Oskar Koszutski
Ukraina - moja i iwaszkiewiczowska. Refleksje z podróży.
Na Ukrainie, a właściwie w Kijowie, bywałem wielokrotnie, pierwszy raz
ponad trzydzieści lat temu, ale zawsze były to pobyty krótkie,
kilkunastogodzinne, najwyżej jedno- dwudniowe, jeżeli nie liczyć
niezapomnianego, dziesięciodniowego objazdu na trasie Lwów - Czerniowce
(z Mszą św. na wałach twierdzy kamienieckiej!) - Odessa - Kijów,
zorganizowanego w początku lat 90. przez podkowiański Parafialny Komitet
Pomocy Bliźniemu, czy też kilkudniowego pobytu we Lwowie, przed pięcioma
laty, kiedy w Muzeum Uniwersytetu Lwowskiego przygotowywałem wystawę
druków stanu wojennego.
Mimo tego, a może właśnie dlatego, Ukraina pozostawała i pozostaje dla
mnie krainą nieznaną, tajemniczą a jednocześnie bliską, prawie rodzoną.
Jest tak nie tylko dlatego, że sienkiewiczowska "Trylogia" to
ulubiona moja lektura lat młodzieńczych, obiekt studiów i dociekań nad
mapą - tak historyczną, jak i współczesną. To także miejsce urodzenia
mojej matki, w przedrewolucyjnym jeszcze Kijowie, w czasach tzw. tamtej
wojny.
Za carów
Do rewolucji, czterdzieści kilometrów na południowy zachód od
Winnicy mój dziad, po którym noszę imię, Oskar Teodor Sobański, był
właścicielem i gospodarzem niewielkiego, jak na ukraińskie warunki, bo
liczącego ok.1500 włók majątku Zwedynówka, oraz dużej cukrowni
w Sitkowcach. Moja babka, Janina z Domaniewskich Oskarowa Sobańska,
urodzona w Żytomierzu w latach 80., całe swoje ukraińskie życie opisała
w niewydanych drukiem "Gawędach Rodzinnych" (rękopis w moim
posiadaniu), napisanych pod koniec życia, w latach 50. w pobliskim
Milanówku. Na Ukrainie urodzili się starsi bracia i siostry mojej
matki, moi wujowie i ciotki, tam pochowani są moi pradziadowie
i prapradziadowie. A więc mam Ukrainę w rodowodzie i rodzinnej pamięci.
Nie było to, myślę, bez znaczenia kiedy przed prawie szesnastu laty
podejmowałem decyzję o prowadzeniu, a właściwie o organizacji Muzeum im.
Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku, którego dyrektorem jestem po
dzień dzisiejszy. Ukraina to przecież "kraj lat dziecinnych"
Jarosława Iwaszkiewicza. Przyjechał do Polski praktycznie po raz
pierwszy (jeżeli nie liczyć krótkiego, bo nieco ponad półtorarocznego
pobytu w Warszawie po śmierci ojca, na przełomie lat 1903- 1904)
w październiku 1918 r. Miał wtedy lat 24, a więc całe dzieciństwo
i młodość przeżył na Ukrainie, tam kończył szkoły, tam stawiał pierwsze
kroki na drodze ku przyszłej karierze literackiej. Do "rodzinnego"
zestawu nazw miejscowości, które chciałbym poznać i odwiedzić, doszły
nowe, zwązane z z życiorysem J. Iwaszkiewicza - Kalnik, Daszów,
Ilińce, Elizawetgrad, Tymoszówka. Moja "rodzinna" Zwedynówka
i Popielówka oddalone są o niecałe 50 km od Kalnika i Daszowa, co
w ukraińskiej rzeczywistości oznacza najbliższe sąsiedztwo. Dziad mój
był pionierem polskiego cukrownictwa na Ukrainie, a ojciec Jarosława
Iwaszkiewicza zarządcą ekonomicznym dużej cukrowni w Kalniku, należącej
do Karola Jaroszyńskiego, z którym moi dzadkowie utrzymywali bliskie
kontakty towarzyskie i zawodowe. Jeżeli nawet rodziny nasze nie miały
ze sobą bezpośrednich kontaktów, to był to przecież ten sam krąg
społecznokulturowy polskiego ziemiaństwa, od pokoleń zamieszkującego
i gospodarzącego na ukrainnych przestrzeniach. Także dzieciństwo
i młodość Jarosława Iwaszkiewicza i moich dziadków (byli rówieśnikami
jego starszego rodzeństwa) przebiegały w tym samym klimacie
społecznokulturowym i podobnie dramatycznie zakończyły się przymusowym
exodusem, połączonym z koniecznością pozostawienia tam całego dorobku
poprzednich pokoleń. Jarosław Iwaszkiewicz mógł powrócić tam po
ostatniej wojnie w trakcie kilku swych podróży do ZSRR, ostatni raz na
wiosnę 1978 r., a więc na niespełna dwa lata przed śmiercią; moi
dziadkowie i ich dzieci na jawie nie powrócili tam nigdy.
