Rozmowa Pocieja z Rymkiewiczem w Milanówku



Media vita in morte sumus


(ze średniowiecznej sekwencji przypisywanej Notkerowi Balbulusowi)




Bohdan Pociej: Myślę, że jeśli chce się rozmawiać o poezji — jej istocie a właściwie o istocie poezji doskonałej, pełnej — a o tym chciałbym rozmawiać z tobą po przeczytaniu twego ostatniego tomu poezji Znak niejasny, baśń półżywa — wyodrębnić trzeba trzy jej niezbędne komponenty, które czynią ją właśnie pełną i doskonałą.
Widzę to tak. Pierwszym z nich jest śpiewność albo muzyczność, a składają się nań dźwięczność, rytm i rym ewentualny. Ta muzyczność jest dla mnie dzisiaj najważniejszą cechą poezji doskonałej, ale przecież pisał już o tym Sarbiewski w swym traktacie De perfecta poesi i do niego tu właśnie nawiązuję.
Druga cecha, czy komponent poezji doskonałej, pełnej to jest wyobraźnia — jak ja to nazywam — wyobraźnia igrająca z tak zwaną rzeczywistością. Lekko igrająca. Samo to pojęcie tę lekkość przecież implikuje. Dopowiedzieć też można fantastyczność, nadrealność, oczywiście nie surrealność, tylko nadrealność — i co ciekawsze — rozkwitającą także w najbardziej prozaicznej i małej codzienności.
I trzecia fundamentalna cecha, komponent — metafizyczność, z dopowiedzeniem — transcendencja i mistyka. To właśnie trzy komponenty zasadnicze, które składają się, moim zdaniem, na pełną poezję, na pełną i doskonałą poezję .
A teraz, według mnie, poezji współczesnej brakuje czy nie dostaje tego pierwszego elementu czyli muzyczności. Często przynajmniej sprawia ona na mnie wrażenie chorej wręcz na brak muzyczności — tej dźwięczności, śpiewności, rytmiczności, czy rymowości, tego wszystkiego razem. A z drugiej strony można powiedzieć, chorej często na nadmiar myśli, czy pseudo myśli, czy też pseudo myślenia. Właśnie chorej. Nieznośnej często w swoim ostentacyjnym także sprozaizowaniu. Albo też poezji wymyślnej jakby takiej sztucznej, powyginanej, przemetaforyzowanej, no i w sumie nieznośnej w swej bełkotliwej pseudopoetyckości. Także te rozważania bokiem mi już wychodzą. No i to byłaby pierwsza i główna kwestia, do której chciałbym, żebyś właśnie się ustosunkował.

Jarosław Marek Rymkiewicz: To zacznijmy może od pierwszego składnika czy, jak powiadasz, niezbędnego komponentu poezji pełnej i doskonałej. Tego, co nazywasz śpiewnością i rytmem, czyli muzycznością. Akurat co do tego składnika, to niewątpliwie obaj się zgadzamy — to jest coś, co jest w poezji niezbędne, a co zostało wyrzucone z niej czy zapomniane z jej wyraźną szkodą, ze szkodą dla fundamentów jej istnienia.
Co do następnych składników — to zapewne weszlibyśmy w jakiś zasadniczy spór, bo pytanie o to, czy poezja ma coś wspólnego z transcendencją, ja bym chętnie uchylił, ponieważ uważam — i właśnie w tym miejscu pewnie byśmy się spierali, że ona raczej jest czymś, co się zajmuje i jest ściśle związane z naszym tutejszym doświadczeniem, a transcendencja nie wchodzi w zakres naszego tutejszego doświadczenia. Nie ma czegoś takiego, co dałoby się w naszym tutejszym doświadczeniu określić jako transcendencja. Spór dotyczyłby też zapewne sprawy wyobraźni — drugiego ze składników — która, jak ty powiadasz, igra czy raczej i-gra z rzeczywistością, igra z własnymi wyobrażeniami rzeczywistości. Nie wiem, czy to jest cecha każdej poezji — może raczej pewnego szczególnego jej rodzaju.

B.P.: Epickiego na pewno nie.

J.M.R.: Ale zatrzymajmy się jeszcze na tym pierwszym składniku. Wyobraźnia jako element poezji nie jest, być może tym, co dla niej istotowe, co należy do jej najgłębszej istoty, natomiast sprawa muzyczności jest chyba rzeczywiście istotowa i wobec tego warto by się zastanowić, skąd i dlaczego wzięło się to, że poezja, czy to, co się nazywa poezją w dwudziestym wieku, uznała za możliwe... pewni poeci, nawet ważni, uważani za ważnych przez społeczność czytającą, uznali, że można z muzyczności zrezygnować. Jakie były tego przyczyny — bo muszą być jakieś głębokie przyczyny takiej rezygnacji. Śpiewność i rytm zostały właściwie porzucone przez wielu poetów i stało się to z wyraźną szkodą dla jakości ich dzieł.
Wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z początkami modernizmu, ale modernizmu w tym naszym polskim tradycyjnym rozumieniu, to znaczy — z późnym symbolizmem francuskim, a w Polsce z tym, co się w szkołach określa jako Młodą Polskę. Właśnie wtedy muzyczność w poezji została wyraźnie nadużyta.

B.P.: Stała się nieznośna.

