PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 29-30

Marek Cabanowski

Mieczysław (Miguel) Najdorf



Pod koniec 1996 roku bawił w Grodzisku Jacek Żemantowski, ówczesny prezes Polskiego Związku Szachowego. Przyciągnęła go do naszego miasta uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod nowoczesną halę sportową i rozgrywana z tej okazji symultana szachowa z udziałem mistrza świata, 12- letniego Kamila Mitonia.

Usiedliśmy sobie przy kawie i toczyliśmy pogawędkę o tym i o owym. W pewnym momencie mój rozmówca zapytał: "Czy słyszał pan o Mieczysławie Najdorfie? To sławny szachista, mieszkający w Argentynie, który urodził się w Grodzisku". - Nastawiłem uszu, bo rzecz wydała się interesująca. - "Poznałem go podczas swojego pobytu w Buenos Aires w lecie 1977 roku" - mówił dalej Żemantowski. Wyjątkowo miły człowiek. Odbyłem z nim długą rozmowę, grałem nawet w szachy. Najdorf chętnie rozmawia o swojej przeszłości, świetnie mówi po polsku. Interesuje to pana? Mogę panu dać telefon do Argentyńskiego Związku Szachowego, gdzie z pewnością dadzą panu adres Najdorfa". Nim jednak spróbowałem się skontaktować ze sławnym szachistą, zacząłem grzebać w aktach stanu cywilnego gminy żydowskiej Grodziska z 1915 roku. Encyklopedia sportu podaje, że Najdorf urodził się w 1910 roku. Wiedziałem jednak, że kiedy Niemcy w 1915 r. zajęli Grodzisk, zabrali się za porządkowanie akt stanu cywilnego. Denerwował ich bałagan w księgach urodzeń, ślubów i zgonów, zwłaszcza prowadzonych przez rabinaty. Przychodzili więc mieszkańcy do urzędu i w obecności świadków składali oświadczenia, a urzędnik Zygmunt Muraczewski notował: "Działo się w Grodzisku dnia dwudziestego dziewiątego grudnia tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Stawiła się Rojza Najdorf urodzona Biner lat trzydzieści siedem, żona Icka Najdorfa pończosznika lat trzydzieści sześć, zamieszkała przy mężu w Grodzisku w towarzystwie męża swego Icka Najdorfa i Icka Holszteina, szklarza lat 54 w Grodzisku zamieszkałego i oświadczyła, że dnia piętnastego listopada tysiąc dziewięćset dziewiątego roku urodziła chłopca, któremu dano imię Izrael Berek. Akt ten zeznającej i świadkom przeczytany i przez nas za niepiśmiennych podpisany".

Rodzice rejestrowali więc swoje liczne dziatki, a ich ustalenia co do dat wyglądały tak: ojciec - Icek urodził się 15 stycznia. Matka - nie, 20 lutego. Ojciec - Ja wiem lepiej, wtedy spadł ten wielki śnieg, co nie było widać zza zasp wieży kościelnej. Matka - nie, ten śnieg spadł w maju. Ojciec - głupia, śnieg w maju nie pada. Matka - wtedy spadł. Ojciec - to niech będzie, że Icek urodził się 25 stycznia. Matka - pewno, przecież nie będę się kłóciła o głupią zaspę. Icek pewno urodził się w grudniu roku poprzedniego, ale jakie to miało znaczenie?

