Anna Żukowska-Maziarska

Safari pana Lilpopa



Stanisław Wilhelm Lilpop urodził się w bogatej rodzinie. Kiedy w 1866 roku umierał jego ojciec, wnuk przybyłego w XVIII wieku do Warszawy zegarmistrza z Grazu w Styrii, jego majątek szacowano na 320 tysięcy rubli srebrem. Prócz udziałów w fabrykach budowy maszyn i cukrowniach były tam trzy posesje w Warszawie i majątek Brwinów.

Brwinów oznaczał nowy etap. Starsze pokolenia Lilpopów łączyły się dzięki małżeństwom z rodzinami mieszczan i przemysłowców. Stanisław Wilhelm i jego rodzeństwo ciążyli już ku ziemiaństwu. Jak było z tą ziemiańskością Lilpopa, trudno powiedzieć, bo majątek ziemski zmarnował. Mówiło się nawet, że jakąś część przegrał w ciągu jednej nocy w karty do chłopa. Ziemia była tu jałowa, ale teren łowiecki dobry i bliski Warszawy.

A pasją Lilpopa było myślistwo. Strzelał i zapisywał. Akuratny był do przesady. W Stawisku do dziś leży jego drobno zapisany notes z rubrykami: kiedy, gdzie i z kim polował, kto, ile sztuk i jakiej zwierzyny zastrzelił. Sto lat temu na przykład w szesnaście strzelb w Nieborowie padło zajęcy 226, rogaczy 5, bażantów 8, kuropatw 21, razem 260 sztuk, z czego Lilpop upolował 42. W 1902/3 roku miał na koncie 1029 sztuk - w tym łosia, dziewięć rogaczy i pięć dzików.

Gdyby nie ta skrupulatność, pewnie nie trafiłby do literatury jako ,,czterdziestoletni i zimny'' Wiktor Liebe z ,,Sobola i Panny'' Weyssenhoffa; myśliwy, który sam nie przestając strzelać, wylicza towarzyszom polowania trafione przez nich bażanty i to osobno kury, osobno koguty. To były zresztą drobiazgi. Na grubszą zwierzynę jeździło się gdzie indziej - na Polesie, na Ukrainę, do Radziwiłłów, do Krasińskich. Do pełni łowieckiego szczęścia brakowało polowania w Afryce. Taka wyprawa była kosztowna, ale w 1909 roku, po śmierci matki, Lilpop sprzedaje Brwinów, pozostawiając sobie tylko część, na której dziś stoi Podkowa Leśna, a rok później realizuje swoje marzenie - safari.

Pech zaczął się w Paryżu. Nowiutki sztucer Hollanda został w Omnibusie. Bez takiej Broni nie ma mowy o Afryce. Trzeba było zostać, odszukać - na szczęście - zgubę i następnego dnia zdążyć jeszcze ekspresem do Marsylii na statek ,,Bürgemeister'' Deutsche Ost-Afrika Linie. Lilpop jedzie nie tylko z bronią. Zabiera aparat fotograficzny firmy Gaumont, kupiony jeszcze w 1900 roku w Paryżu. Fotografuje od dawna, z zamiłowaniem. W grudniu 1910 roku wsiada więc w Marsylii na ,,Bürgemeistra'', ma kabinę od strony północnej, co jest bardzo ważne z powodu upałów. Wstaje o siódmej, kąpie się i po śniadaniu czyta ,,na szezlągu''. Później, już po gorącym śniadaniu o wpół do pierwszej, idzie na czarną kawę do fumuaru. Tam spędza kilka godzin wśród grających w karty, szachy i domino; przed podwieczorkiem uczy się angielskiego i suahili. Przebiera się do obiadu, który trwa od siódmej do ósmej i składa się z pięciu dań. Na koniec kawa i cygaro w fumuarze, pogawędki, lektury i kolejny spacer ,,po wspaniałych tarasach wokoło całego II piętra, na którym stoją nasze szezlągi'' - zapisuje nie troszcząc się o morską terminologię. W drodze przyplątały się jednak jakieś wrzody, kłopoty ze skórą stóp i ataki artretyzmu. ,,Musiał ni ktoś strasznie zazdrościć tej afrykańskiej podróży'' - pisze w dzienniczku prowadzonym dla córki Hani, nazywanej Hateczką, w przyszłości żony Stanisława Iwaszkiewicza.

Większość pasażerów stanowią kupcy, ale jest i paru myśliwych. Prawie wszyscy wysiadają w Mombasie. Lilpop i towarzyszący mu Zaborowski (lekarz z Warszawy) wyruszają do Kijabe. Jest Boże Narodzenie, upały na szczęście trochę się zmniejszyły, ale wigilia, spędzona z dala od swoich, upływa smutno. Dzielą się z Zaborowskim opłatkiem zabranym z Polski, jednak minorowy nastrój nie mija.

Mają przed sobą trzy dni marszu przez step. Ciekawe, że mianem ,,sa-fa-ri'' Lilpop określa nie polowanie, a karawanę, która składała się z ,,wielkiego wozu w 16 wołów, headmana, 2 przewodników do noszenia strzelb, 2 boyów do osobistych usług, 2 preparatorów do ściągania skór, 1 kucharza i 30 tragarzy''.

Spotykają pierwszą zwierzynę. Ku rozbawieniu Lilpopa są to zające. Później pada jednak gazela Thomsona. Postrzeloną zebrę dobijają i zabierają na oczach Zaborowskiego strzelcy z innej wyprawy. Następnego dnia udaje się Lilpopowi zastrzelić antylopę kongoni; po południu karawana dociera do wody - obrzydliwej, brudnej kałuży z błotem. Kończy się drugi dzień marszu. Jeszcze przed zachodem słońca Lilpop ogląda z bliska stado zebr. Nie strzela jednak. ,,Tak mi było żal tych ślicznych zwierząt'' - zapisuje piękną notatkę w dzienniczku.

I to już koniec szczęścia. Afryka jest kłująca, wszystko czepia się ubrania, gdy trzeba pełzać w skwarze po suchej trawie albo popękanej, czerwonej ziemi. Przewodnicy gubią drogę, ogień wypatrywanego ogniska okazuje się łuną płonących stepów. Buntują się tragarze. Mija czternaście godzin bez jedzenia i picia. Dopiero przypadkiem spotkani Masajowie doprowadzają ich do obozowiska. Czy to jednak brudna woda, czy wyczerpanie - dość, że wieczorem czwartego dnia wyprawy Lilpop czuje gorączkę. Dreszcze, mdłości - w ten sposób rozpoczyna Nowy Rok. Jest tak osłabiony, że nie ma też mowy o powrocie do Mombasy. Dni w samotności w namiocie dłużą się. Męczą go torsje i brak apetytu, nie pomaga chinina, ani coraz większa dawka opium. To już koniec safari. Lilpop wyjeżdża do Nairobi przez Kijabe - najpierw w prowizorycznej lektyce, potem na mule, bo nienawykli do noszenia tragarze trzęsą niemiłosiernie.

Jedyne radosne chwile to listy z domu. Wędrują za nim od Port Saidu i Adenu przez Mombasę do Nairobi. Tu dopiero wymarzony klimat i kuracja stawiają Lilpopa na nogi. Nareszcie smakuje mu papieros! Jest znów w formie. Żal nieudanego polowania, ale teraz właśnie powstają wspaniałe fotografie; nie może tylko zrobić zdjęć ludziom z plemienia Kikuju, bo wierzą, że ich dusza nie zazna po śmierci spokoju tak długo, jak długo na ziemi pozostanie jakikolwiek ich wizerunek. Więc tylko przelicza: żony na kozy, kozy na rupie, rupie na ruble. Wychodzi mu dwieście rubli za żonę. Z podziwem i smutkiem patrzy na harujących tu Anglików: ,,Nie wiem, ale chyba tylko wielkie nieszczęście mogłoby mnie z kraju wypędzić i skazać na takie życie pustelnicze, bez względu na interes i piękną naturę''.

W Nairobi konie i muły są drogie, w całym mieście są ze trzy ekwipaże, a jeździ się wózkami zaprzęgniętymi w tubylców, co Lilpop kwituje uwagą, że ,,myli się wujaszek Pilawitz twierdząc, że rasę czarnych należałoby wytępić. Bez nich zginęłaby Afryka''.

Jeszcze raz próbuje szczęścia. Niespodziewanie udaje mu się zastrzelić kolobusa - rzadki okaz małpy o cennym futrze. Nie dowiózł go jednak do Polski; źle spreparowana skóra nie wytrzymała długiej podróży. To już naprawdę koniec polowań. Postrzelona antylopa zaszyła się w gąszczach i nie udało się jej odszukać.

To nie było udane safari. Gazela, antylopa, kilka ptaków. Cóż mógł myśleć Lilpop, spotykając na koniec książąt bawarskich, wracających z czteromiesięcznej wyprawy? Trzystu tragarzy niosło ich trofea: dwa słonie, pięć nosorożców, dwa hipopotamy, trzy lwy, panterę, dwa węże, sześć krokodyli i ponad siedemset antylop, ptaków i różnej zwierzyny, jak zapisał, zawsze skrupulatny, pechowy myśliwy. On sam przywiózł do domu tylko poroża antylopy i gazeli, które do dziś wiszą w Stawisku. Po osiemdziesięciu latach okazało się jednak, że ważniejszą zdobyczą były fotografie. Stanisław Lilpop pozostawił po sobie olbrzymie archiwum, z rzadka tylko wykorzystywane. W kilkudziesięciu albumach, na setkach doskonałych technicznie szklanych negatywów utrwalił ogromny kawał współczesnego sobie życia w Polsce, w Europie i oczywiście w Afryce.





Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]