Jedziemy na sesję
Ale pozostawmy te rodzinno- sentymentalne rozważania. Mam pisać
o ostatniej mojej podróży, którą wraz z Marią
Iwaszkiewicz- Wojdowską i grupą polskich filologów-
iwaszkiewiczologów odbyłem na przełomie czerwca i lipca
bieżącego roku, na zaproszenie prof. Rościsława Radyszewskiego z Katedry Filologii
Polskiej Uniwersytetu Kijowskiego, jako że w dniach 28- 31 maja na
Wydziale Filologicznym Uniwersytetu odbywała się sesja poświęcona
Jarosławowi Iwaszkiewiczowi.
Nie od razu zdecydowałem się na wyjazd, przede wszystkiem
ze względu na finanse Muzeum. Przesądziła postawa Marysi tj. Marii
Iwaszkiewicz- Wojdowskiej, która oświadczyła: "
nie mogę
nie pojechać, a ty musisz jechać ze mną", bo w programie sesji
zapowiedziany był wyjazd do Kalnika, gdzie urodził się Jarosław
Iwaszkiewicz i do Daszowa, gdzie pochowany jest jej dziad Bolesław
Iwaszkiewicz. Nie przeraziła jej nawet perspektywa ponad
dwudziestogodzinnej podróży pociągiem.
Ja natomiast lubię wielogodzinne przejazdy przez nieznane przestrzenie, stukot kół
wagonu i przesuwający się za oknami krajobraz, rozmowy
z przygodnymi współpasażerami. Iwaszkiewicz także cenił podróże
koleją. W jednym ze swych "włoskich" opowiadań tak pisze o wpływie
podróży na proces twórczy:
Dla ludzi piszących, poetów, literatów,
nie ma jak podróż. Nie tylko zmiana środowiska, ale sam ruch, wagonu,
stuk kół o szyny, już wywołują w umyśle pewnego rodzaju fermenty.
Pomysły sypią się, rytm wiersza gada - i ostatecznie zamiast podziwiać
i oglądać jakieś cudzoziemskie cuda - podróżujący pogrąża się
w wspomnienia, a ze wspomnień powstają fikcje, nie mające nic wspólnego
z otaczającą go rzeczywistością, a jednak dzięki tej rzeczywistości
powstałe.
Konsekwencją wyboru środka lokomocji był fakt, że czterodniowy pobyt
na Ukrainie z podróżą trwał ponad dni siedem. Wyjechaliśmy 26 maja
późnym wieczorem. W przedziale dwaj współpodróżni: młody i nie bardzo
sympatyczny Niemiec i około czterdziestoletni, powracający z wizyty
u przyjaciół w Polsce, Ukrainiec z Kijowa, z którym przegadałem całą
podróż.
Mój współtowarzysz, inżynier elektronik, mówił dużo i zadziwiająco szczerze.
To kraj bez przyszłości, całkowicie zdeprawowany i zniszczony przez lata
komunistycznego reżimu, nie istnieją tu żadne autorytety ani kodeks
moralny, nie ma etosu ani potrzeby pracy, korupcja i powszechna aprobata
dla złodziejstwa, to atmosfera w której nadal wyrastają kolejne młode
pokolenia. Mafijne interesy, powstałe z kradzieży magnackie fortuny
i niezmierzona bieda. Ludzie nie chcą i nie umieją gospodarować na
swoim. Masz tylko to, co ci się uda ukraść. Ukrainę może uratować
tylko cud albo nowa rewolucja. Jaka - nie wie. Muszą się pojawić
jakieś moralne autorytety, może nowa religia, bo panujące na Ukrainie
prawosławie jest elementem starego, przedrewolucyjnego i porewolucyjnego
reżimu i w pełni akceptuje i rozgrzesza dzisiejszą ukraińską
rzeczywistość.
Zajęty rozmową, niewiele miałem możliwości obserwowania przesuwającego
się za oknami wagonu ukraińskiego pejzażu, przysiółków, wiosek
i dworców kolejowych, po tej i tamtej stronie dawnej, przedwojennej
granicy polskiej. Zwróciłem jednak uwagę, że z okien pociągu nie widać,
jak to jest np. na Białorusi, nieuprawionych pól, porzuconych maszyn
rolniczych, kompletnie zrujnowanych gospodarstw i obejść. Mój
elektronik skomentował to stwierdzeniem, że
owszem, kołchozowe pola
są uprawiane, ale z pełną świadomością że 70 procent tego, co się urodzi,
ukradnie kierownictwo, a z pozostałego coś się uda ukraść tym, którzy te
pola uprawiają, bo zapłaty za swoją pracę kołchoźnicy nie dostają już od
kilku lat.
Kijów
Na dworcu w Kijowie czekała na nas służbowa, uniwersytecka czarna
Wołga i poznana wcześniej w Polsce sympatyczna magistrantka prof.
Radyszewskiego - Maria Griszczenko oraz lektor języka polskiego,
przebywający w Kijowie na kontrakcie, Staszek.
Mieszkać mieliśmy w hotelu asystenckim w tzw. nowym centrum uniwersyteckim, położonym na
pobrzeżach Kijowa, w jednoosobowych "apartamentach", z których każdy
składał się z dużego pokoju z kolorowym telewizorem, kuchni i łazienki
o standardzie jednak zdecydowanie wschodnioeuropejskim. Mnie dostał
się pokój z oknami na stronę północno- wschodnią, co okazało się
błogosławieństwem. Mniej szczęścia miała Marysia, bo w jej pokoju,
z oknami na stronę południowo- zachodnią, po południu z powodu
operacji słonecznej wysiedzieć było nie sposób, ale ona miała w łazience
ciepłą wodę, a ja nie.
Maria nie miała już tego
wieczoru ochoty na żadne spacery czy atrakcje, ja z młodymi gospodarzami
umówiłem się w centrum na wieczorny spacer po Kijowie. W międzyczasie
dojechali inni uczestnicy sesji - prof. Andrzej Zawada z Wrocławia,
delegacja warszawskiego Instytutu Badań Literackich z prof. Grażyną
Borkowską, dr Anną Nasiłowską i oficjalnym szefem tej delegacji doc.
Zygmuntem Ziątkiem. Z Zurichu przyleciał prof. German Ritz,
szwajcarski slawista, autor wydanego w roku ubiegłym przez nasze Muzem
IV tomu Almanachu Iwaszkiewiczowskiego i wielu innych prac
o J. Iwaszkiewiczu, pojawił się także główny organizator sesji, prof.
Rościsław Radyszewski.
Po ustaleniu planów na dzień następny -
niedzielę (sesja ma się rozpocząć dopiero w poniedziałek) jadę na
umówione wcześniej spotkanie z Marią Griszczenko i Staszkiem. Spotykamy
się przed starym, pamiętającym jeszcze czasy iwaszkiewiczowskie
budynkiem Uniwersytetu, dziś siedzibą rektoratu Kijowskiego Uniwersytetu
im. Tarasa Szewczenki, na ul. Tarasa Szewczenki, przy parku im.
Tarasa Szewczenki i naprzeciw monumentalnego pomnika Tarasa Szewczenki.
Obok równie stary gmach Wydziału Humanistycznego, miejsce gdzie będzie
odbywała się sesja. Schodzimy w dół do głównej ulicy Kijowa -
Kreszczatiku. W starym Kijowie, ze względu na położenie topograficzne
zawsze albo się schodzi w dół albo podchodzi pod górę. Wyjątkiem jest
właśnie Kreszczatik wijący się esowato miedzy dwoma wyniesieniami,
z których jedno oddziela go od płynącego równolegle do niego Dniepru.
Najwyższy punkt tego wzniesienia to Włodzimierska Górka z pomnikiem
założyciela i najważniejszymi kościołami i cerkwiami miasta z Kościołem
św. Aleksandra (za moich poprzednich pobytów - miejskie planetarium),
świeżo, od fundamentów, odbudowanym wspaniałym Soborem św. Michała
i wreszcie najbardziej znanym, kijowskim Soborem św. Zofii, przed
którym pyszni się monumentalny pomnik Bohdana Chmielnickiego. Spacer na
Włodzimierską Górkę zaplanowany został na niedzielę, wracajmy więc na
Kreszczatik. Dziś to szeroki wielopasmowy bulwar, tego wieczoru
wyłączony z ruchu kołowego, z powodu "Dni Kijowa". Zabudowa prawej
strony ulicy (patrząc z biegiem rzeki Dniepr), to ogromne monumentalne
budowle socrealizmu, ani jednego starego domu. Te zobaczyć można po
jego stronie lewej i po zachodniej stronie włodzimierskiego wyniesienia.
Zapytałem kiedyś o przyczynę tego zjawiska. Otóż okazało się, że kiedy
w 1943 r. Armia Czerwona w kontrofensywie doszła do Dniepru, w Kijowie
napotkała zmasowany opór broniących go wojsk niemieckich. By go
przełamać, użyto najcięższej artylerii. Musiała ona jednak prowadzić
ogień przez włodzimierskie wzniesienie, zza którego bronili się Niemcy.
Trajekoria lotu pocisków zrównała z ziemią prawą stronę Kreszczatiku, po
jego lewej stronie straty w budynkach były zdecydowanie mniejsze. Dom,
w którym mieszkali moi dziadkowie stał, według posiadanego przeze mnie
adresu, po prawej stronie tej ulicy, a więc nie ma dziś po nim
najmniejszego śladu.
Tego wieczora nie miałem zresztą zamiaru szukać po Kijowie rodzinnych
czy nawet Iwaszkiewiczowskich tropów. Chciałem odnaleźć pewną niedużą
lodziarnię, w której przed ponad trzydziestu laty, kiedy ze studencką
delegacją udawałem się na podpisanie umowy o współpracy do Rostowa nad
Donem, mając dzień przerwy w podróży, spotkałem trzech młodych
kijowskich dziennikarzy i wydawców. Dosiedli się do nas, pijących jakąś
smętną oranżadę (jak to studenci, byliśmy bez grosza przy duszy),
a następnie wspaniale gościli aż do wieczora, odprowadzając nas na
dworzec i wyposażając sowicie na dalszą drogę w wiktuały i trunki.
Wszystko z powodu zainteresowania Polską i polską literaturą. A był to
chyba rok 1969. Okazało się, że dziś to
elegancki lokal obsługiwany przez kelnerki w mini i w srebrnych
perukach.
Usiedliśmy na tarasie knajpki, przed nami defilował
odświętny i rozbawiony Kijów.
Maria i Staszek opowiadali o ogromie trudności,
jakie trzeba było przezwyciężyć, by do zorganizowania sesji w ogóle
doszło, o wielkich zasługach, jakie kosztem własnego zdrowia położył
w jej organizowaniu prof. R. Radyszewski,
o problemach z katedrą filologii polskiej,
która właściwie jest dopiero w organizacji i w najlepszym wypadku
powstanie we wrześniu tego roku, o oporach starej, jeszcze sowieckiej
profesorskiej nomenklatury itp.
Staszek, z żalem stwierdza, że od tego roku nie jest
już pracownikiem uniwersytetu.
Dla miejscowych byłem za dobry,
gdyż na uniwersytecie polskiego nauczają ci, który praktycznie tego języka
nie znają... sam pan usłyszy jak oni po polsku mówią. Potwierdza to
Maria, nieśmiało mówiąca ładną literacką polszczyzną, z bardzo lekkim,
a dla nas tak sympatycznym, wschodnim zaśpiewem. Jest rodowitą
Ukrainką, bez żadnych polskich korzeni czy powiązań, zafascynowaną
jednak polską literaturą i kulturą. Choć nie specjalizuje się
w Iwaszkiewiczu, na sesji będzie występowała z referatem.
Następnego dnia po śniadaniu z Marysią i prof. Zawadą jedziemy
oglądać stary Kijów. Jest bardzo ciepło, więc boję się nieco o kondycję
Marysi i nie bez racji - jej dzielność i chęć zobaczenia Kijowa
przegrywają jednak z topografią. Wdrapała się jeszcze na
Włodzimierską Górkę, ale przed odbudowaną cerkwią św. Michała
kategorycznie zażądała taksówki do hotelu. Pobieżnie oglądamy
więc monumentalną niebiesko- biało- złotą bryłę cerkwi, nie
wchodąc do środka. Widok jest zaiste imponujący, a przecież kiedy przed
niewielu laty odbywałem ten sam spacer to tu, ściszając głos
i konspiracyjnie rozglądając się wokół, moj towarzysz powiedział:
Tu kiedyś stał nasz kijowski michajłowski sobór. Komuniści wysadzili go
w powietrze, kedyś go odbudujemy. I stało się. Cerkiew jest dosłownie
nabita modlącymi się wiernymi. Wracamy do hotelu. Zresztą i tak prof.
Zawada, Ritz, Ziątek i ja musielibyśmy niedługo wracać, bo zaprosił nas
(wyłącznie mężczyzn) Radyszewski do swej podkijowskiej daczy, jak się
wyraził, "do mamy na obiad".
Zabiera nas z hotelu i po pół godzinie jazdy zatrzymujemy się przed
masywną żelazną bramą, za którą na niewielkiej działce widać dwa domy. Jeden -
starszy, typowo wiejski domek, drugi to obszerna, dopiero co
wykończona willa.
Chodźmy najpierw do mamy. Mama rozumie i mówi
po polsku, bo została, jako rusinka, wysiedlona spod Jarosławia w roku
1945 w ramach akcji Wisła. Ja - dodaje nasz gospodarz -
urodziłem się już na sowieckiej Ukrainie.
Wchodzimy. Typowo wiejskie czyste i schludne obejście.
W progu domu wita nas drobna, starsza, gładko uczesana kobieta.
Parę konwencjonalnych zdań, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i Radyszewski zaprasza,
byśmy obejrzeli jego dom. Jest z niego wyraźnie dumny. W największym pokoju, na
parterze nakryty stół pełen jadła i napojów, wszystko przygotowane
przez gospodynię, łącznie ze smacznym domowym winem. Próbujemy
wszystkiego, ale wizyty nie przeciągamy. Wracamy do Kijowa, panowie
wybierają się jeszcze na dalsze zwiedzanie miasta, ja zostaję w hotelu.
Za oknem z oddali odgłosy bawiącego się Kijowa, w telewizorze ukraińskie
wydanie disco- polo na wielkiej estradzie na Kreszczatiku.
Sesja Iwaszkiewiczowska
Sesja "Jarosław Iwaszkiewicz i Ukraina" rozpoczyna się
w poniedziałek z samego rana. Inauguracja bardzo uroczysta. Otwiera ją
dziekan Wydziału Filologicznego prof. Michaił Najenko i prosi
o zabranie głosu przybyłego na sesję wicepremiera rządu Ukrainy, prezesa
Forum Ukraińsko- Polskiego, prof. Mikołę Żułynskiego. Jego
przemówienie, zwarte, eleganckie i kompetentne, zarówno wykazywało
głęboką znajomość tematu (Żułyński jest z wykształcenia filologiem),
jak i było wyrazem woli politycznego zbliżenia Ukrainy z Polską, m.in.
poprzez propagowanie twórczości Iwaszkiewicza na Ukrainie oraz
eksponowanie jego "ukraińskich korzeni". W części oficjalnej
zabiera głos jeszcze ambasador Polski na Ukrainie Jerzy Bara, który ma
nas gościć w ambasadzie tego wieczora, następnie Maria Iwaszkiewicz mówi
dosłownie parę zdań, dziękując za zaproszenie i podkreślając znaczenie
emocjonalne, jakie ma dla niej pobyt na Ukrainie. Oficjalną część
zamyka wystąpienie doc. Zygmunta Ziątka, reprezentującego waszawski
Instytut Badań Literackich.
Merytoryczną część sesji inauguruje wystąpienie emerytowanego prof.
Uniwersytetu Kijowskiego Grigorija Werwesa, autora ukraińskiej
monografii o Iwaszkiewiczu, powstałej jeszcze za życia pisarza, na
programowy temat "Jarosław Iwaszkiewicz i Ukraina". Potem kolejne
referaty polskiej strony: prof. Grażyna Borkowska mówi o integralności
pisarstwa Iwaszkiewicza, prof. Andrzej Zawada, autor polskiej
monografii o Jarosławie Iwaszkiewiczu, o idei zjednoczonej Europy w jego
twórczości, prof. German Ritz o spotkaniu poety z Niemcami i tak
kolejno przez dwa dni ponad 40 referatów i komunikatów, wygłoszonych
przez polskich i uraińskich badaczy, niekiedy bardzo młodych, często
jeszcze studentów. Ilość zgłoszonych wystąpień uniemożliwiała
jakąkolwiek dyskusję, co zresztą jest zgodne z tradycją tego typu
naukowych spotkań w krajach byłego ustroju sowieckiego. Pozostawia to
niedosyt z powodu niemożności polemiki z kontrowersyjnymi lub wręcz
fałszywymi stwierdzeniami niektórych prelegentów. Zresztą wysłuchanie
i zrozumienie (dla ukraińskich uczestników - polskich tekstów a dla
Polaków - ukraińskich) takiej ilości referatów przekraczało fizyczne
i recepcyjne możliwości uczestniczących, o czym świadczyła gwałtownie
malejąca frekwencja na sali obrad. Z oceną wartości merytorycznej sesji
należy poczekać do czasu, kiedy jej materiały ukażą się drukiem,
najpierw na Ukrainie, a potem może jako kolejny tom naszego Almanachu
Iwaszkiewiczowskiego. Mnie z tekstów ukraińskich najbardziej
zainteresował referat prof. Rostysława Pilipczuka z Ukraińskiej
Akademii Sztuki o teatralnym życiu Kijowa na początku XX w., dzięki któremu
pewne elementy kijowskiego życiorysu Jarosława Iwaszkiewicza, zwłaszcza
w kontekście jego udziału w działaniach teatralnego studium Stanisławy
Wysockiej, stały się mniej abstrakcyjne. Z polskich tekstów podobało mi
się wystąpienie dr Anny Nasiłowskiej prezentujące motywy domu
w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza w odniesieniu do kontekstu polskiej
kultury szlacheckiej. Dr Anna Nasiłowska jest autorką bardzo
interesującego tekstu w październikowym numerze "Twórczości",
zatytułowanego: "Śladami Iwaszkiewicza w Kijowie", w którym
przedstawia swoje wrażenia z pobytu na tejże sesji. Lekturę tego tekstu
serdecznie polecam i myślę, że zwalnia mnie to niejako z relacjonowania
innych interesujących zdarzeń, ciekawie opisanych przez panią Annę.
Zainteresowanych zachęcam do lektury, naprawdę warto.
Kalnik- Daszów- Humań
Delegacja IBL-u z powodu wcześniejszego wyjazdu nie uczestniczyła
w ostatniej części Sesji Iwaszkiewiczowskiej, tzn. w wycieczce do
Kalnika, Daszowa i Humania, zaplanowanej na środę 31 maja. I mają czego
żałować, bo wycieczka była bardzo interesująca, mimo że podstawiony
autobus dobrze pamiętał, jakby powiedział Izaak Babel "lata
minionego reżimu", a z powodu fatalnej nawierzchni bocznych ukraińskich
dróg, koła w autobusie trzeba było zmieniać chyba pięciokrotnie. Trudno
w to uwierzyć, ale w trakcie tej, jak się miejscowi wyrażali,
podkijowskiej eskapady przejechaliśmy jednak ponad 600 km. To także
specyfika tego kraju.
W wycieczce uczestniczyli zarówno przybyli na sesję Polacy (zaliczam
do nich także prof. Germana Ritza), jak i ukraińscy jej uczestnicy.
Prawie wszyscy do Kalnika jechali po raz pierwszy, łącznie z kierowcą,
który dorzucił nam nieco kilometrów, tłumacząc, że jechał nieco
dłuższą, ale lepszą drogą. To wszystko spowodowało, że na miejsce
przyjechaliśmy z dużym opóźnieniem. Pierwszy krótki postój -
w Ilińcach, stolicy rejonu, za czasów iwaszkiewiczowskich siedzibie
kalnickiej parafii i miejscu jego chrztu. Główny plac miasta
z monumentalnym pomnikiem Lenina pośrodku, w perspektywie jednej z ulic
- ceglana bryła dawnego kościoła, dziś z dobudowanymi baniastymi
kopułami cerkiewnymi.
To ten kościół, w którym ochrzczono
Iwaszkiewicza, wtedy był katolicki. Dziś nie ma tu katolików więc
przerobiono go na cerkiew - mówi jeden z uczestniczących w wycieczce
ukraińskich filologów. W Ilińcach nie ma nic interesującego do
zwiedzania, a rejonowi notable, z którymi mieliśmy się tam spotkać,
podobno czekają na nas w Kalniku, więc po krótkiej przerwie ruszamy
dalej. Przed odjazdem robię "na pamiątkę" Germanowi Ritzowi
zdjęcie na tle pomnika Lenina.
Do Kalnika kilkanaście kilometrów. Za
oknami prawdziwy ukraiński krajobraz. Równina aż po horyzont, ogromne
połacie pól poprzecinane tylko szpalerami równo w rzędach sadzonych
drzew, od czasu do czasu jakiś budynek gospodarczy, obora czy chlewnia,
pojedynczych mieszkalnych domów nie ma, wszyscy mieszkają w dużych wioskach,
będących centrami kołchozów. Ach, gdzież te ukraińskie
futory, folwarki, majątki i dwory. Nie pozostało z nich ani śladu.
Może nie do końca, niekiedy pojawia się jakiś staw, kępa, czy grupa
starych drzew, pozostałości po założeniach parkowych czy
starych cmentarzach. Nie ma też, a może nigdy nie było, budowli
sakralnych. W Kalniku podjeżdżamy od razu pod budynek szkoły, gdzie na
nas czekają miejscowi i duża grupa dzieci. Powitanie chlebem i solą na
ukraińskim ręczniku oraz ogromne pęki fioletowych piwonii. Chleb
odbiera Maria Iwaszkiewicz, krótkie mowy powitalne i wspólne pamiątkowe zdjęcie
przed niebrzydkim nawet, spiżowym pomnikiem Iwaszkiewicza. W szkole
niewielka izba pamięci, w której jedna ściana poświęcona jest, jak
stwierdza oprowadzająca nas kierowniczka miejscowej szkoły,
naszemu
wielkiemu rodakowi, sławnemu pisarzowi Jarosławowi Iwaszkiewiczowi.
Cała ekspozycja to kilkanaście fotografii i niewielka półeczka
z polskimi wydaniami twórczości Iwaszkiewicza, ktory po wojnie był
w Kalniku chyba trzykrotnie. Po raz pierwszy w 1956 r. razem z żoną
Anną, drugi raz w 1976 i po raz ostatni z Szymonem Piotrowskim wiosną
1979 r.
Ruszamy do Daszowa,
gdzie znajduje się grób ojca Jarosława Iwaszkiewicza. Tam także witają
nas przedstawiciele miejscowych władz i młodzież, jest dla Marysi chleb,
sól i kwiaty. Idziemy do grobu Bolesława Iwaszkiewicza. Marysia na
kolanach modli się przez chwilę, to przecież grób jej dziadka,
to dla niej najważniejsza chwila z całego pobytu.
Modlę się także i ja, ale nie tylko za duszę Bolesława
Iwaszkiewicza, którego mogiła, jako jedyna na tym byłym cmentarzu,
została zachowana, ale za wszystkich, którzy bezimiennie leżą w tej
ziemi, tu i na całej Ukrainie, na tysiącach takich byłych cmentarzy,
o których nikt już nawet nie pamięta. Grób jest zadbany, ogrodzony
metalową, świeżo pomalowaną barierką. Opiekują się nim, jak mówią,
uczniowie miejscowej szkoły, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że ma to
związek z zapowiedzią naszej wizyty. Parę lat temu ktoś, kto był
w Daszowie, twierdził że grobu tego nie odnalazł. Gospodarze zapraszają
nas do miejscowej gospody na "poczęstunek", który z powodu
opóźnienia nie trwa długo, bo z Daszowa do Humania jest prawie 100 km.
A tam także na nas czekają - tłumaczy zawiedzionym daszowianom
Radyszewski. Do Humania przyjeżdzamy na tyle spóźnieni, że spotkanie ze
słuchaczami miejscowej wyższej szkoły pedagogicznej zostaje odwołane,
szybko zwiedzany budynek główny szkoły, by po sutym i obficie
zakrapianym obiedzie zobaczyć dumę i chlubę Humania, znany na całym
świecie park "Zofiówkę". Ja już ten park widziałem w trakcie
jednego ze swych wcześniejszych pobytów na Ukrainie, więc kiedy inni
spacerowali po parku, wdałem się w rozmowę z miejscową profesurą. Dziś
"Zofiówka" a właściwie humańskie posiadłości Potockich, to nie
tylko park- rezerwat. To jedna z największych na Ukrainie uczelni
rolniczych, w której studiuje kilkanaście tysięcy studentów, stacja
naukowa Ukraińskiej Akademii Nauk oraz liczący się w kraju ośrodek
gospodarczy, przede wszystkim przetwórstwa rolno- spożywczego. Tam
produkują, podawaną zresztą do obiadu, miejscową wódkę o wdzięcznej
nazwie "Kielich Potockiego" i "Książęcy kielich". Na
etykietkach tego specjału (dostaliśmy go zresztą po butelce w prezencie)
znajduje się napis, że jest to "tradycyjna, ukraińska gorzałka
narodowa produkowana w Książęcych Zakładach Gorzelanych w Humaniu"!!!
Nie było to zresztą jedyne moje humańskie zaskoczenie, bo
w holu budynku rektoratu na wystawie prezentującej dorobek miejscowych
malarzy, na jednym z obrazów zobaczyłem coś, co wprowadziło mnie
w absolutne osłupienie: otóż było na nim namalowane "drzewo
genealogiczne Ukrainy". Na obrazie przedstawiono drzewo, które
w partiach korzeniowych miało po jednej stronie grupę ludzi
w strojach kozackich - Sicz Zaporoską - a po drugiej -
grupę w kontuszach i polskich mundurach wojskowych z czasów
Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Po stronie kozackiej chaty i cerkwie,
po stronie polskiej - zamki i dwory. Z tego podglebia wyrastał
wspaniały pień ogromnego, kwitnącego drzewa, na którego pniu wymalowane
były postacie przywódców ukraińskich. Rozpoznałem wśród nich
Chmielnickiego, Szewczenkę i Petlurę. Nad drzewem, na błękitnym niebie
rozpięta wspaniała siedmiokolorowa tęcza. Na obrazie było także wiele
ukraińskich napisów, których nie odczytałem, ale całość robiła
niesamowite wrażenie.
W powrotną drogę do Kijowa (prawie trzysta kilometrów) wyruszyliśmy
około dziewiątej wieczór. Nie był to koniec naszych przygód, bo kiedy
po dwóch godzinach jazdy autobusem strzeliła kolejna opona, a kierowca
oświadczył, że już nie ma żadnych zapasowych, ani możliwości naprawy,
sytuacja zdawała się rozpaczliwa. Nasz nieoceniony Radyszewski,
w głuchym stepie, w środku nocy, zorganizował jakiś "pojazd
zastępczy", do którego jednak w normalnych warunkach i całkiem na
trzeźwo, nikt z nas nie odważyłby się wsiąść, ale dzięki temu "
pojazdowi" (autobusem tego nazwać było nie sposób) już o trzeciej nad
ranem byliśmy w hotelu w Kijowie. Nie było wiele czasu na spanie, nasz
pociąg do Warszawy odchodził o godz. 11.
Był to wyjazd intensywny, chwilami męczący,
ale kiedy przed rozstaniem na dworcu w Warszawie
spytałem Marysię Iwaszkiewicz, czy było warto, odpowiedziała:
ależ
oczywiście, to było dla mnie ogromne przeżycie i nigdy bym sobie tego nie darowała,
gdybym z tego zrezygnowała. I ja tak myślę. Wyprawa na Ukrainę
śladami Iwaszkiewicza, ścieżkami moich rodzinnych wspomnień, na długo
pozostanie także i w mojej pamięci.
PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY —> spis treści numeru