Wyposażony w wiedzę encyklopedyczną i kopię dokumentu z księgi Urzędu Stanu Cywilnego, wysłałem faks do Federacia Argentina de Ajedres, skąd odpisano: "aktualnie p. Najdorf przebywa na letnich (styczeń 1997 r.) wakacjach w Punta del Este w Urugwaju i wróci do Buenos Aires w marcu. Proponuje się faks do sekretarki, która ma z nim kontakt co tydzień". Dwa moje faksy - po polsku i po angielsku - zostały jednak bez odpowiedzi. Minęły ze dwa tygodnie i już zaczynałem zapominać o całej sprawie, kiedy 7 lutego 1997 roku o dziewiątej wieczorem zadzwonił telefon. Oto przebieg rozmowy: "Czy to pan Cabanowski. Tu mówi Najdorf. Dostałem faks, cieszę się, że pan pisze o mnie. Z tego aktu nic się nie zgadza. Urodziłem się 15 kwietnia 1910 roku. Nadali mi wówczas imię Mendel. Mój ojciec miał na imię Gedali - gorączkowo notowałem na kawałku papieru, mam go do dzisiaj - a mama była Rojza Rosklein". Przez 's', czy przez 'z' - spytałem. "Przez 's', oczywiście. Mama pochodziła spod Płocka. Mój dziadek sprzedawał mięso". To ostatnie powiedział takim tonem, jakby chciał oznajmić, że działek miał kopalnię złota na Alasce! "Dziadek miał czterech synów. Wszyscy zginęli w getcie. Nie mam zupełnie nikogo. Ja uratowałem się cudem. Jak pan napisze, niech pan mi to pokaże". Ale - mówię - co mam zrobić z dokumentem z Urzędu Stanu Cywilnego? "Nie wiem, to nie moje dokumenty". Inne źródła podają - usiłuję podtrzymać kontakt - że urodził się pan w Warszawie. "To nieprawda. Pochodzę z Grodziska. Pamiętam Grodzisk". Na koniec spotkał mnie cios, którego się nie spodziewałem: "Czy gra pan w szachy?" Gram, odparłem, ale po amatorsku - "To szkoda. Ale może kiedyś zagramy?" - I na tym rozmowa się zakończyła.

Mieczysław Najdorf zmarł w nocy z 4 na 5 lipca 1997 roku w hiszpańskiej Maladze. W kilka dni później napisało o nim "Życie Warszawy" i "Gazeta Wyborcza". Jacek Żemantowski poświęcił zmarłemu obszerny artykuł w "Polityce". Wspomina rozmowę, jaką odbył z arcymistrzem w Buenos Aires w 1977 r.: "Nie, nie, ja nie wstydzę się, ani nie ukrywam swojego pochodzenia. Kiedy przyznawano mi w 1944 r. obywatelstwo Argentyny, poprosiłem, żeby imię zmienić na Miguel. Ale Najdorf to Najdorf. To już była firma. I firma ojca na Nalewkach i firma szachowa, i moje wyniki, moje medale" - powiedział mu wtedy Najdorf. A dalej przytacza niezwykłą opowieść swego rozmówcy: - Pewnego dnia otrzymałem telegram z Nowego Jorku. Samuel Reshevsky, też Polak z pochodzenia, mistrz USA i całej Ameryki Północnej, wzywał mnie na pojedynek o tytuł mistrza obu Ameryk. Poleciałem samolotem. Po wylądowaniu, w drodze do stacji metra, dostrzegłem w trafiku polską gazetę! Natychmiast ją kupiłem. Łaknąłem pisanego polskiego języka, mimo iż w Argentynie miałem stałe kontakty z Polakami, byłem w wielkiej przyjaźni z Witoldem Gombrowiczem, który czas między pisaniem "Transatlantyka" i " Dzienników" chętnie spędzał nad szachami, bawił nas swoim wspaniałym humorem artysta Kazimierz Krukowski, popularny Lopek, rewelacyjny opowiadacz szmoncesów. Ale gazety po polsku dawno nie miałem w rękach. Co piszą? Może coś o mojej rodzinie? Może odnajdę jakiś ślad?

Kiedy siedząc już w wagonie metra otworzyłem gazetę, dostrzegłem, że facet siedzący obok mnie czyta taki sam egzemplarz. Popatrzyłem na niego badawczo, coś we mnie drgnęło, trąciłem go łokciem:

- O przepraszam! Pan z Polski?
- Byłem z Polski. Mojej Polski już nie ma. Nie ma matki, nie ma braci...
- A jeśli wolno zapytać, to pan z jakiej okolicy?
- Ja z okolicy Grodzisk Mazowiecki.
- Co? To niemożliwe. Moja mama i wszystkie ciotki, i stryj, byli też z Grodziska. A jak pan się nazywa?
- Bernstein. Kuba Bernstein.
- Mój Boże. Moja mama też była Bernstein! Kochany! To jednak jest nas przynajmniej dwóch! A pomyśl, co by było, gdybym kupił inną gazetę?