J.M.R. Tak, stała się nieznośna. To znaczy z Verlaine'a i z jego „muzyki ponad wszystko” — „De la musique avant toute chose” — wyciągnięto taki wniosek, że muzyka ma dominować w poezji nad słowami i nad znaczeniami, ale muzyka jako nucenie czy piosenkarstwo i wtedy śpiewanie, ale śpiewanie w niedobrym tego słowa znaczeniu, ogarnęło poezję i uczyniło ją nudną — właśnie pod względem muzycznym. W ten sposób poezja odeszła od swoich prawdziwych źródeł. Rozłączyła się z muzyką, a poświęciła się piosenkarstwu, odeszła od prawdziwego śpiewu, a zbliżyła się do sentymentalnej piosenki. Muzyczność została nadużyta i zaraz potem nastąpił odwrót, odwrót bardzo ryzykowny i zbyt rychły, a z pewnością niepotrzebny.

B.P. Pierwszy był ze swoimi piosenkami Apollinaire, ale...

J.M.R.: Pierwszy, ale jeszcze z dość dobrym skutkiem. A potem muzyczność została całkowicie właściwie odrzucona, przez pierwszą i drugą, a szczególnie przez pierwszą awangardę. Właściwie muzyczność została wtedy przeklęta jako kłamstwo poezji.

B.P.: Tak, ale weź pod uwagę, że nigdy nie została całkiem odrzucona, bo były przecież dwa równoległe nurty. Poezja Leśmiana, Staffa, poezja skamandrycka ciągle kontynuowały muzyczność. Oczywiście był Peiper, był Tytus Czyżewski. I oczywiście był Przyboś. Ale była też druga awangarda i to była reakcja.

J.M.R. Jednocześnie uważano już, że muzyczność jest czymś podrzędnym a rzeczywistość nie jest muzyczna. Rzeczywistość zdemuzykalizowała się, co więcej, wielu muzyków, wielu kompozytorów także zaczęło wtedy uważać, że rzeczywistość jest zdemuzykalizowana i wobec tego nie warto uprawiać muzyki muzycznej, tylko muzykę antymuzyczną.

B.P. Taką kanciastą.

J.M.R. Ale pozostaje niewątpliwie prawdą fundamentalną, że źródła wszystkich sztuk są wspólne, bo to jest nam dane w naszym podstawowym doświadczeniu. Wobec tego wspólne są też źródła poezji i muzyki. To są dwa sposoby opowiadania o świecie czy doświadczania świata, które zasadniczo się od siebie różnią, ale wypływają z tego samego źródła i są równoległe wobec siebie.

B.P.:No bo kiedyś były one jednym.

J.M.R.: Rozstanie się z muzycznością — to już dzisiaj, pod koniec dwudziestego wieku można z całą pewnością stwierdzić — bardzo zaszkodziło i poezji, i muzyce, i można bez większego ryzyka postawić tezę, że ci poeci i ci kompozytorzy, którzy porzucili muzyczność, wzgardzili nią czy się jej wyrzekli — nie przetrwają. Najwięksi kompozytorzy i najwięksi poeci mijającego wieku jednak zachowali związek z muzyką świata, nawet — z muzyką kosmosu.

B.P.: W tym, co mówisz — a dotyczy to kompozytorów — jest ziarenko prawdy, ale przecież najwybitniejsi kompozytorzy XX wieku nigdy nie uprawiali antymuzyki, nie przyszłoby im to do głowy. Debussy, Mahler, Richard Strauss, Bartok, Strawiński, Schönberg, Berg i Webern, Skriabin i Szymanowski, Szostakowicz, Messiaen, Lutosławski i Panufnik — oni tylko twórczo muzykę przekształcali i tworzyli nowe koncepcje dzieła — co mogło się tylko wydawać antymuzyką.

J.M.R.: I trzeba też powiedzieć, że najwięksi poeci tego wieku — Mandelsztam, czy Pasternak, czy Rilke nigdy nie zerwali związku z muzyką, pozostali temu wierni, co więcej, byli nie tylko głęboko zakorzenieni w czymś, co można by nazwać muzycznością świata czy muzycznością istnienia, ale pozostali też wierni inspiracjom muzycznym, po prostu — słuchali muzyki, lubili muzykę. Jak Mandelsztam na zesłaniu w Woroneżu, słuchający tam koncertów fortepianowych Mozarta z porysowanych czarnych płyt.

B.P.: Tak działo się zwłaszcza w rosyjskiej poezji.

J.M.R.: W rosyjskiej, ale także i w niemieckiej.

B.P.: Stefan George.

J.M.R.: Do czasów Rilkego przynajmniej.

B.P.: Nawet ten ciemny Celan, Paul Celan, ile on ma muzyki, fugi — tego przetwarzania muzyki.

J.M.R.: Widzimy więc już wyraźny powód, dla którego poezja powinna dochowywać wierności muzyce. Po prostu muzyka jest fundamentem wszystkich sztuk i zapewnia im to, co łatwiej nazwać z rosyjska, mówiąc o poezji zaumnej — ale szukam dobrego polskiego słowa — muzyka wyprowadza poezję ze sfery rozumienia, sytuuje ją poza obszarami zajmowanymi przez rozum. Muzyka jest zupełnie innym sposobem pojmowania i przyjmowania świata. Nie ma nic wspólnego z naszymi codziennymi sposobami rozumienia świata.

B.P.: Coś chyba wspólnego ma. Tylko, że to jest jak gdyby podniesione na jakiś — czy ja wiem — poziom zmetaforyzowania rzeczywistości. W każdym razie muzyka ze wszystkich sztuk ma najbardziej odrębną rzeczywistość, swoją rzeczywistość — zamkniętą.

J.M.R.: Być może da się powiedzieć, że muzyka jest ze wszystkich sposobów ludzkiego rozpoznania — nie tyle świata, ile ludzkiego miejsca w świecie, miejsca człowieka w istnieniu, sposobem najwnikliwszym, poprzez który to nasze rozpoznanie idzie najdalej, poprzez który określenie ludzkiego miejsca w istnieniu najlepiej się udaje. Ani w filozofii, ani w poezji, zresztą w żadnej działalności bliższej językowi pojęciowemu to się nie udaje tak dobrze, jak w muzyce. Dlatego często jest tak, że poeci jakoś związani właśnie z muzycznością, dochowujący wierności muzyczności świata marzą o tym, żeby być kompozytorami. Natomiast raczej nie zdarza się, ja przynajmniej nie spotkałem się jeszcze z czymś takim, żeby jakiś kompozytor chciał porzucić komponowanie dla pisania wierszy. W tej sprawie raczej nie możemy liczyć na wzajemność.
Poezja bliższa jest zewnętrznym, znanym nam z codziennego doświadczenia warstwom języka. Natomiast muzyka jest bliższa pierwotności naszego istnieniowego doświadczenia. Pierwszym źródłom istnienia jest bliższa.

B.P.: Tej pierwotności, powiedziałbym, gdzie nie rozdzielisz ducha od biologii.

J.M.R.: Gdzie ten podział jeszcze nie istnieje. Muzyka schodzi głębiej w ciemność istnienia. Nie tylko ją tworząc, nie tylko ją komponując czy odtwarzając, ale po prostu słuchając jej, obcując z nią — łatwiej docieramy do fundamentów naszego tutejszego doświadczenia życiowego.

B.P.: Docieramy do jakiejś pierwotności.

J.M.R.: Muzyka jest ciemniejsza niż poezja. Można z biedą próbować — bezskutecznie, ale jednak można próbować powiedzieć, czym jest poezja. To znaczy, podjąć próbę zwerbalizowania tego, czym ona jest. Te werbalizacje są zwykle nieudane i kończą się powiedzeniem „nie wiem”, ale one jednak istnieją, przynajmniej dadzą się pomyśleć. Natomiast jakieś werbalizacje dotyczące istoty muzyki są w ogóle niemożliwe.

B.P.: No oczywiście, definicji istoty muzyki jest bardzo wiele.

J.M.R.: Definicji istoty — tak, ale spróbuj powiedzieć, skąd się ona bierze. Bo przecież nie z natury, nie z naśladowania.

B.P.: Muzykologia, ta genetyczna, przedstawia jakieś hipotezy co do powstania muzyki. Jedni twierdzili, że powstała ona z rytmu, z pracy, drudzy, że z wabienia jakiegoś powiedzmy...

J.M.R.: To mi się wydaje dość naiwne.

B.P.: Dzisiaj tak, te hipotezy powstały przecież w dziewiętnastym wieku.

J.M.R.: Tak. To takie klasyfikacje pseudonaukowe?

B.P.: Oczywiście naiwne. Celował w nich wiek dziewiętnasty. Ale ty w swoim wierszu pytasz o muzykę w kosmosie.

J.M.R.: I nawet mówię, że ona tam jest — da się usłyszeć. Ale pytanie, kto to mówi. Bo to jest jednak, jak chyba niemal zawsze, coś takiego podszytego niepewnością — kto tam mówi? Czy to mówi autor, czy to mówi ktoś inny? I w jakim zamyśle mówi? To zdanie: „Jest muzyka gdzieś w kosmosie” może być odczytane jako zdanie twierdzące, ale także jako zdanie ironiczne czy pytające, czy nawet zaprzeczające temu, że ta muzyka gdzieś jest. Niech to czytelnik sam sobie dośpiewa. Ale tutaj jesteśmy blisko myśli o takiej właśnie pierwotności i ciemności poetyckiego doświadczenia — mówiąc, że ono się nie werbalizuje jednoznacznie i nie jest przekładalne na jakiś inny język, że jego natura jest podobna muzycznej wieloznaczności dźwięków.

B.P.: Gdyby było przekładalne, to by go po prostu nie było. Ale jeszcze powiem, że w tym miejscu naszych rozważań bardzo bym z tobą polemizował co do tego trzeciego punktu, co do metafizyczności. Moim zdaniem i w moim odczuciu on jest niezbędny dla poezji pełnej. Przecież w twoim tomie ciągle jesteś zanurzony w transcendencji.

J.M.R.: Istnieją różne ludzkie marzenia dotyczące wypowiedzenia transcendencji, takie złudzenia — że to się da powiedzieć.

B.P.: Hölderlin powiedział: „Poetycko człowiek zamieszkuje tę Ziemię.” I to jest moje motto: Tę Ziemię, właśnie Tę. I to jest moje hasło i — my jesteśmy w poezji.

J.M.R.: Trzymając się tego zdania Hölderlina powiedzmy sobie tak — my jesteśmy na tej Ziemi, zanurzeni w naszych ziemskich doświadczeniach, a inne doświadczenia nie są nam dane.

B.P.: Dobrze, ale dane nam są przeczucia.

J.M.R.: Tak, poprzez poezję, poprzez muzykę, poprzez koncert wiolonczelowy Schumanna, czy Sonety do Orfeusza Rilkego uzyskujemy przeczucie, że nasze doświadczenie jest szersze niż nam się wydaje. Ale czy to można nazwać transcendencją?

B.P.: Oczywiście, że tak. A co to jest metafizyczność? Według mnie metafizyczność jest czystą tęsknotą. Niczym więcej.

J.M.R.: Jest, czyli jej nie ma.

B.P.: Ale tęsknota jest.

J.M.R.: Ale to jest twoje tutejsze codzienne doświadczenie. Tęsknota nie istnieje poza twoim doświadczeniem. A mówiąc o transcendencji — mówisz o czymś, czego twoje tutejsze doświadczenie nie jest w stanie w żaden sposób — w żadnej formie ująć.

B.P.: Bo odczuwam tęsknotę.

J.M.R.: Jeśli mogę wrócić do wierszy — ja sobie w pewnej chwili, już właściwie niemal na starość powiedziałem, że uprawianie poezji, jak zresztą także uprawianie filozofii, jak i uprawianie muzyki — ale na ten temat nie mogę się wiarygodnie wypowiadać, więc uprawianie poezji czy filozofii ma sens tylko wtedy, gdy to się trzyma naszych tutejszych doświadczeń. Jeśli to z nich wynika, jeśli jest weryfikowalne przez życiowe doświadczenie. Cała reszta wydaje mi się tym, co dziś w literaturze jest reprezentowane przez nurt głupkowatej powieści, która nazywa się fantasy, czyli reszta jest infantylnym, nieodpowiedzialnym bredzeniem, które nie zasługuje na miano literatury czy filozofii, czy muzyki. Pisarz jest coś wart dla innych ludzi, może im być jakoś tam potrzebny — tylko jeśli mówi z głębi swojego doświadczenia, jeśli jest w stanie powiedzieć coś o prawdzie swojego doświadczenia. Inaczej to jest w ogóle niepotrzebne. Pisanie czy komponowanie jest rzeczą niegodną, jest — oszustwem, jeśli to się nie trzyma własnego doświadczenia. Mówię banalne rzeczy, ale ...

B.P.: My się zgadzamy.

J.M.R.: Jeśli mówimy o własnym doświadczeniu, o tym, co jest nam tutaj dane, to tutaj nic się nie transcenduje na naszych oczach, tutaj na moich oczach nic się nie przetranscendowało nigdy w życiu.

B.P.: Transcendencja nie może się na oczach... to nie jest naoczność. Powiedziałeś coś, co samo sobie przeczy, sam sobie zaprzeczasz.

J.M.R.: Toteż poezja służy do rozpoznania naszego miejsca w istnieniu.

B.P.: Naszego miejsca w kosmosie.

J.M.R.: Tak — w kosmosie.

B.P.: Max Sheler tak to znakomicie sformułował: „Miejsce człowieka w Kosmosie”.

J.M.R.: Ja bym to, co powiedziałeś, jeszcze uściślił. Służy ona do rozpoznania takich niepewnych, grząskich miejsc naszego istnienia, tam, gdzie nam noga wpada i wtedy mówimy: „o tam jest dziura i w tej dziurze może coś jest”, ale wiemy o tym, że tam się coś transcenduje, tylko dlatego, że noga nam wpadła. O tej dziurze nic nie wiemy.

B.P.: Czarna dziura. Dobrze, ale to, że nam noga wpada, to jest jakaś oznaka, symptom.

J.M.R.: Taka chwila, kiedy nam noga wpada, to jest chwila poetycka, źródłowo, to jest wiersz, z tego się bierze wiersz, ale nic o tym, w co ta noga wpada, nie da się powiedzieć. Ja nic o tym nie wiem. I ja o tym nie mówię, mówię tylko, że noga wpada w dziurę.

B.P.: My ludzie mamy małe rozumki ...

J.M.R.: Tropek jest zwierzątkiem, jak w tym smutnym wierszu Iwaszkiewicza, i mało rozumie.

B.P.: No właśnie, ten Tropek, tak....

J.M.R.: My też nie rozumiemy, tak mówi tam Iwaszkiewicz potem.

B.P.: My od czasu do czasu musimy się umniejszać, musimy sobie zdawać sprawę, jak jesteśmy mali wobec istnienia. „ Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!” Nadęte, pyszne słowa, które jakaś gorączka romantyczna mogła tylko podyktować.

J.M.R.: Ale ja to, jak pamiętasz, w mojej ostatniej książce parafrazuję. Ja głęboko wierzę, że władza poezji jest potężna.

B.P.: To jest inna władza.

J.M.R.: To jest inna władza niż uważał Mickiewicz.

B.P.: To jest podobna władza, jak to Platon, Sokrates opisują — wieszczenia, wieszczka, więc to nie jest władza rozumowa.

J.M.R.: To jest władza polegająca na mówieniu: „Nie myślcie, że jest tak, jak wam się zdaje. Jest inaczej”. Ale nie potrafię dokładnie powiedzieć, na czym właściwie to „inaczej” polega. Muzyka jest bliższa powiedzeniu tego i najlepiej powiedzieć to w muzyce.

B.P.: „Nie potrafię”, ale mogę przybliżać do tego. I to się odbywa przez rozświetlanie, przez pewne czułki, tak jak ty je wysuwasz. W twoich wierszach to jest cudowne, bo ty wysuwasz takie jakby punkciki, tu wróbelek, tu jakieś tam coś... nawet w tym czymś gnijącym, jest to coś, to są jakieś takie prześwity... Heideggerowskie.

J.M.R.: Ale to się musi trzymać tutejszego doświadczenia, żeby miało jakąkolwiek wartość egzystencjalną.

B.P.: A kto mówi, że nie. Dlatego właśnie poezja twoja to jest zakorzenienie w rzeczywistości.

J.M.R.: To ma, wedle mojego pojmowania, dotyczyć warunków naszego istnienia w tutejszości. Możliwych granic tego, co Heidegger nazywa byciem tutaj.

B.P.: Dodajmy czwarty punkt do komponentów, do tych składników poezji doskonałej, pełnej, do tych, przy których się tak upieram — zakorzenienie w tym, co jest ... doświadczenie egzystencji.

J.M.R.: Być może udałoby się to włączyć w twój drugi fundamentalny składnik — czyli i-granie, bo poetyckie czy muzyczne doświadczenie egzystencji polega w gruncie rzeczy na grze z rzeczywistością.

B.P.: A ta gra z kolei wiąże się z muzycznością, z rytmem. Przypomnij sobie studium U źródeł rytmu Leśmiana, jak on tam cudownie mówi, że rytm niesie — to jest to, co ja tak niezdarnie mówię — igranie z elementami, które, można powiedzieć, dyktują prawa rymu i rytmu poetyckiego. Rym i rytm poetycki jak gdyby bierze tę rzeczywistość jako materiał i on je już w swoje tryby wkłada. To u ciebie jest nieraz podobne do Leśmianowskiego ...i to mi się tak podoba.

J.M.R.: No bo źródłem jest jednak śpiewanie, zaczyna się śpiewać, od tego się wszystko zaczyna... Początek wiersza jest bezsłowny zawsze i nawet bezobrazowy.

B.P.: Oczywiście, i tu wracamy do Herdera. Herder ma takie wspaniałe określenie muzyki i poezji, znaczy pieśni, pod którą rozumie Lied, w niemieckim pojęciu to jest synteza. To jest zrośnięcie poezji z muzyką i może nawet nie być rzeczywistej muzyki a jest Lied. Ileż Goethe napisał takich piosenek, pieśni, nawiązując do wzorów ludowych.

J.M.R.: Możemy więc sobie powiedzieć, że albo poezja powróci do swoich źródeł i znów stanie się pieśnią w tym niemieckim rozumieniu: Lied, albo czeka ją uwiąd i stanie się ludziom niepotrzebna, tak jak w naszym wieku niepotrzebne z ich własnej woli okazały się różne gatunki sztuki, jak stało się niepotrzebne chociażby malarstwo — przekształcając się w jakieś głupkowate twory, o których chytrzy oszuści mówią, że to są — ich instalacje.

B.P.: Wracam jednak do kwestii transcendencji. W twoich wierszach z tomu Znak niejasny, baśń półżywa mówisz o bytach, które są i w tym świecie i jeszcze w tamtym świecie, poruszasz się na granicy, na tej ostatecznej granicy, i cały czas stwarzasz takie wrażenie, że to, co jest tam — istnieje na pewno. Takie ma się odczucia, gdy się czyta.

J.M.R.: Ja cały czas krążę wokół tego Leśmianowskiego pytania „Czemuż innego nie ma świata?” Wszystko jest tutejsze w tym moim tomie, koty są sprawdzalne, da się je zweryfikować, możesz je sobie obejrzeć, o tu pod stołem. Jeże też się pojawiają.

B.P.: Równocześnie jest też świat pana Błyszczyńskiego .

J.M.R.: To w poezji Leśmiana a nie u mnie.

B.P.: No dobrze, ale jest to jakaś analogia.

J.M.R.: Wiersz o panu Błyszczyńskim to nie jest akurat %taki wiersz, który ja bym szczególnie lubił.

B.P.: Ja go uwielbiam.

J.M.R.: Ja lubię raczej Dziewczynę, tę płaczącą za murem, czy ballady. W przeciwieństwie do Leśmiana, jeżeli mogę się tak porównywać bezczelnie, to mój ogród jest — nie chciałbym używać słowa rzeczywisty, ale niewątpliwie jest tutejszy i poświadczony przez moje doświadczenie. Ja to wszystko mam za oknem, o tam, i nie ma jednej rzeczy w moich wierszach dodanej do tego ogrodu, jednej rzeczy, która by naprawdę w nim nie zaistniała. Ja od tego zaczynam — że to istnieje.

B.P.: Łąka leśmianowska jest tak samo realna, jest naturalistyczna. Te wszystkie żuki, te wszystkie motyle, cała ta realność, która ma kontynuację w czymś, co realnością już dla nas być nie może, ale co jest przeczute, zrozumiane i w co się wierzy. I tak samo, mam wrażenie, jest z twoim ogrodem.

J.M.R.: Nie, u mnie nie ma żadnych przeczuć.

B.P.: Nie ma?

J.M.R.: Nie, wręcz przeciwnie, moja działalność poetycka polega raczej na niweczeniu przeczuć, jakiejś totalnej anihilacji złudzeń — i coś, co można nazwać nihilizmem moich wierszy, ale co jest chrześcijańskim nihilizmem (bo istnieje coś takiego jak chrześcijański nihilizm), polega właśnie na tym, że ja w tych wierszach mówię — nie myślcie, moi drodzy, że dowiecie się czegokolwiek więcej. Wiecie tyle, ile wiecie. Więcej wiedzieć nie będziecie.

B.P.: I bardzo dobrze.

J.M.R.: I na tym polega wasze straszliwe nieszczęście istnieniowe. Wiecie tyle, ile wiedzą koty, jeże, żaby, sosny, trawa, a reszta jest waszym trochę dziecinnym, a trochę bezczelnym złudzeniem.

B.P.: Reszta jest waszym bezczelnym złudzeniem i waszym wielkim pragnieniem wiedzenia. I o to chodzi. To jest związane z istotą człowieka.

J.M.R.: Naprawdę to koty wiedzą więcej od nas. My nie wiemy, co one wiedzą, ale coś mi mówi, że koty mogą mieć lepszy dostęp do wiedzy bytu a nawet wprost: do bytu — niż my.

B.P.: Koty nie mają domu.

J.M.R.: A my mamy. Nasza słabość, słabość naszej wiedzy polega na tym, że mamy dom, nawet wiele domów: dom cywilizacji, dom kultury, dom z łazienką i prysznicem. Że mamy to, co nas ogranicza.

B.P.: Ogranicza. A kot jest tym symbolem niezależności.

J.M.R.: Koty, trawa są nieograniczone. To może być tak, że nasz język nie wyprowadza nas z naszego istnienia, tylko właśnie zamyka nas w naszym istnieniu. Brak języka może poszerzać i pogłębiać istnienie.

B.P.: Wracamy do muzyki, znowu.

J.M.R.: No. Koty mają na pewno jakąś swoją muzykę.

B.P.: Na pewno. Samo poruszanie się kota jest muzyką.

J.M.R.: Z doświadczenia człowieka obcującego z kotami wiem, że koty w ogóle nie reagują na naszą muzykę. Także naszą telewizję mają w podogoniu. Tylko psy reagują, ale one są nieprzyjemnie uczłowieczone, nieprzyjemnie zdeprawowane przez człowieka.

B.P.: Tylko niektóre, to są takie psie przywiązania.

J.M.R.: Każdy pies ma w sobie coś z psa Pluto — czyli stworzonej przez człowieka psiej atrapy.

B.P.: No tak. Ten kot jest jednak niezależny i tajemniczy, bliższy bytu.

J.M.R.: Koty są może bliższe prawdy. Trochę boję się używać tego sformułowania, ale powiem tak: prawdy istnienia.

B.P.: Ale to są też, Jarku, nasze wyobrażenia. Oczywiście, my chcemy. To znaczy nawet nie chcemy, bo wyobraźnia to co innego niż chcenie. Chcenie to wola, oczywiście.

J.M.R.: Niewątpliwie istnieje też jakieś wspólne źródłowe doświadczenie, to znaczy doświadczenie, które tajemniczo łączy nas z innymi istnieniami, poprzez które wykraczamy poza nasz gatunek — i takie doświadczenie dobrze byłoby zapisać i przekazać w wierszach. Ale ja mam mniejsze ambicje, skromniej to sobie pomyślałem: chciałbym tylko przekazać moją tutejszą wiedzę, tutejszą, to znaczy moją ogrodową wiedzę o wspólnym współistnieniu, wspólnym ogrodzie wszystkich istnień, to jest istnień żywych, ale może także istnień nieżywych.

B.P.: Wszystkie istnienia są żywe.

J.M.R.: Ale o tych nieżywych nie mówmy, bo to jest jakiś przykry temat — martwe jeże czy kamienie... Wspólne dla nas, kotów, trawy, robaków w szambie, ptaków różnych, wspólne jest doświadczenie nicości. Może nie jest to tak, jak ludzie sobie wyobrażają, jak nawet filozofowie twierdzą — że wiedza o śmiertelności i nicości jest dana tylko człowiekowi. Wedle mojej wiedzy tutejszej — to jest wspólne doświadczenie istnienia i to chciałem powiedzieć w mojej ostatniej książce. To jest właśnie coś, co czyni nas podobnymi do wszelkich innych istnień.
Mówię: wedle mojej wiedzy, ale muszę dodać, że to jest wiedza taka sobie, niepewna — bo wreszcie co my możemy wiedzieć, co tam w trawie się dzieje, co tam koty wiedzą. Jest też takie wspólne przeczucie, raczej wspólny domysł, że w tej nicości coś jest. To jest to, co Leśmiana tak ciekawiło — jak to jest, pytał, że nicość jest nicością i nic tam nie ma, nawet nie może być (z natury języka: nicości nie ma) a jednocześnie widzimy, że coś tam migocze. Coś tam migocze i to jest doświadczenie ludzi oraz kotów.

B.P.: To nie jest tomik jednej epoki twojego życia. Pierwszy wiersz zatytułowany Jesienny wierszyk dla Edmunda Husserla napisałeś jesienią 1992 roku — ostatni też jesienią 1998.

J.M.R. Nigdy jeszcze nie udało mi się skończyć w odpowiednim miejscu żadnej książki poetyckiej, każda zawsze miała jeszcze jakiś dalszy ciąg i tak było również w tym wypadku, bo ja dalej piszę wiersze, które właściwie powinny być w Znaku niejasnym. To znaczy dalej piszę wiersze o ogrodzie w Milanówku. A czy Jesienny wierszyk z roku 1992 ma coś wspólnego z jesiennymi wierszami z roku 1998? Tego nie wiem, bo tu się pojawia pytanie o tożsamość własnej osoby — czy człowiek w różnych epokach życia jest wciąż taki sam i ten sam, czy staje się coraz to kimś innym — a ja na to pytanie nie mam dobrej odpowiedzi. Nie mam wyraźnego obrazu własnego życia, raczej jest to obraz zamazany.
Lepiej zresztą, dotykając problemu tożsamości, mówić o innych niż o sobie. Czy człowiek, artysta, który w różnych epokach swojego życia robi radykalnie różne rzeczy, jest wciąż tym samym artystą, tym samym człowiekiem? Pomyśl o Strawińskim albo Bartoku albo Straussie. Można — myślę o Bartoku — w jednej epoce życia pisać patriotyczne poematy, a potem, w innej epoce, być dzikim ekspresjonistą, a potem klasykiem, prawda? A Strauss jaki był? Co łączy Tako rzecze ZaratustraAriadną na Naxos, a AriadnęCzterema ostatnimi pieśniami? To wszystko ten sam artysta, ten sam człowiek napisał? Chyba nie. A zarazem czujemy przecież, ja to czuję, że to jakiś jeden geniusz, jeden demon się objawia — wykorzystując różne możliwości sztuki, które podsuwa mu jego epoka. Geniusz — ciągle ten sam, właściwie anonimowy. Ale to widać dopiero po wszystkim — że to było... demoniczne objawienie, bo w ogóle wielkość Bartoka czy Straussa można było zobaczyć dopiero po ich śmierci. Nikt nie wiedział za życia Bartoka, że to jest demoniczny geniusz. Uważali go raczej za wybitnego pianistę.

B.P.: To niezupełnie tak. Bartok i za życia odnosił sukcesy kompozytorskie i bardzo silnie oddziaływał na słuchaczy. Pełne uznanie jego wielkości przyszło dopiero po śmierci — gdzieś w pięćdziesiątych latach. Przypomnijmy chociażby fascynację i inspirację Bartokiem Lutosławskiego.

J.M.R.: W sztuce każdego wielkiego kompozytora czy poety porządek zaprowadza dopiero przyszłość. Potomni zaprowadzają jakiś porządek. Odczytują logikę tego życia, jego różnorodność i jedność. Nawet w wypadku Strawińskiego, który jest tak dziwacznie różnorodny, też można mówić o pewnej jedności łączącej całość dzieła.

B.P.: Jest tam taki zasadniczy idiom muzyczny, który jest niezmienny, czy ja wiem, może od Pietruszki, taka struktura — prastruktura.

J.M.R.: Ale to, co nazywasz prastrukturą — bardzo dobry termin: prastruktura osobowości lub dzieła — objawia się dopiero po śmierci twórcy i to nie od razu, dopiero po czasie udaje się to zobaczyć. Dla współczesnych to się rozpada na kawałki. Dla współczesnych nawet dzieło Beethovena nie było jednolite.

B.P.: Beethoven był chyba pierwszym kompozytorem nowoczesnym w tym sensie — takich metamorfoz.

J.M.R.: A potem ujawnia się głęboka jedność wszystkiego. Ducha, ale i sposobów kompozytorskich.

B.P.: Doskonałym tego przykładem jest Chopin, całe jego dzieło. Ale chcę cię też zapytać, może dość banalnie, o inspiracje. Ja dzielę inspiracje w każdej twórczości, a zwłaszcza w poezji i muzyce na wewnętrzne, immanentne, można powiedzieć samo–inspiracje...

J.M.R.: Można powiedzieć — natchnienie.

B.P.: Tak, to natchnienie wewnątrz osoby, substancjalne. I inspiracje zewnętrzne — te oczywiście znacznie trudniej jest zlokalizować i powiedzieć coś o nich. Czy potrafiłbyś je wskazać? Kiedy i o ile je sobie uświadamiasz? Czy ważne jest takie uświadamianie, czy też nie? A kiedy, może częściej, nie możesz wskazać, że one są podświadome. Nieraz rozmawiałem o tym z Lutosławskim i on mówił, że jakieś bardzo nieznaczne fakty, czy okoliczności coś tam mogą zainspirować. Takie, z których on sobie nawet nie zdaje sprawy i dopiero post factum może przypomnieć sobie, że coś go zainspirowało — coś, co jest bardzo nieważne z punktu widzenia rzeczywistości, natomiast ważne staje się jako impuls, bo może stać się przyczyną nawet powstania arcydzieła.
Jak to właśnie wygląda, czy to według ciebie są jakieś okruchy, odpryski, fragmenty tak zwanej rzeczywistości codziennej, które mogą zainspirować? Czy one są przetworzone? Jak widzisz tę sprawę w swoich wierszach, bo ja ją widzę, to znaczy mogę się domyślać inspiracji. Przed chwilą mówiliśmy o ogrodzie, o robaczkach, o ptakach.

J.M.R.: Lutosławski na pewno miał rację mówiąc, że mogą być inspiracją drobne fakty, drobne doświadczenia czy przeżycia, z których sobie w ogóle nie zdajemy sprawy — coś, co mija niby niezauważalnie, a odciska się na nas w potworny sposób.
Ale myślę, że on by się zgodził też, bo jedno drugiego nie wyklucza, że istnieje coś takiego, co można by nazywać totalnością inspiracji czy inspiracją totalną. Można bowiem uznać, że całość naszego życiowego doświadczenia czy raczej istnieniowego doświadczenia nas inspiruje. A jeślibyśmy tak na to popatrzyli, to nie byłoby w porządku inspiracji żadnej różnicy między tym, co dociera do mnie i do moich wierszy od kotów czy roślin w ogrodzie — od tego, co dociera do mnie z pieśni Schuberta czy z poezji Leśmiana. Jeśli inspiracja jest totalna, to wszystko właściwie, całe doświadczenie inspiruje każdy fragment dzieła. Inaczej to ujmując, można powiedzieć, że całe życie, doświadczenie całego życia skupia się w jednym małym wierszu czy ujawnia się w jednym małym nokturnie. Całe doświadczenie życia Chopina jest w jednym walcu lub jednym mazurku, w jednym preludium, w dwóch minutach muzyki jest całość jego doświadczenia, a jednocześnie całość doświadczenia jest też w całym jego dziele.

B.P.: I to jest właśnie cecha twórców największych, ta kondensacja. Na przykład w Etiudzie cis-moll nr 7 z op. 25, którą ostatnio przedstawiałem na kongresie chopinowskim jako przejaw niesłychanego dźwięku u Chopina, jest cały Chopin. To jest ta etiuda, gdzie jest taki śpiew w basie — ja ci to zanucę.

J.M.R.: Jeśli chodzi o inspiracje Chopina — ich źródło — to nie ulega dla mnie wątpliwości, że było w śmierci, w umieraniu. Śmierć, umieranie, a więc także nicość — od tego często w sztuce wszystko się zaczyna. Mówią, że Pablo Casals był wielkim wiolonczelistą, ale posłuchaj, jak on gra koncert Schumanna — w ogóle mnie to nie porusza. To jest przepiękny koncert, sam w sobie. Ale Casals nie robi na mnie żadnego wrażenia. A kiedy słucham tego samego koncertu granego przez Jacqueline du Pré, to dygoczę.

B.P.: A ona tak wcześnie umarła.

J.M.R.: I właśnie dlatego tak cudownie zagrała tego Schumanna, bo już umierała — grała w obecności śmierci.

B.P.: Dam ci przykład jaskrawy co do interpretacji Chopina, w której jestem najmocniejszy. Słuchasz jego utworów w starym nagraniu Koczalskiego i to jest cudowne. A słuchasz tych samych utworów w wykonaniu jakiegoś współczesnego akademika — i nic cię to nie obchodzi.

J.M.R.: Nie wiadomo, dlaczego tak jest i skąd to się bierze.

B.P.: Nie wiadomo. Nie da się tego zwerbalizować. Można próbować to opisać przy użyciu jakichś terminów, a to lekkość, a to legato, a to kantylena. Ale żadne słowo tego nie nazwie, nie zamknie w sobie, nie odda istoty. Dlaczego po Gouldzie nie mogę słuchać już nikogo, kto gra Bacha na fortepianie? Nie bardzo wiadomo.

J.M.R.: Wiesz, ja tak myślę, że pojawiają się takie — to by dotyczyło i Schumanna i Jacqueline du Pré, i twojej ukochanej Kathleen Ferrier śpiewającej Brahmsa czy Mahlera — pojawiają się takie instrumenty nicości, tacy wysłannicy czy posłańcy nicości. I zauważ, że akurat tu mówimy o jednym biednym gruźliku od nokturnów, jednym biednym szaleńcu, który umarł przed pięćdziesiątką, oraz o rakowatej śpiewaczce i o wiolonczelistce, która umarła na stwardnienie rozsiane w młodym wieku. Jest być może tak, że nicość wysyła takie swoje światła.

B.P.: A, oto ci chodzi? Niemcy mają piękne określenie — Todesahnung. Nie można tego tak banalnie przełożyć — że to chodzi o przeczucie śmierci, bo to znaczy coś więcej. Todesahnung to jest właśnie to, co zapisał Mahler w swoich ostatnich utworach.

J.M.R.: Może Ci się wyda to nadmierną poetyzacją, ale ja myślę o prawdziwych posłańcach nicości — w tym sensie, że oni zawiadamiają nas o naszym przeznaczeniu. Ci wielcy artyści, tacy jak Mahler czy Schumann. Albo Kathleen Ferrier. Ich dzieła objawiają nam to, co nas czeka i dlatego tak nas przejmują.

B.P.: Ale skąd wiesz, że prawdziwym ludzkim przeznaczeniem jest pogrążenie się w nicości?

J.M.R.: Moje doświadczenie mówi mi, że ludzie rodzą się i umierają.

B.P.: Czy twoje doświadczenie upoważnia Cię do wiary w nicość po śmierci?

J.M.R.: No nie. Moje doświadczenie mówi mi tylko, że wszystko, co jest obecne, staje się nieobecne.

B.P.: Wiesz co, napisz książkę esejów o posłańcach nicości — w poezji i w muzyce.

J.M.R.: Nie potrafię pisać o muzyce, brak mi wykształcenia. Pisanie o muzyce wymaga szczególnej wiedzy. Ty o tym napisz — to jest piękny temat.




Rozmowę Bohdana Pocieja z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, która odbyła się 20 marca 1999 roku w Milanówku, przygotowała i opracowała Małgorzata Bojanowska-Pomierny.




Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]