12 lipca zmarła w swoim podparyskim domu znana pisarka i
publicystka, nestorka polskiej literatury Irena Krzywicka. 6
października jej prochy złożono w rodzinnym grobie na cmentarzu
Ewangelicko-Augsburskim w Warszawie. Odeszła niezwykle barwna
postać, świadek epoki znanej nam już tylko z kart historii i
literatury. Synowa wybitnego socjologa Ludwika Krzywickiego,
przyjaciółka Boya, zaprzyjaźniona z Tuwimem, Iwaszkiewiczem,
Słonimskim, Pawlikowską-Jasnorzewską. Jej artykuły miały moc
rozżarzania do białości opinii publicznej. Wystąpieniami, śmiałym
stylem bycia i odrzuceniem konwenansów stale prowokowała, zbierając
gromy ze wszystkich stron - tak z prawicy, jak i z lewicy. Była
publicystką i recenzentką Robotnika i Wiadomości Literackich,
autorką Pierwszej krwi, reporterką sądową. Nazywano ją Madame San
Gene polskiej literatury, gdyż miała odwagę sięgać po tematy uznane
za tabu: uświadomienie seksualne, regulację urodzin i środki
antykoncepcyjne. Pisała i żyła, można więc rzec „pour épater les
bourgois”, uznając wszystko, co było niezgodne z jej poglądami,
jako dulszczyznę, ciemnogród i zakłamanie. Lubiła być na ustach
wszystkich, co jej się udawało; w plebiscycie czytelników
Wiadomości Literackich ogłoszono ją jedną z najpopularniejszych
osób w świecie literackim, ale równocześnie wraz z Boyem i
Słonimskim uznano ją za zasługującą na... powieszenie.
Urodziła się w w 1899 r. w Jenisejsku na Syberii, dokąd został
zesłany jej ojciec Stanisław Goldberg. Oboje rodzice byli
działaczami Bundu - żydowskiej organizacji socjalistycznej. W
dzieciństwie i wczesnej młodości wielokrotnie zaznała niedostatku,
tym większą radością napawała ją później możliwość bywania w
„wielkim świecie”, wśród znanych literatów i aktorów, do którego
weszła u boku Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Małżeństwo z obiecującym
adwokatem, synem wybitnego socjologa Ludwika Krzywickiego dawało
jej pozycję towarzyską oraz, po latach, stabilizację materialną.
Miała więc wszystko: urodę, pieniądze, sławę, fascynujące
towarzystwo zaprzyjaźnionych artystów, kochającego i wspaniałego
męża, niezwykłego przyjaciela, pięknego i zdolnego syna i w końcu
wymarzony, własny dom pod Warszawą. Niekiedy zdarzało jej się
wątpić w realność tych wszystkich darów losu, wówczas mąż lubił
sobie z niej żartować: „Mój biedny Polikratesiku, znów ci morze
odrzuciło pierścień”.
Wszystko to skończyło się nagle - 1 września był dla niej
rzeczywistym końcem świata - świata miłości, rodzinnego szczęścia,
spokoju i bezpieczeństwa. Mąż
zmobilizowany we wrześniu nie wrócił, jego nazwisko znalazło się na
liście ofiar Katynia. Zginął też Boy-Żeleński. Podczas okupacji
zmarł ukochany syn Piotruś, rokujący wielkie nadzieje.
Odszedł także Ludwik Krzywicki. Straciła wszystko - z
warszawskiego mieszkania pozostały gruzy, nie zachowały się nawet
starannie zbierane listy Boya. Rozproszyli się przyjaciele, znajomi.
Pozostał dom w Podkowie, który musiała opuścić po otrzymaniu
nakazu przeniesienia się do getta. Przeszła gehennę Powstania z
małym synkiem i dwiema staruszkami - matką i nianią, by zacząć po
wojnie życie od nowa, jako głowa rodziny, odpowiedzialna za
utrzymanie 3 osób. Ujawniła się wówczas jej niezwykła
siła, odwaga i odporność. Pisze o tym w książce Wielcy i niewielcy:
„Uwielbiam życie za tego rodzaju szusy, za to, że wszystko jest
możliwe... Wybuchła wojna i szłam po zburzonej warszawskiej ulicy w
całkowicie podartych butach i w dziurawym palcie mego męża.
Straciłam wszystkich prawie najbliższych, nie miałam grosza w
kieszeni, młodość minęła i chęć do życia również. Wszystko już było
poza mną i czekała mnie, według mego mniemania, tylko starość i
śmierć... W dwa tygodnie potem, w dwa tygodnie! stałam w
wieczorowej sukni w jednym z paryskich salonów, piłam szampana i
śmiałam się, tak! bo musiałam nauczyć się śmiać od nowa.
Zaproponowano mi stanowisko attaché do spraw kulturalnych w Paryżu”.
To zresztą nie był jeszcze koniec prób, na jakie wystawił ją los.
Nagle spadła na nią ciężka choroba syna, któremu musiała poświęcić
czas i siły.
Drugi syn, również niezwykle zdolny, otrzymał zagraniczne stypendium Forda na pracę w Instytucie Badań Jądrowych.
W 1962 r. Irena i Andrzej Krzywiccy wyjeżdżają z kraju.
Ostatnie lata Irena Krzywicka spędziła w Buves-sur-Ivette, pod Paryżem, w
domu położonym w ogrodzie, pełnym światła, zieleni i książek.
Niemal do końca życia była energiczna, samodzielna, ciekawa ludzi i świata.
Katarzyna i Piotr Mitznerowie w 1984 r. odwiedzili pisarkę w jej
domu pod Paryżem; pamiątką z tej wizyty jest taśma z nagranymi
wspomnieniami. Rozmowa ówczesna dotyczyła przede wszystkim Podkowy
Leśnej, którą Krzywicka wspominała raczej niezbyt chętnie. „Ona mi
się skojarzyła z Piotrusiem, bo był tu badzo szczęśliwy. Wolę nie
wracać uczuciem do Podkowy, nie lubię wspominać. Dopiero teraz
rozumiem stare powiedzenie Boya, że wspominanie to jest przechadzka
po cmentarzu.”
Pomimo tych zastrzeżeń mówiła o Podkowie z lat 30-tych, z jej specyficzną
atmosferą i podziałami, które trudno było przekroczyć. Przyjaciół
miała tu niewielu. Bliższe kontakty łączyły ją z małżeństwem Knastrów,
zwłaszcza z Marią Morską, muzą Skamandrytów. Sceptyczny sąd o mieszkańcach
Podkowy zmieniła dopiero podczas wojny, gdy wielokrotnie zaznała od sąsiadów
pomocy.
W tych spisanych na taśmie i utrwalonych w formie książki (Wyznania
gorszycielki) relacjach późniejsze tragiczne przeżycia ciążą w
sposób widoczny na wspomnieniach z okresu szczęśliwego.
Sukcesy towarzyskie i erotyczne, ciekawe znajomości, wydarzenia
artystyczne, wszystko to widziane z perspektywy późniejszych
tragedii okazuje się mało efektowne i jakby mało ważne. Stąd też
Wspomnienia gorszycielki rozczarują tych, którzy szukają w nich
prawdy o życiu artystycznym i literackim tamtych lat. „Byłam
stworzona na matkę. Gdyby nie stosunek z Boyem, miałabym zapewne
więcej dzieci” - takie wyznanie kobiety uznawanej w swoim czasie
za kokietkę znamionuje już inne spojrzenie. A jednak to nie bluff,
Krzywicka wychowała oprócz swoich dwóch synów jeszcze troje dzieci.
Miała też dar oswajania zwierząt, których hodowała wiele, nie tylko
w Podkowie: jeża, wiewiórki, liska, kawkę, węża, nie wspominając o
psach i ulubionych kotach.
Krzywicka związała się z Podkową w 1930 r. gdy zachęcona przez
zaprzyjaźnionego kolegę-literata Jarosława Iwaszkiewicza zakupiła
wspólnie z teściem Ludwikiem Krzywickim działkę w Podkowie
Wschodniej. Iwaszkiewicz proponował zakup ziemi także Stefanii i
Benedyktowi Hertzom, którzy byli świadkami na ślubie Krzywickich,
a także Irzykowskiemu, który jednak nigdy w Podkowie nie zamieszkał.
„Nie stać nas jeszcze było na kupno całego placu 35 000 m2, więc
kupiliśmy go do spółki z teściem, a potem to teść, to my
dokupywaliśmy jeszcze po kawałku, aż zebrał się cały hektar lasu”
- wspomina pisarka.
Do dziś dwie działki w sąsiedztwie domu przy Sosnowej zapisane
są na nazwisko Ludwika Krzywickiego.
Kiedy Krzywicka rozpoczynała budowę, w sąsiedztwie nie było żadnych
domów. To, co urzekło ją w tych okolicach, to piękno
dziewiczej przyrody. „Lasy Młochowskie to była wówczas prawdziwa
puszcza, ze starymi dębami, które miały po kilkaset lat, sosny
olbrzymie, że trudno było objąć nawet kilku ludziom. Wspaniałe
poszycie! mnóstwo jagód, poziomek, grzybów. W czerwcu, kiedy
poszłam wieczorem na spacer po tych lasach przetykanych drogami,
była taka masa świetlików, że prawie jak we śnie nocy letniej.
Zwiedzałam je najczęściej z Boyem, który był świetnym piechurem.”
Budując dom Krzywiccy obawiali się trudności finansowych, toteż
projekt przewidywał budowę w 3 etapach. Niespodziewany dopływ
gotówki - mąż stał się dobrze zarabiającym adwokatem -
pozwolił na zbudowanie całego domu od razu. Oszczędna Irena
Krzywicka sama zgodziła robotników, kupiła materiał i pilnowała
robót. Przy tej okazji ujawniły się nie znane rysy jej charakteru:
zaradność i przedsiębiorczość. Ta piękna i fascynująca
kobieta potrafiła też przedzierzgnąć się w ogrodniczkę, godzinami pełła
i sadziła w swoim ogrodzie, doglądała stadka kur, indyczek i
kaczek. Z pewną dozą kokieterii opisuje swoje powroty „ze wsi” do
stolicy z koszem pełnym owoców, by tam znów przemienić się w
kuszącą kobietę z wielkiego świata.
Miała dar oswajania zwierząt. Hodowała jeża, lisa, kawkę, wiewiórkę
oraz liczne koty i psy, których przeżycia opisywała później w swoich
artykułach, narażając się niekiedy opinii publicznej np. słynnym
Małżeństwem Wobicy.
Wśród podkowiańskich willi dom Ireny Krzywickiej nie wyróżnia się
dziś ani urodą, ani oryginalnością. Niepozorny, z płaskim dachem,
który przed sześćdziesięciu lat uznawano za niezwykle nowatorski, z
wysuniętym pięterkiem, i dziwnie nieefektownym wejściem. Jedyną
ozdobą ściany frontowej są okna na piętrze, których przed wojną nie było,
zajmujące całą jej powierzchnię. Skąd zatem nazwa
„Szklany dom”, którą spotykamy we wspomnieniach autorki oraz na
kartach jej książek przechowywanych w
Stawisku? Przypomnijmy fakt, pozornie bez związku, że późniejsza
„gorszycielka” pracowała jako działaczka PPS-Lewicy wśród robotników
Ochoty, przybierając pseudonim: towarzyszka Joasia.
Czy więc „Szklany dom”, dom jej
marzeń nie wywodził się także z młodzieńczych fascynacji Żeromskim,
którego prozę poznała mając ledwie 10 lat? I tak jak społecznik
Żeromski patronował młodzieńczemu etapowi jej życia, tak później
zastąpił go obrazoburca i gorszyciel Boy-Żeleński. Nie można
jednak wykluczyć, że nazwa ta miała być wyłącznie symbolem
nowoczesności, jak słynny „Szklany dom” na wystawie w Kolonii w 1914 r.
Wszak projektantem domu był liczący się już młody architekt
Maksymilian Goldberg, autor nowoczesnych projektów warszawskich
kamienic czynszowych i współautor gmachu Prasy Polskiej w Warszawie.
Własny dom to było marzenie jej życia jeszcze z czasów, gdy tułały
się z matką wynajmując coraz to inne mieszkanie.
„Wybudowałam dom bardzo nowoczesny. Z powodu tych nowości Teodor
Toeplitz, twórca Żoliborza, przyprowadzał mi całe wycieczki.
Natomiast mieszkańcy Podkowy, moi sąsiedzi obrazili się na mnie
śmiertelnie za to, że frontu nie było widać. Bo front był od
ogrodu, tam gdzie nie można było zajrzeć”.
O sąsiadach wyrażała się Krzywicka niezbyt pochlebnie,
podkreślając, że „wśród okolicznej dulszczyzny” jej dom nie był
aprobowany. Było tak zapewne bardziej z powodu skandali związanych z osobą
właścicielki, a nie ze względu na nowatorstwo projektu. „Dom był
więc parterowy, trójdzielny w przekroju... Wchodziło się przez
wąski tarasik do niewielkiego przedpokoju, a stamtąd drzwi
prowadziły do livingu. Od razu otwierała się ogromna perspektywa na
wielki pokój i ogród, wchodzący niemal do mieszkania. Efekt był
niezawodny”. Dom już w założeniu miał służyć relaksowi i być
miejscem towarzyskich spotkań literatów i artystów. Bywali tu Boy, Słonimski,
Iwaszkiewicz. Krzywicka wspomina sympatyczny wieczór, na który
Iwaszkiewicz przyprowadził początkującego pisarza Jerzego Andrzejewskiego.
W swoim podmiejskim domu spędzała Krzywicka pół roku z synem
Piotrusiem, by na zimowe miesiące wracać do Warszawy. W Podkowie
nie pisała, zajęta domem i ogrodem, w którym niemal wszystko robiła
sama. W części działki założyła sad, w którym „gałęzie uginały się
od gruszek, jabłek, późnych czereśni i śliwek”. Kiedy zaprowadziła
tam Boya, by pochwalić się swoimi osiągnięciami, powiedział tylko:
„Za dużo żarcia” i odszedł z niesmakiem. Tym niemniej ogromnie
lubił podkowiański ogród swojej przyjaciółki, gdzie, jak wspomina
Krzywicka, „nie pisał nigdy, chodził, patrzył,
dziwił się, oddychał głęboko i zapominał o swoich troskach”
Jego każdorazowy przyjazd był sensacją i małym
skandalem: mieszkańcy, a raczej mieszkanki Podkowy przechadzali
się niby przypadkiem ulicą Sosnową, żeby zobaczyć go w roli
ogrodnika. „Boy chętnie pracował w ogródku, choć nie znał się zupełnie na
ogrodnictwie, ani na roślinach, kwitnące kartofle mylił z
truskawkami i najchętniej gracował ścieżki (stąd fotografia z
gracą, która mi ocalała). Czasem robił rzeczy absurdalne i
niepotrzebne, np. zbierał kamyczki i znosił je na kupkę. Kiedy mu
zwróciłam uwagę, że to nie może przydać się na nic, odpowiedział z
westchnieniem: mnie czasem wolno być irracjonalistą.
Pan Andrzej pamięta, że po Powstaniu, gdy wrócił z matką do Podkowy,
znajdowali w ogródku sterty kamyków.
Częstym gościem w „Szklanym domu” był Iwaszkiewicz, towarzysz
spotkań „na górce” w „Ziemiańskiej” i „przyjątek” w jego
kawalerce na Kredytowej. Był ojcem chrzestnym młodszego syna Krzywickiej,
który wspomina, jak chrzestny podnosił go na powitanie niemal pod
sufit. Z Iwaszkiewiczem wiąże się anegdotka opisana w Mieszanym
towarzystwie: oswojona kawka wskoczyła podczas przyjęcia na
ramię gościa, dziobnęła go w łysą czaszkę, wyrwała kieliszek i cisnęła
gdzieś w krzaki.
Przyjaźń z Iwaszkiewiczem umocniła się w trudnych wojennych latach.
Gdy Irena Krzywicka otrzymała nakaz przeniesienia się do getta wraz
z dziećmi, Jarosław przysłał furmankę i pomógł przewieźć do
Stawiska spory księgozbiór. Był później u boku pisarki po śmierci
ukochanego syna, gdy zabrakło najbliższych jej mężczyzn. Gdy po
Powstaniu wróciła z matką i młodszym synem do Podkowy,
Iwaszkiewiczowie udzielili jej schronienia, później zaś pisarz
pomógł pozbyć się obcych ludzi, którzy zajęli jej dom i nie chcieli
go opuścić.
Willa w Podkowie przechodziła przez 60 lat różne koleje. Jako dom
letniskowy służyła rodzinie Krzywickich. Przez pewien czas w
pokoiku obok sieni była wypożyczalnia książek pierwsza w Podkowie,
z której korzystali
mieszkańcy. Zajmowała się tym matka Krzywickiej, a potem
biblioterka p. Michalina Kiliszek. Gdy wybuchła wojna, przerażona
pisarka, bojąc się mieszkać bez męskiej opieki w domu na odludziu,
wróciła do Warszawy. Przeżyła oblężenie w piwnicy swego domu, który
znajdował się w miejscu szczególnie ostrzeliwanym. Wróciła do Podkowy,
i dom wydał jej się oazą ciszy i bezpieczeństwa. Przez półtora roku
mieszkała u siebie, nie stosując się do żadnych nakazów okupanta.
Nigdy nie przypięła gwiazdy, nie chciała przenieść się do getta. Otrzymawszy
taki nakaz wywiozła meble, które przechowali życzliwi sąsiedzi,
państwo Samowiczowie, i książki. Pod przybranym nazwiskiem
Piotrowskiej ukrywała się najpierw w Podkowie, później w Warszawie,
umieściwszy matkę z młodszym synem u pp. Petrażyckich, a starszego
syna u pp. Niemyskich w Podkowie Zachodniej. Pisarka wspomina wiele
osób, które okazały jej pomoc i życzliwość, szczególnie sąsiada p.
Antoniego Kaczorowskiego, który oczekiwał jej powrotu po Powstaniu
i zajął się nią, gdy wróciła samotna i załamana.
Po wojnie Krzywicka odzyskała dom, ale z lokatorami. Gdy odbudowano
dom jej teścia w Warszawie i gdy szkoła w Podkowie przestała
wystarczać jej synowi, przeniosła się do stolicy, a dom wynajęła
znajomym dziennikarzom. Mieszkał tam później krytyk i eseista
Andrzej Stawar. Ostatnie lata swego życia spędziła w podkowiańskim
domu niania Marynia, funkcjonująca na prawach członka rodziny, której
siostrzenicę Renię pisarka wychowywała. (Oprócz dwóch synów wychowała
troje innych dzieci.)
Póki ona żyła, Krzywicka często odwiedzała
swój dom, gdy była w kraju. W latach 1945-47 jako attaché kulturalny
ambasady polskiej przebywała w Paryżu, a później w latach 1956-57
pełniła tę samą funkcję w Szwajcarii.
Dom został sprzedany w latach 50-tych, gdy sytuacja finansowa Krzywickiej
znacznie się pogorszyła. Pracowała jeszcze przez kilka lat w
„Czytelniku”. W 1962 r. syn Andrzej, wybitnie zdolny fizyk, otrzymał
sypendium Forda i oboje opuścili Polskę, pisarka już na zawsze. Syn
kilkakrotnie przyjeżdżał do kraju i odwiedzał dom swojego dzieciństwa.
Dom, którego funkcjonalnością zachwycała się pierwsza właścicielka,
nie był wygodny z powodu licznych drzwi i niewygodnej kuchni z
piecem kaflowym na środku. Gdy właścicielami jego stali się pp.
Bożena i Kazimierz Głowaccy, był już dość zniszczony. Przebudowali
kuchnię, rozebrali stary piec,
Dziś nikt nie nazywa dawnego domu Krzywickiej „szklanym domem”, nie
różni się też bardzo wyglądem od innych budynków w Podkowie. Państwo
Bożena i Kazimierz Głowaccy, którzy wraz z dziećmi mieszkają tu obecnie,
są trzecimi z kolei właścicielami. Dom, nie remontowany przez wiele lat,
zamieszkiwany przez licznych lokatorów, zastali już znacznie zniszczony,
włożyli niemało pracy w jego remont, likwidując zbędne drzwi,
przebudowując kuchnię, rozbierając stary piec. Przede wszystkim
zamienili ciemny stryszek od frontu
na jasny i przytulny pokoik na antresoli. Zwłaszcza ta ostatnia
zmiana i oryginalne kręte schodki z gościnnego pokoju bardzo
spodobały się p. Andrzejowi Krzywickiemu. Mnóstwo drobnych
ulepszeń i przeróbek uczyniło dom pełnym uroku, przytulnym i
wygodnym. Syn Krzywickiej przyjeżdżał tu kilkakrotnie, aby utrwalić
na fotografii wspaniałe tureckie bzy, sadzone rękami matki, dorodne
cisy przy tarasie, na którym przyjmowała swoich utalentowanych
przyjaciół, a także piękny buk, uznany za pomnik przyrody,
zapamiętany z czasów, gdy widział go co dzień z okien swego pokoju.
Kiedy przygotowując ten artykuł zaglądałam w różne kąty
ogrodu Ireny Krzywickiej, miałam dziwne wrażenie, że ktoś przygląda
mi się ironicznie i że słyszę dobrze znane słowa: „Tu pod tą gruszką
drzemał Kościuszko, dopieroż robi się skweres..., bo pod tą drugą
Kołłątaj Hugo załatwiał mały interes".
Post scriptum.
Dziękuję serdecznie Kasi i Piotrowi Mitznerom za udostępnienie mi
nagranych przez siebie wspomnień Ireny Krzywickiej i archiwalnych fotografii.