Nie napiszę o Halinie tak pięknie, jak ona napisała o moich rodzicach.
Nie napiszę, bo nie potrafię. A chciałabym napisać o niej jak
najpiękniej. Była bowiem pięknym człowiekiem - nie tylko zewnętrznie.
Stanowiła żywe zaprzeczenie głupawej, choć dość rozpowszechnionej
teorii, jakoby urodziwe kobiety nie odznaczały się wybitnym intelektem.
Wrażenie zrobiła na mnie chyba od początku. Wprawdzie nie pamiętam
wszystkich jej wizyt z Bolesławem Micińskim na Stawisku, ani faktu, że
sypiali na legendarnej czerwonej kanapie, która rzeczywiście do dziś
istnieje i ma się dobrze. Pamiętam jednak ich oboje. Micińskiego ze
względu na zniewalający uśmiech oraz naszą wspólnotę w "
żabowstręcie". Opisaną tu przez jego żonę historię znałam z opowieści
Ojca, który jednak chyba trochę koloryzował, twierdząc, że Bolek,
uciekając przed żabą, wspiął się na drzewo. Ona natomiast wydała mi się
zachwycająca i co dziwniejsze, młoda w porównaniu z innymi przyjaciółmi
moich rodziców, których uważałam za starców. W dodatku ta piękna, młoda
pani zainteresowała się mną na tyle, że dała się namówić na wspólną
rowerową wycieczkę. Tę wyprawę pamiętam już dokładnie. Powiodłam ją
w stronę Lasu Młochowskiego, który był dla mnie wówczas miejscem
magicznym. Był to spory kawałek drogi i dojechawszy na miejsce
postanowiłyśmy chwilę odpocząć. Pani Micińska położyła się na wznak,
podkładając ręce pod głowę. Patrząc w niebo prześwitujące między
gałęziami drzew, wygłosiła pochwałę lasu. Wówczas zadałam jej banalne
pytanie, co lubi najbardziej: las, morze czy góry? Odpowiedziała bez
wahania, że morze. Los jednak zrządził, że prawie całe dalsze życie
miała spędzić w górach. Kochała je zresztą bardzo. Wyprawy w Tatry
stanowiły częsty temat naszych rozmów. Jeszcze stosunkowo niedawno
namawiała mnie, żebym poszła na wycieczkę do Doliny Złomisk.
Na tym urywają się moje wspomnienia z dzieciństwa. Potem była wojna.
O dalszych dziejach Micińskich, o ich ucieczce do Francji, narodzinach
córki, chorobie i śmierci Bolesława wiedziałam z rozmów moich rodziców.
Po wojnie dowiedziałam się, że pani Halina wyszła ponownie za mąż, za
Antoniego Kenara i że osiedlili się w Zakopanem. Mama opowiadała mi
również o swojej opisanej tu przez Halinę wizycie na Sobczakówce.
Zachwycała się Haliną, jej młodszą córeczką oraz ogrodem. Ja jednak,
mimo że tak często jeździłam do Zakopanego, nie odwiedziłam Haliny
Kenarowej ani razu. Nie przyszło mi to po prostu do głowy. Halina
pozostawała dalekim wspomnieniem z dzieciństwa i widocznie trzeba było
kataklizmu, abym sobie o niej przypomniała. W maju 1980 roku
przyjechałam do Zakopanego służbowo. Zawsze wynajdowałam jaskieś
powody, aby mnie tam wysłano. Znajdowałam się w bardzo trudnym momencie
życiowym: bezpośrednio po śmierci obojga rodziców, po własnej, ciężkiej
chorobie, nie mówiąc już o kilku pomniejszych troskach. Odczuwałam
dotkliwie potrzebę ludzkiej życzliwości. I wtedy przypomniałam sobie
o Halinie Kenarowej. Wygrzebałam na poczcie numer jej telefonu,
zadzwoniłam, przedstawiłam się i usłyszałam od razu: "kochana
moja". Nie zawiodła mnie intuicja. Poszłam po raz pierwszy na
Sobczakówkę, gdzie spotkałam się ze zrozumieniem i wielką serdecznością.
Halina zrobiła wówczas bardzo słuszną uwagę, myśląc zresztą również
o swoim ojcu, że im dłużej żyją nasi bliscy, tym trudniej pogodzić się
nam z ich odejściem. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, która miała trwać
osiemnaście lat.
Następnego roku zostałam właścicielką starej chałupy góralskiej na
Spiszu i moje wizyty na Sobczakówce stały się o wiele częstsze. Lubiłam
iść do niej od strony ulicy Kościeliskiej dobrze zakamuflowaną ścieżką
zbiegającą w dół, potem przez mostek nad "wartką wodą". Jeszcze
parę kroków i już wchodziło się do ogródka Haliny pełnego kwiatów.
Lubiłam ten ogródek, lubiłam stary drewniany dom, choć gdy go zobaczyłam
po raz pierwszy, uderzył mnie swoją skromnością. Ale przede wszystkim
lubiłam właścicielkę. Po śmierci Haliny nigdy już nie wróciłam na
Sobczakówkę.