Spytałem pewną mocno starszą panią, która zawsze podkreślała swoje towarzyskie koneksje z grodziskimi Żydami, czy może pamięta Najdorfa. Odparła, że skoro jego rodzice mieli sklep na Nalewkach, to zapewne już w dzieciństwie przeniósł się do Warszawy, a takich dziesięcioletnich smarkaczy, to ona nie pamięta.

Może jego rówieśnicy istotnie byli smarkaczami. Najdorf jednak w wieku 10 lat objawiał niezwykły talent szachowy, brał udział w zawodach i to całkiem poważnych. Stefan Gawlikowski w "Gazecie Stołecznej" pisze: "Ojciec, który zajmował się handlem skórami, chciał, aby syn przejął rodzinną firmę "eksport- import". Jednak dziewięcioletni Mosze nauczył się przypadkowo grać w szachy od ojca kolegi, Rubena Fridelbauma. Już wkrótce nikt w rodzinie nie mógł dorównać Moszemu, więc chłopak zaczął przesiadywać w kawiarniach szachowych. Najpierw był to maleńki lokalik na Nalewkach, potem gdy jego umiejętności wzrosły - słynne lokale Lemańskiego i Kwiecińskiego na Marszałkowskiej". Śledził uważnie sukcesy polskich szachistów na arenach międzynarodowych i próbował doszlusować do czołówki. W 1920 roku polscy reprezentanci Dawid Przepiórka (1880- 1940) i Kaswery Tartakower (1887- 1956) zdobyli w Hamburgu złoty medal, zaś w 1935 roku Najdorf pokonał Tartakowera. W 1931 wywalczył tytuł wicemistrza, a w 1935 roku mistrza Warszawy. To był już paszport do największych aren międzynarodowych. Na olimpiadach szachowych bronił barw Polski do 1939 roku. Zdobył wówczas złoty medal w Buenos Aires (wcześniej w 1936 r. brązowy medal w Monachium). Miał też wielkie zasługi w polskich sukcesach drużynowych. Wojna zastała go w trakcie turnieju olimpijskiego w Argentynie. Tam już pozostał. Uchroniło go to od niechybnej śmierci. W barwach swej nowej ojczyzny zdobywa złote i srebrne medale.

Był rekordzistą, jeśli chodzi o grę na wielu szachownicach jednocześnie czyli w symultanach. W Sao Paulo w 1950 roku grał na 250 szachownicach jednocześnie, osiągając wynik +226 =14-10! Szachista Andrzej Sitek zmierzył się po wojnie z Najdorfem w Symultanie Warszawskiej i wygrał. Oto jak relacjonuje to spotkanie: "W symultanie warszawskiej grałem wariant Najdorfa z... Najdorfem. To nie ja obaliłem wariant arcymistrza - to arcymistrz pomylił się we własnym wariancie i przegrał. Stracił figurę, a potem jeszcze oddał drugą figurę za atak, którego już nie było. Odniosłem wrażenie, że hołduje zasadzie: gwardia ginie, ale nie poddaje się".

Szachy to nie jedyny sukces Najdorfa. Podobne powodzenie osiągnął w interesach, a mianowicie w branży ubezpieczeniowej - został po wojnie jednym z najzamożniejszych Argentyńczyków. Jego wieżowiec w Buenos Aires należy do najokazalszych w mieście.

Niemcy wymordowali całą rodzinę Najdorfa. Zginęli najbliżsi - rodzice, żona i maleńka córeczka. W rok po jego śmierci przyjechała do Grodziska druga córka, urodzona w Argentynie, wypełniając w ten sposób testament ojca. Spotkaliśmy się, pokazałem jej Grodzisk. Niestety, nikt już nie pamiętał, gdzie mieszkali Najdorfowie, a na kirkucie wśród ocalałych macew nagrobka Najdorfów nie znaleziono.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru