. Około godziny wpół do
jedenastej urzędnik kryminalny otworzył celę zatrzymanego. Jaskrawe
zimowe słońce rzucało swe promienie przez gęsto okratowane okno,
wypełniając światłem całą niewielką celę. Zatrzymanego nie było.
Wszyscy wpadli w najwyższe podniecenie — oto bowiem stanęli przed
niezrozumiałą zagadką. Nigdzie najmniejszego śladu ucieczki. Okno,
kraty, zamek w drzwiach — wszystko było nienaruszone. Tylko w kącie
celi, tym, do którego promienie słoneczne dotrzeć musiały najpóźniej,
znaleziono na podłodze cuchnący, tłusty, czarny osad. Krajowy urząd
kryminalistyki ustalił potem w wyniku analizy, że były to resztki spalonej,
a raczej usmażonej odzieży. W warstwie osadu znaleziono kilka
osmalonych guzików, sprzączkę od paska i 8 marek 40 fenigów w bilonie,
jak również nienaruszony sygnet z herbem i inicjałami „C.D”. Nic więcej
nie udało się ustalić. Starano się robić jak najmniej szumu wokół całego
zagadkowego wydarzenia. Ponieważ z jednej strony szpital nie
wykazywał specjalnego zainteresowania wyjaśnieniem bagatelnej i nie
zakończonej żadną szkodą próby włamania, a z drugiej nie wpłynęło też
żadne zgłoszenie zaginięcia osoby, bez większego trudu można było
cichaczem odłożyć sprawę ad acta. Ja dowiedziałem się o wszystkim
od kolegi, który tego dnia pełnił dyżur prokuratorski w prezydium policji.
Nieco później uderzyło mnie, że w codziennym, a raczej conocnym
obrazie miasta, zabrakło pewnego elementu. Otóż w owym czasie niemal
co wieczór bywałem w Café Hippodrom. W jednym z kącików pasażu,
gdzie znajdowała się także owa kawiarnia, każdego wieczora, gdy tylko
zaczynało się ściemniać — a więc latem później, a zimą wcześniej —
ustawiał się pewien staruszek, o którym nikt tak do końca nie wiedział, czy
jest to żebrak, czy też nie. Nie obnosił się on z żadnym rzeczywistym
bądź udawanym kalectwem, nawet nikogo nie zaczepiał, tylko stał cały
czas z nisko spuszczoną głową, oparty o mur między dwiema witrynami.
Zawsze miał na sobie szary, schludny garnitur, który wyglądał wprawdzie
na bardzo staromodny, ale w żadnym miejscu nie był połatany czy
porwany. W jednej ręce staruszek trzymał brunatny kapelusz, niby
przypadkiem odwrócony otworem ku górze, ale nie wyciągnięty
w żebraczym geście przed siebie, tylko raczej trochę w bok, zupełnie jakby
przed chwilą zdjął go z głowy. Jeśli tylko ktoś — a każdy, kto skłaniał się
do tego, by coś ofiarować, wahał się na początku, czy w ogóle ma przed
sobą żebraka; ja sam, chociaż wychodzę z założenia, że w dzisiejszych
czasach przesadnego zabiegania należy wspierać każdą formę uchylania
się od pracy, i dlatego daję jałmużnę wszystkim, nawet najbardziej
bezczelnym żebrakom, długo nie miałem odwagi nic mu dać — otóż jeśli
tylko ktoś wrzucił mu do kapelusza monetę, staruszek jedynie skłaniał
głowę w mechaniczny niemalże sposób, jak Jezusik przy puszce ofiarnej,
i szybko chował pieniążek do kieszeni, zamiast pozostawiać go
w kapeluszu w formie zachęty bądź wskazówki. Żebrak był stary, ale nie
bardzo stary. Był dość wysoki, miał wielką, łysą czaszkę. Uderzała
niezwykła bladość, niemalże pergaminowa przezroczystość jego cery.
Osobliwy żebrak zaprzątał moją wyobraźnię. Gdybym miał
pewność, że będzie ze mną rozmawiał czy wręcz coś mi opowie, a nie —
zakładając, że w ogóle przyjąłby zaporszenie — tylko siedział przy stoliku
niemy, w postawie sygnalizującej krępującą wdzięczność, chętnie
zabrałbym go któregoś wieczora ze sobą do Café Hipodrom. Właściciel
Hipodromu i kilku stałych gości usiłowało detektywistycznymi metodami
przeniknąć zwyczaje żebraka. Wiadomo było, że każdego wieczora, i to
do późnej nocy, stoi na swoim posterunku, nawet w porze, kiedy nikt już
nie przechodzi pasażem. Za dnia nikt nigdy go nie widział. Próbowano go
śledzić, kiedy o świtaniu — zawsze jednak przed wschodem słońca —
opuszczał swoje miejsce. Za każdym jednak razem zupełnie
niespodziewanie i z nieprawdopodobną zręcznością znikał w jakimś
zaułku albo za jakimś rogiem, w parku czy w przechodniej bramie
kamienicy, a raz nawet w pisuarze, w którym jego prześladowcy dopiero
po dłuższych poszukiwaniach odkryli sekretne wyjście.
W ostatni wtorek karnawału właściciel Hipodromu wydał drobne
ostatkowe przyjęcie dla stałych gości. Nastrój zabawy był dość
nieskrępowany. Wznoszono mniej lub bardziej wymyślne toasty na cześć
wszystkich obecnych, wszelkich możliwych znajomych, a kiedy liczba
wchodzących w rachubę osób się wyczerpała, także nieznajomych. Wtedy
zaproponowałem wypicie zdrowia żebraka spod naszego lokalu.
Postanowiono uczynić to w jego obecności. Kilka osób pośpieszyło na
dwór. Tak jak się tego wszyscy spodziewali, żebrak stał na swoim
posterunku. Ochoczo przyjął zaproszenie do środka, z przyjemnością
wysłuchał toastu na swoją cześć, stanowczo jednak odmówił wypicia
i zjedzenia czegokolwiek, bowiem, jak powiedział łamaną i silnie
zabarwioną węgierskim akcentem niemczyzną — co, przytaczając poniżej
naszą rozmowę, pomijam dla ułatwienia — nie może już nic jeść ani pić.
W wirze zabawy zainteresowanie gości staruszkiem wkrótce
osłabło. Żebrak siedział dość osamotniony w kąciku i najwyraźniej nie miał
odwagi się oddalić. Uważał też za swój obowiązek nawiązanie rozmowy
z każdym, kto się do nie niego zbliżył.
— Twierdzi, że ma czterysta lat - oznajmiła mi jedna
z dziewcząt, z którymi tańczyłem. — Na mój komplement, że nie dałabym mu więcej niż
trzysta sześćdziesiąt, nieomal ze łzami w oczach pocałował mnie w rękę.
W tej sytuacji niby to przypadkiem usiadłem obok staruszka.
I rzeczywiście, ledwie zająłem miejsce, zwrócił się do mnie:
— Młody człowieku, zechce pan zgadnąć, ile razy starszy jestem
od pana?
— Ma pan czterysta lat — odrzekłem.
— A pan skąd to wie?
— Nie spodziewałem się, że tu pana zastanę. A poza tym,
nietrudno
było odgadnąć pański wiek, hrabio. Zdradził go pan bowiem na przykład
tej damie, z którą przed chwilą tańczyłem.
— Jak pan mnie nazwał?
Staruszek mówił powoli i z trudnością, a to, co ode mnie usłyszał
zdumiało go i przestraszyło, jednocześnie jednak był zafascynowany.
— Jeśli jest pan tym, kim sądzę, to jest pan hrabią —
odrzekłem. —
Poza tym nosi pan sygnet z hrabiowską koroną.
Staruszek szybko ukrył dłoń z sygnetem.
— Jestem nikim — powiedział. — Jestem tylko żebrakiem.
Niech pan się więcej tak do mnie nie zwraca.
— Muszę pana ostrzec — szepnąłem. — Za kilka minut wybije
północ. A o północy w ostatni wtorek karnawału, właściciel Hipodromu
zawsze podaje gościom zupę na koszt firmy.
— Nie jadam zup — odrzekł staruszek. — W ogóle nic nie
jadam.
— Ale to zupa czosnkowa...
W tym momencie oczy staruszka rozszerzyły się panicznym niemal
strachem, zerwał się i chciał czmychnąć. Powstrzymałem go.
— Nie, nie, proszę się nie obawiać — powiedziałem
uspokajająco. — Pan wybaczy, ale chciałem tylko, żeby się pan zdradził, co właśnie się
stało. Nie będzie zupy czosnkowej tylko białe kiełbaski, a one składają się
z samej wody i piertruszki. A więc jest pan...
— Tak jest. To ja — przytaknął staruszek.
— Ale w takim razie, w jaki sposób znalazł się pan tutaj,
w naszym
mieście, w naszych czasach, jak to w ogóle możliwe, że pan... jak by to
powiedzieć...
— Słusznie unika pan słowa „żyć”. Kto nie może umrzeć, nie
może też żyć.
— Musi być panu bardzo ciężko tutaj, i w ogóle w tych
dzisiejszych
czasach.
Wtedy staruszek zaczął opowiadać. Kiedy człowiek ze Wschodniej
Europy zaczyna opowiadać, to zupełnie tak, jakby ruszała kamienna
lawina. Zaczyna się toczyć wolno, powolutku, szeroko sięga, krąży
i pociąga wszystko wokoło, toczy się coraz dalej, sunie, obraca się w sobie,
aż we wszechobejmującą, zalewającą wszystko opowieść, w gigantyczne
zwały niepowstrzymanie mielących otoczaków kłamst i epizodów, we
wszechpotężne dzieje opowiadanej historii zagarnie cały ziemski glob, ba,
nawet niebiosa.
Hrabia rozpoczął łzawym, przepełnionym szlochem nostalgii opisem
swojej ojczystej ziemi, kraju po drugiej stronie lasów Transylwanii,
o którym my mówimy Siedmiogród, a Węgrzy „Erdély”. Opisał pradawne
puszcze, mroczne otchłanie, szumiące wody rzeki Maruszy, piękną dolinę
Hátszeger i rozległą, żyzną, pełną pasterzy Wyżynę Siedmiogrodzką.
— Swego czasu, niecałe sto lat temu, w Siedmiogrodzie były
setki mnie podobnych. Przez jakiś czas należało niemalże do dobrego tonu być
takim jak ja, zwłaszcza wśród arystokracji. W chwili rozwiązania
szacownego parlamentu Wielkiego Księstwa Transylwanii w nieszczęsnym
roku 1857, nie mniej niż osiemnastu deputowanych było wampirami.
W roku 1867 cały kraj, ku ogromnemu żalowi mieszkających tam Rumunów
i Sasów, został włączony do Królestwa Węgier. Ale przeciwnych temu było
też wielu Madziarów. Cóż, biegu czasu nie da się jednak powstrzymać.
Jakże często przychodziło mi się o tym przekonać. Siedemdziesięciu
pięciu deputowanych budapeszteńskiego parlamentu wystawił
Siedmiogród. Z tego wciąż jeszcze przynajmniej ośmiu czy dziesięciu było
wampirami. Jeszcze do roku 1919 na czele nowego okręgu miasta
Hermannstadt, czyli dzisiejszego Sibiu, stał jeden z nas. Potem, na mocy
pokoju z Trianon, Węgry zmuszone były odstąpić ten kraj Rumunii. Skutki
były przerażające. Wycofałem się do mojego zamku i przestałem
zajmować się polityką. Potem przyszła II wojna światowa
z faszystowską
Żelazną Gwardią i Strzałokrzyżowcami. Sam nie wiem, którzy
gorzej się z nami obchodzili. A potem Niemcy — pan wybaczy, że przemilczę.
W każdym razie Siedmiogród ponownie wszedł w skład Węgier w roku 1941,
aż w roku 1944 przyszli Rosjanie, no i komuniści. Nie przeżyłem czegoś
takiego od czasów, kiedy dzikie hordy wołoskiego chłopstwa pod wodzą
Horii w roku 84 (mam na myśli oczywiście 1784) spaliły 264 zamki
mordując setki szlachty.
Niektóre wampiry próbowały paktować z nową władzą, wskazując
że nigdy nie żywiły się krwią chłopską, nie mówiąc o robotniczej, a tylko
krwią ofiar ze swego stanu albo kapitalistów. Na nic się to nie zdało.
W biały dzień tłuszcza szturmowała nasze zamki obwieszona wianuszkami
czosnku, z krzyżami w dłoniach — niech pan to sobie wyobrazi! komuniści
z krzyżami w dłoniach! — wysadzali grobowce, wyrzucali biedne wampiry
z trumien, wywlekali je na światło dzienne dziedzińców i tarasów, gdzie
w piekielnych męczarniach smażyły się w blasku słońca. Przy wtórze ich
przeraźliwych wrzasków politkomisarze tańczyli taniec zwycięstwa,
wznosząc triumfalne okrzyki. Polowano na nas jak na króliki. Nie sądzę,
aby uszło nas więcej niż dziesięciu. Ja miałem szczęście. Udało mi się
uciec. Jeszcze z daleka widziałem nad lasem łunę mojego płonącego
zamku.
— Ale jak pan tego dokonał? Przecież podobno nie może pan
przekroczyć płynącej wody?
— Skoro pan o tym wie, to wyobraża pan sobie, jak trudna była
moja ucieczka. Kiedy dotarłem do jakiejś rzeki, musiałem ją obejść, dotrzeć do
źródła, obejść każdy dopływ, każdy strumyczek. Przy okazji cały czas
musiałem taszczyć ze sobą materac wypełniony siedmiogrodzką ziemią.
Jak pan wie, tylko na takiej ziemi potrafię zasnąć. Ale najgorsze czekało
mnie w tak zwanym wolnym świecie. Wprawdzie początkowo pomagali
nam Amerykanie i węgierskie organizacje emigracyjne, ale w świecie
komputerów, kont bankowych i supermarketów nie ma już miejsca na
wampiry. Czasami wydaje mi się, że najlepiej będzie po prostu wrócić,
niech mnie tam zabiją i już, skoro i tak jestem ostatni... Ale mam za mało
sił, aby jeszcze raz odbyć tę niezwykle kłopotliwą i pełną uciążliwości
podróż.
— Przecież słyszałem, że wampir ma siłę dwunastu mocnych
mężczyzn?
— O, tak, jeśli właściwie się odżywia — rzekł staruszek ze
zmęczonym uśmiechem. — Ale czy ja mam tu jakieś szanse? Niech mi
pan powie, jak? Nawet zęby mi już wypadły. Musiałem sobie zamówić
wampirzą protezę. — Staruszek westchnął ciężko. — Dentyście zmuszony
byłem powiedzieć, że chodzi o taki karnawałowy żart. W miarę upływu lat,
potrzebna jest pielęgnacja, odpowiednia dieta — taka specjalna, nasza —
a ja przez wszystkie te lata cieszyłem się, jeśli udało mi się utoczyć co
nieco z jakiegoś menela w męskiej noclegowni. A teraz... ledwie użebrzę
parę fenigów, żeby od czasu do czasu kupić sobie kawałek krwawej kiszki.
Pośpieszyłem do kuchni, żeby przynieść mu krwawą kiszkę, ale
kiedy wróciłem, jego już nie było.
Następnego wieczora stał wprawdzie znowu na swoim zwykłym
miejscu, ale kiedy podszedłem do niego, żeby go zagadnąć, w żaden
sposób nie dał mi do zrozumienia, że mnie poznaje. Szeptem
wypowiedziałem jego imię — odpowiedzią było milczenie. Widywałem go
tam przez całą wiosnę, przez całe lato, przez całą jesień i zimę, jak stał
żebrząc na swój bardziej niż skryty sposób. Za każdym razem, gdy
wchodziłem do Hipodromu, wrzucałem mu jakieś drobne, otrzymując
w zamian skinienie głowy, w żaden sposób nie różniące się od tego, jakie
miał dla innych.
Pewnego wieczora po Bożym Narodzeniu moją uwagę zwróciło jego
zniknięcie. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się
o tajemniczym incydencie w prezydium policji. Stwierdziłem, że jednej
jeszcze rzeczy nie ustalono dotychczas w całej sprawie. Poleciłem, aby
urzędnicy policji kryminalnej zwrócili się do szpitala Czerwonego Krzyża
z zapytaniem, jaki motyw mógł skłonić sprawcę, aby próbował sforsować
akurat te, a nie inne drzwi. Odpowiedź brzmiała, że nie sposób tego
wyjaśnić, ponieważ w pomieszczeniu za tymi drzwiami nie trzymano nic,
co mogłoby przywabić złodzieja. W pomieszczeniu tym mieści się bowiem
szpitalny bank krwi.
Z niemieckiego przełożył Ryszard Turczyn
Herbert Rosendorfer urodził się 19 lutego 1934 w Bolzano
w Tyrolu. W roku 1939 przeniósł się wraz z rodzicami do Monachium.
Po maturze zapisał się do monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych,
gdzie studiował scenografię teatralną, ale po roku przeniósł się na
studia prawnicze, które z powodzeniem ukończył. Od roku 1966
pracował w sądownictwie, początkowo jako prokurator, następnie jako
sędzia w Monachium, równolegle zajmówiąc się pisarstwem. Obecnie
na emeryturze, mieszka we włoskim Tyrolu.
Pisać zaczął mając czternaście lat. Czytelników i krytyków zachwycił
już pierwszą opublikowaną powieścią, zatytułowaną Budowniczy
ruin (1969), która w warstwie konstrukcyjnej wzorowana jest na
Rękopisie znalezionym w Saragossie Potockiego. Przez następne lata
wydał kilkanaście dalszych powieści, z których kilka znanych jest
Czytelnikowi polskiemu oraz kilkadziesiąt opowiadań pomieszczonych
w kilku zbiorach. Zaliczany bywa do pisarzy kręgu realizmu
magicznego, ponieważ posiadł znakomity dar wydobywania aury
niesamowitości z rzeczy i spraw najzwyklejszych, zdawałoby się —
powszednich. Pod jego piórem najbanalniejsze wydarzenia odkrywają
przed nami swoje drugie dno i zaczynają sprawiać wrażenie
pochodzących nie z tego świata.
W tym roku, po długiej przerwie, ukaże się kolejna powieść Herberta
Rosendorfera, Listy w chińską przeszłość, przestawiająca dzieje
chińskiego mandaryna z X w., który za pomocą „kompasu czasowego”
przenosi się w przyszłość i trafia do Monachium lat osiemdziesiątych
naszego stulecia. Jest to znakomita satyra na nowoczesne
społeczeństwo postindustrialne widziane oczyma bystrego i idealnie
bezstronnego obserwatora.
Wybrana bibliografia w języku polskim:
Budowniczy ruin (wyd. oryg. 1969) wyd. polskie 1972
Stefania i tamto życie (wyd. oryg. 1977) wyd. polskie 1980
Wielkie solo Antona L. (wyd. oryg. 1976) wyd. polskie 1989
Cierpienia Ballmanna czyli podręcznik prawa upadłościowego (wyd.
oryg. 1981) wyd. polskie 1992
Listy w chińską przeszłość (1983) w przygotowaniu