Przy każdej wizycie musiałam zdać Halinie dokładne sprawozdanie ze
spraw moich i mojego domu, a także z moich wycieczek w Tatry i wyjazdów
zagranicznych. Miała dar wysłuchiwania ludzi i interesowała się ich
problemami. Ja z kolei starałam się również uzupełnić swoją, początkowo
dość powierzchowną, wiedzę o jej życiu. Rozmawiałyśmy więc
o przeszłości i teraźniejszości. No i oczywiście o dzieciach,
przybywających na świat wnukach, a potem ze strony Haliny również
prawnukach.
Halina była również kilka razy u mnie. Po raz pierwszy przywiozłam ją
z Zakopanego wraz z jej przyjaciółką, a moją ciotką, Felicją Krancową
z Chicago. Był to piękny, ciepły październik, Tatry cudownie widoczne.
Na obiad smażyłyśmy kanie. Bardzo wszystkim smakowały. Potem
odwiedziła mnie dwa czy trzy razy w towarzystwie córki. Ostatnimi laty
nie chciała już przyjeżdżać. Bała się stromego i kamienistego zejścia
do mojej chałupy. Przywoziła mi za każdym razem coś zabawnego. Do dziś
dnia mam w domu jarmarczne gipsowe kotki oraz powitalną makatkę na
drzwiach wejściowych. Miała też różne oryginalne przedmioty u siebie.
Należała do nich kolekcja różnej wielkości białych fajansowych
maselniczek w kształcie kur. Potem się ich pozbyła. Nie pamiętam
dokładnie, w którym roku Halina miała pierwszy wylew. Wyszła z tego
jakoś, ale nie do końca. Zmieniła się. Przestała się krzątać po domu.
Pojawiła się cała seria zmieniających się opiekunek, które, prawdę
mówiąc, bardzo ją denerwowały. Denerwowała się zresztą jeszcze różnymi
innymi sprawami, jak niemożność pozbycia się dzikich lokatorek, od czego
zależało założenie muzeum Antoniego Kenara na Sobczakówce, a przede
wszystkim fizyczną niezdolnością pisania na maszynie. Dostała wówczas
nowy, duży telewizor. Na ogół zastawałam ją przy oglądaniu jakiegoś
programu, na fotelu zdumiewająco blisko przysuniętym do ekranu. Przy
tym paliła sporo papierosów, mimo zdecydowanych protestów swojej córki.
Zdarzało się, że latem wchodziłam przez otwartą werandę i wtedy siedząca
przy telewizorze Halina nie widziała mnie. Natomiast mój wzrok padał
w pierwszej kolejności na tył jej głowy i wielkie bogactwo jej siwych
włosów nieodmiennie wprawiało mnie w zachwyt.
Tak się złożyło, że Halina - tak jak papież Jan Paweł II -
urodziła się 18 maja, a ja 19. Zaczęłyśmy więc razem obchodzić
urodziny. Przyjeżdżałam na Sobczakówkę z czymś słodkim. Zastawałam
mniej lub więcej osób, czasami sama kogoś przywoziłam. W osiemdziesiąte
urodziny zastałam jubilatkę w towarzystwie obu córek. W pewnym momencie
któraś z nich, nie pamiętam już która - powiedziała: "Mama
chciałaby przejść z panią na ty", a Halina potwierdziła: "Marzę
o tym". Pochlebiła mi ta propozycja, ale z drugiej strony trochę
zdziwiła. Widocznie stale powielałam stary schemat młodej mężatki
i dziecka. Dopiero po krótkim zastanowieniu się dotarł do mnie fakt, że
między nami jest różnica zaledwie dwunastu lat i że obie jesteśmy już
mocno starszymi paniami. Tak więc ceremonia została dopełniona.
Dwa lata później byłam w połowie maja w Warszawie. Bardzo spieszyłam
się z powrotem w góry, żeby zdążyć na urodziny Haliny. W dniu 18 maja
stawiłam się, jak co roku, na Sobczakówce, ale zastałam Halinę w marnym
nastroju. Powiedziała, że nikogo nie będzie, że nic nie urządza
i narzekała na ból nogi. Porozmawiałam z nią chwilę i odjechałam. Nie
odzywałam się ponad miesiąc, czego do dziś nie mogę sobie darować.
Kiedy zjawiłam się następnym razem, nie zastałam w domu Haliny. Leżała
w szpitalu z ciężkim wylewem. Nazajutrz umarła.
Był jeszcze słoneczny dzień czerwcowy, msza w starym kościele i piękny
pogrzeb na Pęksowym Brzyzku z prawdziwą góralską muzyką.
I to już wszystko.
Odeszła Halina. Odeszło w ostatnich latach wielu wybitnych
zakopiańczyków. Zmieniło się także samo miasto. Nie ma targu pod
Gubałówką, nie ma starych kawiarni. Można już tylko powspominać -
z coraz większego dystansu. "Miło i smutno" jak napisał Jarosław
Iwaszkiewicz w jednym ze swoich listów do Haliny Kenarowej.
Dzień Zaduszny 2000 r.