PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 29-30

Zofia Broniek - Rozmowa z Magdą Teresą Wójcik

Talent to dar koncentracji



Słyszałam opinię, że sztuka aktorska to wyłącznie umiejętności techniczne. Czy to prawda?

Absolutnie nie! Moje aktorstwo jest zaprzeczeniem takiego poglądu. Uważam, że aktorstwo jest sprawą wewnętrzną - emocji i ducha - którym podporządkowane są nabyte umiejętności techniczne. Według mnie, każdy człowiek jest aktorem w chwili wielkiego uniesienia, miłości, rozpaczy czy radości. Bo aktorstwo jest przekonywaniem a nie udawaniem. Myślę, że takim przykładem wielkiego aktorstwa i wielkiego rzemiosła podniesionego do granic sztuki był Tadeusz Łomnicki. Ja Wyższej Szkoły Teatralnej nie kończyłam, jestem z zawodu inżynierem mechanikiem po Politechnice Łódzkiej.

Jednak po 35 latach aktorstwa i reżyserowania stała się Pani profesjonalistką.

Po prostu rzemiosła akademickiego nie znam. Muszę przyznać, że mam kłopoty, jako reżyser, z młodymi ludźmi po szkole aktorskiej, którzy przychodzą do nas, do Teatru Adekwatnego. Wszyscy oni szalenie analizują role, szukają nieprawdopodobnych zachowań do prostych rzeczy, które są napisane w sztuce. Wprowadzają nikomu niepotrzebne komplikacje. A ważne jest, żeby emocje były prawdziwe, bo widz przyjmuje tylko absolutną szczerość i oddanie. Innym problemem jest umiejętność skupienia się na tym, co mówi partner. Jeśli aktorzy nie słuchają z uwagą i do końca kwestii mówionych przez scenicznych partnerów, nie skupiają na sobie uwagi widowni. A przecież granie to jest walka, nieustanna walka od początku spektaklu do końca, o uwagę widza i jego akceptację. Takie napięcie towarzyszy mi od trzydziestu pięciu lat. Kolejna sprawa, to emisja głosu. Próbowanie słyszalności przy pustej sali nie jest tym samym co mówienie do wypełnionej ludźmi widowni i tamte próby głosu nic nie dają. Trzeba czuć obecność ludzi, bo, gdy aktor wychodzi na scenę, istnieje tylko on i ci, którzy przyszli go słuchać.

Zdolność skupienia na sobie uwagi jest czymś szczególnym. Czy to jest talent?

Talent, w moim pojęciu, to dar koncentracji. Dotyczy to każdego zawodu. Rzeźbiarza, malarza, i stolarza, gdy robi mebel. Ten dar jest najważniejszy. I szczerość uczucia, a także wrażliwość na otaczający świat, na śpiew ptaków, na zdolność do współczucia lub przeżywania czyjegoś cierpienia.

Co sprawiło, że została Pani aktorką?

Aktorem nie zostaje się nagle. Byłam dziewczyną bardzo skromną, rodzice wychowywali mnie surowo. Nie wiedziałam tak naprawdę, co chcę robić. Nie podejrzewałam siebie wówczas o takie pokłady pracowitości i nie wiedziałam, że wszystko przychodzi z czasem. O szkole teatralnej w ogóle nie myślałam. Bez trudu skończyłam Politechnikę i byłam inżynierem, bardzo dobrym, pracowałam w PAFAWAGU. To były ciężkie czasy, 56 rok, ale lubiłam swoją pracę, potrafiłam rozmawiać z robotnikami, dostosować się do sytuacji - ot, taki brat-łata. W pewnym momencie los zetknął mnie z grupą studentów szkoły filmowej, wśród których znajdował się kończący ją właśnie Jerzy Wójcik, mój przyszły mąż. To byli bardzo interesujący młodzi ludzie - dużo czytali i rozmawiali o takich rzeczach, o których ja w ogóle nie wiedziałam nic, więc milczałam, słuchałam. Kiedy się zakochałam, przestała dla mnie istnieć moja praca, już nie chciałam być inżynierem, tylko być cały czas z najbliższym człowiekiem. To jest właśnie źródło mojego skupienia i tego, że łatwo mi przychodzi wiele rzeczy. Wzięliśmy ślub w 56 roku i od tego czasu towarzyszyłam mężowi przy wszystkich jego filmach. Myślę, że moją szkołą teatralną była obecność na planie i obserwowanie gry aktorskiej. Teraz, kiedy prowadzę samochód, wiem na czym to polega - ja z nimi grałam, tak jak pasażer samochodu, który skręca i hamuje razem z kierowcą. Byłam cała zasłuchana i zapatrzona. To były bardzo dobre filmy: "Popiół i diament", "Eroica", filmy, w których występowali znakomici aktorzy a ja z nimi, po drugiej stronie kamery, poszczególne sceny przeżywałam i grałam wewnętrznie. Coś malowało się zapewne na mojej twarzy, bo wielu z nich pytało, dlaczego nie jestem aktorką, namawiało do zdawania do szkoły, a Ewa Krzyżewska nawet uczyła mnie czegoś. W pewnym momencie reżyser Janusz Nasfeter chciał, bym zagrała w "Niekochanej" wg Rudnickiego. I wtedy poszłam, z wielkim skrępowaniem, zdawać do szkoły (pod panieńskim nazwiskiem, by nie łączono mnie z Jerzym Wójcikiem). I wówczas dowiedziałam się, że nie mam warunków zewnętrznych, nie powinnam zdawać, bo mogłabym grać wyłącznie role charakterystyczne. Później istotnie zawsze obsadzano mnie w rolach chłopki, prostej kobiety...

Istnieje schemat...

Tak. Ja mam trochę inne wyobrażenie, ale istnieje schemat. W pewnym momencie, egzaminatorka, zauważywszy obrączkę, spytała, kto jest moim mężem. Gdy powiedziałam, zaoferowała mi pracę w teatrze lalkowym - żeby twarzy nie było widać! Ja nie lekceważyłam teatru lalkowego, ale poczucie godności nie pozwoliło mi przyjąć tej oferty. Potem Adam Hanuszkiewicz namawiał mnie, żebym została aktorką, wreszcie najbardziej namawiał mnie Henryk Boukołowski. Dlaczego mu się udało? Otóż wtedy, gdy obserwowałam aktorów, bardzo rzadko byłam nimi zachwycona. Podziwiałam Krafftównę i Zbyszka Cybulskiego - z nim nawet odgrywałam różne sceny, kiedy kończył pracę na planie. Ale mnie brakowało w aktorstwie prawdy. Myślałam wówczas, że gdybym kiedyś została aktorką, chciałabym tak grać, żeby ludzie nie odróżniali gry od życia. Płakałabym naprawdę i nie używałabym charakteryzacji. Nie umiałam tego wówczas wyrazić, dopiero teraz potrafię, a to są już poważne przemyślenia. Dlaczego więc Henryk Boukołowski zainteresował mnie i zdołał przekonać? Ponieważ zaprzeczył teatrowi, w którym pracował i postanowił stworzyć inny teatr, a ja także chciałam budować coś nowego.

Moje pierwsze zadanie było bardzo trudne. Była to rola Lady Anny w "Ryszardzie III", bo taki warunek postawił w czeskim Cieszynie Henryk Boukołowski. Był dobrym nauczycielem, bo w ogóle mnie nie uczył. Uważał, ze jestem tak utalentowana, że wiem wszystko, a ja nie wiedziałam nawet, co to jest kulisa. Moje pomysły w tej sztuce, gdy oceniam je po latach, wydają mi się interesujące, na przykład nie chciałam włożyć rękawiczek, bo uważałam, że musi być widoczna dłoń ujmująca miecz. To oczywiście był wpływ filmu. Chciałam mieć twarz zasłoniętą w czasie całego dialogu, ponieważ padają tam słowa: "jesteś piękna" i odsłonić ją dopiero w ostatniej scenie, kiedy grając tę postać miałam plunąć partnerowi w twarz... Teraz dziwię się, gdy oglądam na taśmie swoje dawne role - myślę, że osoba, na którą patrzę jest niesamowita, ale nie czuję z nią żadnej więzi, bo na taką siłę i moc już nie byłoby mnie stać. Rola w "Ryszardzie" była chyba zagrana dobrze, skoro Czesi zaproponowali mi angaż w Pradze i poprzez ministerstwo od razu uczynili aktorką. Ich zdaniem miałam dobre warunki zewnętrzne. Nie przyjęłam jednak tej propozycji.

Nie wspomniała Pani ani razu o tremie.

Nigdy nie opuściła mnie trema, ale jest ona inna niż dawniej. Od pewnego momentu służy mi do wydobywania z siebie jeszcze większej energii. Przełomem w moim życiu była sztuka "Joanna d'Arc" - spektakl, w którym aktorzy improwizują całą godzinę. To wtedy przekraczało, a może do dzisiaj przekracza, wszystko, co było dotąd w teatrze możliwe. Ta sztuka otworzyła mnie na poczucie scenicznego czasu, zrozumiałam, jak ważne są emocje widowni. Teraz już nie gram monodramu, ale gdy grałam, zaczynałam zawsze od tej części sali, której życzliwość wyczuwałam - potem starałam się zdobyć resztę. Potrafiłam na przykład walczyć o jedynego widza, który się nie śmiał w "Cesarzu" wg Kapuścińskiego. To zresztą opisano. W owym czasie w środowisku wybuchła dyskusja o improwizacji. Tadeusz Łomnicki powiedział nawet w telewizji, że to nie jest granie. I dopiero na rok przed śmiercią, gdy mijaliśmy się na ulicy, powiedział: "Wiesz, ty robisz bardzo dobre rzeczy". A ja odpowiedziałam: "Wiem!" Jego akceptacja znaczyła i znaczy dla mnie bardzo wiele.

A więc nie czuła się Pani akceptowana w środowisku aktorskim?

Do dzisiaj nie jestem akceptowana. Bardzo szanuję środowisko, ale ja z niego nie jestem. Wydaje mi się, że należę do ludzi spoza tego kręgu. A może muszę być z boku.

Ma Pani jednak na swoim koncie kilkadziesiąt ról filmowych.

Głównych ról zagrałam chyba dziesięć, ale potem i tych zaczęłam odmawiać, bo nie chciałam uczestniczyć w takim filmie, którego mogłabym się wstydzić. "Matkę Królów" zagrałam tak, jak zagrałam. Nie dlatego, że jestem taka zdolna. Miałam zagrać kobietę prostą, która pije wódkę i pali papierosy, a dla mnie matka - to człowiek, a człowiek którego gram, musi być osobą godną, więc ta matka stała się symbolem pewnej postawy. Nie zgadzam się z poglądem, że aktora można wynająć, by zagrał wskazaną rolę.

Więc nie jest tak, że aktor powinien grać wszystko?

Co to znaczy "wszystko"? Jeżeli jest to namawianie do czegoś złego, jakieś obnażanie się, to nie. Uważam, że teatr, sztuka powinny dawać oddech, powinny dawać moc i siłę widzowi. Ja mogę tylko budować, nie mogę rujnować. Są rzeczy, których po prostu się wstydzę. Na przykład nie wzięłabym udziału w reklamie, bo nie mogę brać odpowiedzialności, że reklamowany produkt jest dobry albo czy bank, o którym mówię, jest pewny.

Czy przy pracy nad rolą ważne jest poczucie własnej niepowtarzalności, czy pokora wobec zadania?

Zawsze pokora. Ci, którzy chcą zostać aktorami, muszą być ludźmi o dużej wrażliwości i bardzo skromnymi, ponieważ pewność siebie i zadufanie prowadzi do bezwstydu, a sztuka tego nie lubi. Po latach zostaje to, co jest zrobione z pokorą. I niedopowiedziane. Zawód aktora został bardzo wysoko wyniesiony w naszych czasach, więc coś należy za to dać społeczeństwu. Co można zrobić dobrego? My chcemy pracować tylko dla młodzieży, dla szkół. Wtedy mamy do czynienia z dobrą literaturą, bo lektury szkolne mają na ogół tę zaletę. I uczę młodych aktorów, że muszą być pokorni nawet wobec tej rozkojarzonej młodej widowni, która zaufa im, jeśli ją potraktują z szacunkiem. Przedtem graliśmy dla dorosłych. W latach 70. byliśmy nawet bardzo modni, wiele otrzymywałam pochwał i widzowie bardzo nas cenili. Ci widzowie są obecnie w wieku pana premiera Buzka, który zresztą widział w młodości moją "Joannę d'Arc". Dowiedziałam się o tym przez przypadek, na spotkaniu z okazji pokazu filmu "Wrota Europy". Pan premier witając aktorów, znalazł czas, by mi o tym powiedzieć.

Czym więc jest teatr?

Teatr jest dla mnie drugim domem. Kocham męża, syna, najbliższych przyjaciół i wszystkich widzów. Gdy jadę samochodem, zdarza mi się pomyśleć - "Mój Boże, jak ci widzowie nieostrożnie chodzą!". Ale kocham ich od trzydziestu pięciu lat, mimo że kiedyś, grając w "Małym księciu", dostałam haczykiem w twarz, bo widownia bywa trudna.

Pracuje Pani z młodymi aktorami. Co pragnie im Pani przekazać?

Przede wszystkim swoje rozumienie teatru, pokorę, poczucie godności, uniezależnienie od przestrzeni, w której przychodzi próbować lub grać, a także umiejętność improwizowania. Chcę, by grali naturalnie i domagam się rzeczy tak prostych, że w ich mniemaniu nie jest to aktorstwo. Chcę także, by uwierzyli i poczuli, że słowo wypowiedziane ma ogromną wagę i ciężar.

Czuje się Pani aktorką filmowa czy teatralną?

Uważam, że nie ma różnicy pomiędzy grą w teatrze i w filmie. Naturalność, która od początku charakteryzowała moją grę, obecnie jest stosowana powszechnie i film tę cechę woli, ale 35 lat temu nie grano w ten sposób. O moich rolach filmowych mało się wie. Mój debiut .- "Przez dziewięć mostów" według Wiesława Myśliwskiego, w którym grałam z Franciszkiem Pieczką, otrzymał w 1973 roku nagrodę Hollywood za najlepszy dramat telewizyjny na świecie. Jeśli zaś chodzi o teatr, to wymienię tylko trzy sztuki - "Joannę d'Arc" (graliśmy ją 175 razy), "Małego księcia" (500 razy), "Cesarza" Kapuścińskiego (102 razy). W listopadzie przewidziana jest premiera "Dżumy". Prowadzimy pracowite życie.

Kto pisze scenariusze dla Teatru Adekwatnego?

Są zawsze mojego autorstwa. Ale reżyserem zostałam dla siebie i dlatego, że Henryk Boukołowski zachorował, a teatr musiał iść. Z pomocą mego męża, naszego kierownika literackiego, wystawiliśmy "Mahabharatę". To był mój debiut reżyserski, chociaż w inscenizację weszłam już w "Antygonie" reżyserowanej przez Henryka Boukołowskiego, pierwszej sztuce wystawionej w Warszawie. Przyznaję, że trudnym jestem partnerem dla pana Boukołowskiego (i wzajemnie). On nosi w sobie wspaniały klasyczny teatr, ja na pierwszym miejscu stawiam żywego człowieka i to, że nie wszystko musi zostać wypowiedziane. Lecz pracujemy już z sobą trzydzieści pięć lat, ponieważ sztuka jest dla nas obojga najwyższą wartością. Przez całe życie, grając, mówiłam o człowieku w momencie jego wzlotu i wielkości, i czuję się spełniona jako aktorka. Przed trzydziestu laty Helena Mydrzycka - wielka aktorka czeska, powiedziała mi, że jestem geniuszem koncentracji. Byłam nim. Teraz gram role odpowiednie do mojego wieku i staram się pozostać sprawna, bo przecież wszystko musi mieć początek i koniec.

A Podkowa Leśna w Pani życiu?

Pochodzę z Wilna. Tylko tam można było się urodzić z taką wrażliwością. Pamiętam tamte wieczory, opowiadania i pieśni. Usypiało się dzieci słowami Mickiewicza. Potem już nigdzie nie czułam się dobrze - ani w Łodzi, ani w Warszawie. Aż zaczęłam wynajmować pokój w Podkowie i okazało się, że to jest moje miejsce. Najpierw przyjeżdżaliśmy tu na wakacje, teraz mieszkamy stale. Kiedyś na spacerze w lesie znaleźliśmy kilka zaniedbanych grobów ludzi z AK rozstrzelanych w czasie powstania warszawskiego, na których postawiliśmy krzyże i teraz już inni dbają o nie. Chodzę tam nadal i z miejsc tych czerpię siłę, bo ci, którzy zginęli, domagają się pamięci, wypowiedzenia słowa - odczuwam to jako obowiązek. Dzięki tym miejscom i brzozom powstał "Promethidion" w interpretacji Henryka Boukołowskiego.



Magda Teresa Wójcik w 1964 roku współtworzy z Henrykiem Boukołowskim Teatr Adekwatny. Jest w nim aktorką, reżyserem i autorką scenariuszy. Teatr ten dał wiele przedstawień w kraju i za granicą. Grała w kilkudziesięciu filmach, epizody i główne role ("Przez dziewięć mostów" R. Bera, "Smak wody" S. Wosiewicza, "Skarga" Jerzego Wójcika, "Nic nie stoi na przeszkodzie" Henryka Drapellego, "Matka Królów" Janusza Zaorskiego, "Wrota Europy" Jerzego Wójcika, "Bailand" Henryka Dederki). Urodziła się w Wilnie, mieszka w Podkowie Leśnej. Wielokrotnie służyła swoją sztuką miastu. Cieszą Ją dobre kontakty i porozumienie z biblioteką miejską, muzeum w Stawisku, Stowarzyszeniem Ogród Sztuk i Nauk oraz MOK.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru