Beata Wróblewska

Nie zacieram śladów

(rozmowa z Piotrem Mitznerem)


Tomik "Myszoser" jest twoim czwartym zbiorem poezji. W styczniu tego roku otrzymałeś za niego nagrodę Fundacji Kultury. Czy mógłbyś przypomnieć swoje wcześniejsze tomiki ?

Jeszcze przed sierpniem 1980 roku ukazały się dwa arkusze moich wierszy.
Mieliśmy wówczas z Krzyśkiem Jaworskim Oficynę Wydawniczą P.T. - Spółka Poetów. Od wczesnej wiosny do sierpnia 1980 roku wydaliśmy dziesięć arkuszy poetyckich różnych poetów.

Mieliście z Krzyśkiem powielacz ?

Nie, drukowaliśmy na tzw. dojściach, to znaczy nielegalnie po godzinach w państwowym wydawnictwie. Nasze dojście znajdowało się w Pałacu Kultury, skąd wynosiliśmy ukradkiem wielkie wory poezji.

A co znaczą litery P.T. ?

W Brwinowie mieszkał taki chłopak - Piotr Toczyński. To on kręcił tą maszyną. Aby go uczcić, umieściliśmy jego inicjały w nazwie Spółki Poetów . Potem Piotrek wyemigrował do Australii. Po dziesięciu latach w 1990 roku w Oficynie Wydawniczej - Spółka Poetów ukazała się 1990 roku moja "Zmiana czasu". Oprócz tego wydaliśmy zbiorek czeskiego poety Jachyma Topola "Kocham cię jak wariat" a także tomik Piotra Zgliczyńskiego "Ostatnie kuszenie". Był tomik Agaty Tuszyńskiej i tomik morawskiego poety Jana Skacela. Potem nasze wydawnictwo wspólnie z Kołem Podkowy w 1994 roku opublikowało debiutancki tomik Teresy Mirgi, poetki z Czarnej Góry, osiedla cygańskiego położonego pod Bukowiną tatrzańską . W 1997 "Sposób myślenia" Krzysztofa Kościeszy i w 1999 drugi tomik poetycki Teresy Mirgi "Pieśni z Czarnej Góry". A także światowy pierwodruk książki Siergieja Kowaliowa "Byłem w Czeczenii"/ 1995/.
Wydawałem jednak nie tylko w Spółce Poetów. W 1985 roku w wydawnictwie Przedświt ukazał się zbiór "Podróż do ruchomego celu", a w 1996 w Galerii Parawany tomik "Las".

Czy przeglądałeś ostatnio swoje wcześniejsze tomiki?

Tak, był taki pomysł, aby przy okazji "Myszosera" zrobić rodzaj retrospektywy. Ale kiedy czytałem swoje stare teksty, poczułem dystans. Czułem, że powinienem coś zmienić, nie bardzo mi się jednak chciało. W końcu wybrałem tylko trzy wiersze. Jeden z tomiku "Las" i dwa ze "Zmiany czasu". Poza tym tych nowych wierszy było bardzo dużo. One właściwie przepełniły tomik. Często na jednej stronie musiały się zmieścić aż dwa teksty.

Czy zauważyłeś, jak zmieniasz się jako poeta ?

Wiem, że się zmieniam. Ale jak ? Nie bardzo chcę to analizować.
Jedną ścieżkę jestem w stanie na pewno wytropić - od obiektywizmu do subiektywizmu, od "my" do "ja". Ostatnio bardzo się w to "ja" głęboko, ostro zapędziłem. Przy układaniu ostatniego tomiku, pominąłem jednak najbardziej osobiste wiersze.
A co poza tym? To ty mogłabyś powiedzieć.

W tych pierwszych tomikach bardzo dużo jest nawiązań do tradycji literackiej. To oczywiście wynika, jak powiedziałeś, z dążenia do "my", do obiektywizmu. Często bawisz się konwencją baśni. Niekiedy przywołujesz dobrze znane motywy czy konkretnych bohaterów literackich - ucznia czarnoksiężnika lub istotne dla tradycji literackiej postaci, np. św Hieronima. W twoim wierszu święty Hieronim tłumaczy "Biblię" odwrócony plecami do gościńca, na którym dzieją się straszne rzeczy. Zbójcy napadają na przechodniów, wciąż kogoś dotyka przemoc. Aby wyrazić "my" przywołujesz także na pomoc historię, pamięć zbiorową. W twoich wcześniejszych tomikach zaskakują mnie szczególnie ciągłe powroty do czasów wojny, okupacji i okresu bezpośrednio po wojnie. W "Myszoserze" też powracasz do przeszłości, ale zdecydowanie rzadziej niż np. w "Zmianie czasu".

W ostatnim tomiku te retrospekcje są inne. Raczej powracam do dziewiętnastego wieku.

Ta obecność historii, czy może nawet historiozofii, w twoich pierwszych tomikach jest dla mnie fascynująca. Byłeś przecież bardzo młodym człowiekiem. Skąd się brało to zwrócenie w przeszłość? Może z żywej pamięci rodzinnej? Rodzice dużo opowiadali o tym okresie?

Nie, to wzięło się raczej z tego, że nie opowiadali za dużo. W 1988 roku zetknąłem się bliżej z partyzantami, z tymi, którzy po wojnie pozostali w podziemiu, w konspiracji. To byli żołnierze WiN-u, NSZ czy po prostu żołnierze AK, którzy nie wyszli z podziemia. Oni byli zepchnięci na margines przez świadomość zbiorową. Przez długie lata milczeli. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęli opowiadać o swojej młodości. Nagrałem wówczas dla "Karty" kilka relacji. Te opowieści mnie zafascynowały. Także dlatego, że moi rodzice mieli zupełnie inne doświadczenia. Po wojnie znaleźli się po drugiej stronie barykady. To zrodziło duże napięcie wewnętrzne i stąd powstały te teksty. Uwewnętrzniłem czyjeś doświadczenie. A później odszedłem od tego, bo nastała wolność. Ci ludzie wyszli na powierzchnie, sami zaczęli przywracać pamięć o sobie, znaleźli swoich kronikarzy.

"Myszoser" jest także zupełnie różny od "Lasu". Te dwa ostatnie zbiory poezji sprawiają takie wrażenie, jakby zostały napisane przez dwóch zupełnie różnych ludzi. Ja zresztą najmniej lubię wiersze z twojego przedostatniego tomiku. Są zupełnie oderwane od jakiegokolwiek konkretu. Nie wiadomo, z jakiego doświadczenia - osobistego czy zbiorowego - płyną. To są takie wiersze-aforyzmy.

W tym ostatnim tomiku, też są takie wiersze-aforyzmy. Mnie w ogóle ciągnie w stronę tej formy.

Tak, ale wiersze-aforyzmy z ostatniego tomiku zahaczają o konkretne doświadczenie. Jeżeli piszesz, że odpoczywasz w cieniu swojej matki, to jest to twoja mama. Ona jest gruba i już jej nie ma.
Ten tomik jest najbardziej prywatny. Szczególnie cykl "Przenoszenie". Opowiadasz o porzuceniu domu, w którym spędziłeś dzieciństwo. Piszesz o swojej córce Ani, pokazujesz swoje dorastające dzieci. W pięknym wierszu przywołujesz obrazy analfabetów swojego dzieciństwa, nianię Wiercię i pana, który wybierał szambo. Skąd ta gwałtowna zmiana - od braku jakiegokolwiek konkretu do prywatności?

Bo wiesz, "Litwo, ojczyzno moja" to sprawa dystansu. A dystans wewnętrzny rodzi się z dystansu zewnętrznego. Opuszczenie po czterdziestu dwóch latach domu, w którym mieszkało się niemal od urodzenia, to ciężkie przeżycie. Na szczęście potrafię o tym pisać i dzięki temu jakoś sobie z tym doświadczeniem radzę. Bez pisania zniósłbym to wszystko znacznie gorzej. To jest dwuznaczne, co teraz powiem, ale tak było. Tkwiąc w rodzinnym domu, niespecjalnie czułem upływ czasu. To były wciąż te same kąty. Zmieniało się ustawienie mebli, osoby, które były w domu, ale właściwie nie czułem różnicy między sobą czteroletnim, czternastoletnim, dwudziestoczteroletnim. Zakorzenienie daje poczucie stabilizacji, ale niespecjalnie inspiruje i obcowanie z czasem staje się rutynowe.

Czy mógłbyś wskazać poetów, pod których urokiem pozostawałeś, tworząc wiersze zebrane w kolejnych tomikach ?

Nie, ale może ty mogłabyś ich wskazać ?

Czytając twoje wiersze z ostatniego tomiku myślałam o późnych wierszach Iwaszkiewicza, tych z "Muzyki wieczorem" czy "Mapy pogody". Może dlatego, że wiem, jak bardzo lubisz poezję Iwaszkiewicza. A także ze względu na prywatność, bardzo osobisty ton twoich wierszy. A może dlatego, że twoja poezja opowiada o tym samym świecie, o którym pisał Iwaszkiewicz, o tych samych brwinowsko-podkowiańskich pejzażach. One towarzyszyły mi, kiedy czytałam twoje wiersze. Ze zdziwieniem też przeczytałam na odwrocie twojego tomiku opinię Leszka Długosza, którego zdumiewa "zażyłość z przyrodą", jak on to określa, u poety "intelektualisty-warszawisty". Długosz chyba nie wie, skąd pochodzisz.

Być może iwaszkiewiczowski klimat wyczuwalny w ostatnim moim tomiku bierze się stąd, że część zebranych w nim wierszy powstawała równolegle z książką o małżeństwie Iwaszkiewiczów.
W jakimś stopniu na pewno poezja Iwaszkiewicza była dla mnie w czasie pisania istotna. Mam swój osobisty wybór wierszy Iwaszkiewicza z różnych lat. Powracam także do jego przedwojennych wierszy. Do tych, które nazwałbym ekstatycznymi. Temat jest często bardzo prosty, a samo zgęszczenie następuje w rytmie, melodii wiersza.
Ale nawarstwianie różnych tradycji jest dla mnie trudne do prześledzenia. Ważni są dla mnie pojedynczy poeci, do których wracam. Czasami nawet pojedyncze wiersze z dorobku niektórych pisarzy. Od Sasa do lasa. Kiedy przy rozdaniu nagród Fundacji Kultury zapytali mnie: "a którego poetę pan lubi", odpowiedziałem, że Mickiewicza. Często zaglądam także do Kochanowskiego. Bardzo ważni są również czescy poeci: Jaroslav Seifert, Vladymir Holan. Mam niezwykle złożone stosunki z wierszami Zbigniewa Herberta - od fascynacji do odrzucenia. Czasami wolałem nawet czytać jego wczesną twórczość, przede wszystkim prozy poetyckie z tomu "Hermes, pies, gwiazda". W nich było więcej tajemnicy, były bardziej wieloznaczne. Ja nie staram się osiągnąć aż takiej wieloznaczności, nie szyfruję aż tak bardzo, nie zacieram śladów, nie zagęszczam, nie kondensuję znaczeń, ale taki typ poetyckiej wypowiedzi lubię. I jeszcze Paul Celan, genialny i wspaniale tłumaczony niemieckojęzyczny poeta. Wracam także do Rilkego, zwłaszcza do "Elegii duinejskich". O dziwo, literatura rosyjska, którą często tłumaczyłem, nigdy na mnie nie wpływała. To zupełnie oddzielny trop i odmienne rytmy. Jakiś wpływ mieli na mnie Barańczak, Krynicki. Na pewno nie wywracałbym słów na drugą stronę, gdyby nie ich doświadczenia literackie. Kilka znakomitych wierszy Janusza Szubera. I oczywiście Miłosz. Lubię też wracać do Horacego, którego uczyliśmy się na lekcjach łaciny w milanowskim liceum, pod batogiem pani Gołębiewskiej, także wieloletniej mieszkanki Podkowy.

No proszę, ani jednej poetki! Gdybym była Kingą Dunin, zaczęłabym cię podejrzewać o męski szowinizm.

Gdyby nie to, że ja jestem feministą.

Opowiedz o twoich związkach z Podkową. Jak to się stało, że twoi rodzice tutaj zamieszkali ?

Ojciec pochodził z Warszawy. Był przed wojną zagorzałym pepeesowcem. Założył "Szpilki" i był ich właścicielem. W czasie wojny znalazł się w Wilnie, razem z Miłoszem należeli do organizacji "Wolność", a później do WRN czyli podziemnej PPS. I był zdecydowanie antykomunistyczny. Potem wpadł, został aresztowany przez gestapo, ale udało się go jakoś wyciągnąć. Do polityki już jednak nie wrócił. Zajął się gromadzeniem rękopisów. "Podwarszawa" ocaliła zresztą te rękopisy. Ojciec mieszkał w czasie wojny w Komorowie. Rękopisy były zakopane gdzieś pod węglem. Gdyby mieszkał w Warszawie, przypuszczalnie spłonęłyby w czasie Powstania i literatura polska byłaby uboższa o wojenne dzieła Nałkowskiej, Dąbrowskiej, Baczyńskiego, Trzebińskiego.
Po wojnie w 44 roku został zatrzymany przez NKWD lub UB. Odbyła się rozmowa z Jerzym Borejszą, w czasie której odebrano mu "Szpilki". Zakazano założenia prywatnego wydawnictwa. Czy podpisał "lojalkę" ? Trudno powiedzieć. W każdym razie powiedziano mu, że jeżeli nie chce trafić do więzienia, ma się nie wychylać. Ojciec wstąpił więc do koncesjonowanej PPS i popierał ten reżim. Był dyżurnym publicystą. Towarzyszyła temu świadomość wallenrodyczna. Uważał, że kompromisy pozwolą ocalić substancję narodową. Próbował zatem np. w tym czasie wydawać dziewiętnastowiecznych pisarzy. Cały czas żywił złudzenia przedwojennego socjalisty. W 1956 roku, kiedy zaczęła się odwilż, ojciec uznał, że nastała wolność. Nie zauważył, że odwilż się skończyła. Tak się zapędził w swoich krytykach, że zaczął krytykować Gomułkę. W 1957 roku były strajki popaździernikowe. Ojciec przypomniał wtedy słowa Gomułki o tym, co się dzieje, kiedy władza traci kontakt ze społeczeństwem. Pisywał wówczas dla "Szpilek" i "Świata". Wyrzucili go z pracy i otrzymał zakaz pisania. Nie publikowano jego tekstów przez pięć lat. W tym czasie drukował tylko jakieś felietony pod pseudonimem, bo było kilku redaktorów, którzy jednak umieszczali jego teksty na łamach swoich pism.
W 56 roku mama robiła dla "Ekspressu Wieczornego" reportaże o ludziach powracających z łagrów. Powiedziała wówczas w redakcji, że to jest materiał literacki. Namówiono ją na pisanie powieści z odcinka na odcinek. W ten sposób reanimowano w powojennej Polsce powieść w odcinkach. Podpisywała się jako Barbara Gordon.
Jak ojca wyrzucili z pracy i nie było pieniędzy, mama zaczęła pisać kryminały. Ojciec wówczas zachorował i dlatego rodzice przyjechali do Podkowy. Przez kilka miesięcy mieszkali w takim starym domu pod Lasem Młochowskim, a później kupili od pani Rouppertowej (żony generała Roupperta - lekarza Piłsudskiego) dom w Brwinowie Borkach. Jej mąż był w Londynie. Pani Rouppertowa była z domu Jędrzejowska. Jej ojciec przed wojną wydawał Żeromskiego. Kiedy rodzice się wprowadzali, pani Maria zniosła ze strychu rękopisy Żeromskiego i zapytała : "A co ja mam z tym zrobić?".
Mama już nie wróciła do pracy dziennikarskiej, tylko tłukła powieść za powieścią. A kiedy miała prawie pięćdziesiąt lat wróciła do pisania wierszy. Pod pseudonimem Elżbieta Piotrowska wydała tomik "Wszystkie barwy czasu" (Czytelnik 67). Ojciec miał jej strasznie za złe pisanie poezji. Uważał, że szkoda na to czasu. Ale kiedy za tomik poetycki przyniosła honorarium, był mile zdziwiony .
Ojca w 1962 roku "przywrócono do łask". Był cały szczęśliwy! Pozwolono mu wstąpić do partii, ale bez zaliczenia stażu w przedwojennej PPS, a w PPS był od 1930 roku. Jednym słowem go upokorzono. Wrócił zatem do "nich", ale od czasu do czasu brykał. Kłócił się z "nimi", różne rzeczy mu się nie podobały. Do końca życia pozostał jednak partyjnym, przekonanym, nawróconym pepeesowcem-socjalistą.

Jedna z twoich szkolnych koleżanek opowiadała mi o twoim ojcu i mówiła, że żywił różne inteligenckie, socjalistyczne, może nawet jeszcze dziewiętnastowieczne złudzenia. Myślał na przykład, że wystarczy dać człowiekowi szansę, aby wydźwignął się z materialnego, społecznego i moralnego upadku. Zatrudniał zatem przy remontach w swoim domu najgorszych okolicznych meneli i pijaków. Ci brali pieniądze, rozbabrywali robotę i znikali na długie tygodnie.
Obserwując twoją działalność w czasie, kiedy byłeś dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury Koło Podkowy, odnosiłam wrażenie, że w pracy z ludźmi towarzyszą ci podobne złudzenia. Dawałeś szansę tym, którzy znajdowali się w trudnej środowiskowej czy materialnej sytuacji i uważałeś, że to wystarczy, że każdy z tej szansy skorzysta. A ludzie jak ludzie. Jedni korzystali z szansy, a inni wykorzystywali twoje złudzenia i brali bez żadnej odpowiedzialności i zobowiązań, nic w swoim życiu nie zmieniając.

Inteligenckie złudzenia towarzyszyły mojemu dzieciństwu. Kiedy przychodziłem ze szkoły i chwaliłem się, że dostałem jakąś lepszą ocenę, wówczas ojciec wypytywał o któregoś z moich kolegów. A znał ich wszystkich. Bardzo się tym interesował. I jeżeli któryś z moich kolegów, który pochodził z robotniczej czy chłopskiej rodziny, dostawał czwórkę czy piątkę, wówczas ojciec mówił; "A widzisz, on się na pewno bardziej napracował niż ty. Jemu było trudniej się nauczyć. Ty powinieneś więcej pracować, częściej dostawać piątki. Od ciebie można więcej wymagać, bo tobie jest łatwiej". Tak mnie to w końcu zeźliło, że się przestałem uczyć.

Tak zwani prości ludzie byli bardzo istotni w świecie twojego dzieciństwa. Kogo spośród nich pamiętasz?

Dla życia każdej małej miejscowości niezwykle ważne są sklepy i sklepikarze. Pamiętam panią Adamowiczową i panią Przanowską, która miała takie powiedzenie: masełko delicje, serek marzenie. Był jeszcze kioskarz, kulawy pan Izydor i restaurator pan Bojanowicz, który na świetnym poziomie prowadził restaurację "Bachus". Ludzie z Warszawy przyjeżdżali na raki do pana Bojanowicza. I to jest takie smętne jeżeli chodzi o naszą pamięć. Widzimy tych ludzi "przed oczyma duszy", jak mówi Hamlet, a zrobić udanego portretu nie umiemy.

A inni? Kim byli znajomi twoich rodziców? W książce poświęconej Annie i Jarosławowi Iwaszkiewiczom wspominasz o swoich wizytach na Stawisku. Czy rodzice utrzymywali bliskie kontakty z rodziną Iwaszkiewiczów ?

Znajomość z Iwaszkiewiczami miała korzenie w odległej przeszłości. Moja mama urodziła się w Kijowie. Jej wujkowie chodzili z Iwaszkiewiczem na uniwersytet. W pewnych sprawach mama z panem Jarosławem rozumiała się w pół słowa. Słabo pamiętała Kijów, ale znała go z opowieści rodzinnych. Zresztą ja też. Pojechałem do Kijowa już jako dorosły, ale poczułem się tam tak jak w domu. Place, ulice, Dniepr, wszystko wydało mi się bardzo bliskie. Miałem ileś tam ciotek, które w czasie rewolucji stamtąd uciekły i one mi o Kijowie opowiadały. W domu zawsze zwracano uwagę na to, że jeżeli jest świadek historii, to trzeba go wysłuchać, zapisać to, co ma do powiedzenia.
Rodzice nie byli jednak mocno osadzeni w podkowiańskim świecie. To był zresztą taki czas, kiedy Podkowa się wyludniała. Ludzie uciekali stąd do Warszawy. Moda na Podkowę nastała dopiero w latach siedemdziesiątych. Wówczas sprowadziło się tutaj sporo nowych osób. Mama zresztą prowadziła mnisi tryb życia. Pisała, potem odsypiała, potem znowu pisała. Ojciec jeździł na Uniwersytet, pisał i na podkowiańskie życie towarzyskie nie było czasu. Spotykał się jednak często z księdzem Leonem. Dyskutowali o Piśmie Świętym. Ksiądz Leon zresztą do tej pory wspomina, że rzadko się spotyka takich laików, którzy by równie dobrze znali Biblię. I rzeczywiście, ojciec, stary socjalista, bardzo często czytywał Biblię. Bardzo lubił też pana Jerzego Domeradzkiego, dyrektora MOK-u. Wówczas to się nazywało Dom Kultury Związku Zawodowego Kolejarzy. Pan Domeradzki był rosłym facetem, który znakomicie sobie radził z miejscową chuliganerią. To był chłopak z Powiśla, ale z takim sznytem kulturalnym. Wychował się przy Teatrze Ateneum, gdzie był chłopakiem na posyłki. Jeszcze pamiętał Jaracza. To były lata sześćdziesiąte, a mimo wszystko miedzy MOK-iem a parafią istniała współpraca. Proboszcz i pan Domeradzki utrzymywali także kontakty z adwentystami. To było jak na tamte lata niezwykłe.
Rodzice utrzymywali też kontakty z panią Arską, nie mieszkającą zresztą wówczas w Podkowie na stałe. To były przecież pepeesowskie kręgi. No i Wiesia Kordaczuk, która pojawiła się u nas w domu w związku ze swoją pracą magisterską. Korzystała z materiałów z naszego domowego archiwum i w końcu u nas zamieszkała. Została kierowniczką Biblioteki Publicznej w Podkowie. Wtedy to z inicjatywy Biblioteki umieszczono tablice pamiątkowe na domu Hertzów i domku Poli Gojawiczyńskiej. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Biblioteka znakomicie funkcjonowała. Wiesia założyła Klub Młodzieżowy. Czasy były hippisowskie. Ja działałem w tym Klubie, ale należeli tam także ludzie, którzy mieli różne problemy domowe, rodzinne, ze szkołą. Niektórzy byli nawet na bakier z prawem. Wiesia próbowała im pomagać, dosyć skutecznie ich cywilizowała. Działalność Klubu budziła jednak pewien niepokój podkowiańskiego establishmentu. I Wiesia zmieniła pracę.
Rodzice znali także dobrze pana Baniewicza, był bardzo ważną osobą w komitecie budowy szkoły. I to też było niezwykłe. Za komuny ktoś z innego świata, przedwojenny przedsiębiorca, działa społecznie. Były to czasy, kiedy dzięki profesorowi Michałowskiemu i Muzeum Narodowemu w już zbudowanej szkole podstawowej realizowano zupełnie niezwykły program wychowania przez sztukę. Jedna klasa była wydzielona, okna okratowane i tam wystawiano oryginały dzieł sztuki wypożyczone z Muzeum. Szkoła to też pan Banasiewicz - nasz woźny, który jednocześnie zaciągał i zacinał się, a rozrabiających zamykał w składziku. Miał bardzo twardą rękę. Szkoła mieściła się jeszcze w barakach na Błońskiej. Pan Banasiewicz palił w piecach. Wchodził do klasy w czasie lekcji i to było miłe urozmaicenie. Bardzo dobrze wspominam tę szkołę. Za oknami rosły krzaki i malwy. Naszą wychowawczynią była pani Maria Durska. Trzymała nas krótko. Ale kiedy ją nam zabrali, bardzo żałowaliśmy. Była świetną organizatorką i motorem teatru szkolnego. Pomagali jej moi rodzice. Zresztą ona wszystkich zmuszała do współpracy. Niesłychanie ważną osobą była pani Pajączkowska. Podejście do źródeł, zainteresowanie historią lokalną, zbieraniem świadectw, oczywiście na takim poziomie, na jakim myśmy byli, to wszystko jej zasługa. Bardzo ciepło też myślę o naszej wychowawczyni z drugiej połowy podstawówki, pani Teresie Lenart, osobie świętej cierpliwości.
Potem chodziłem do Kościuszki. Bardzo źle to wspominam. Robiłem tam gazetkę "Czterdziestu Męczenników". Wezwano mamę wówczas do szkoły i zasugerowano jej, abym zmienił liceum. Uczył mnie tam jednak świetny polonista. W ogóle muszę powiedzieć, że miałem szczęście do polonistów. Kiedy wręczano mi nagrodę Fundacji Kultury, podziękowałem wszystkim moim nauczycielom polskiego. W Podkowie uczyła mnie pani Rybicka. To było niesłychanie ważne. W siódmej, ósmej klasie analizowaliśmy bardzo przecież trudną poezję współczesną. A to nie były same inteligenckie dzieci. W mojej klasie było też sporo zakapiorów, zimujących po trzy lata.
Później trafiłem do pani Szadkowskiej w Milanówku, która prowadziła lekcje na poziomie seminarium uniwersyteckiego. Miałem szczęście do takich nauczycieli, którzy wykraczali nie tylko poza program, ale także poza ramy systemu.
Taka była pani Pajączkowska, pani Rybicka, pani Szadkowska.

Kiedy się słucha twoich opowieści o domu i nauczycielach, widać, skąd bierze się twoje zainteresowanie historią w ogóle, a historią lokalną w szczególności. Zaowocowało ono powstaniem "Rocznika Podkowiańskiego". Nie przypominam sobie żadnego lokalnego czasopisma, które ukazywałoby się nielegalnie w połowie lat osiemdziesiątych. Czy mógłbyś opowiedzieć o tej niezwykłej na owe czasy inicjatywie?

Zawsze zbierałem podkowiana. Wiedział o tym ksiądz Leon. Wtedy w PKPB powstał pomysł "Rocznika". Tu trzeba też przypomnieć rolę Oskara Koszutskiego i Bohdana Skaradzińskiego. Ksiądz Leon zaproponował, bym redagował "Rocznik", korzystając z własnego archiwum i zbierając różne materiały. Wyszły dwa numery, ale potem nastała wolność, ja rzuciłem się w "Kartę", gdzie zajmowałem się historią w szerszym zakresie. "Roczniki" były bardzo dobrze odbierane na zewnątrz. Dostałem bardzo ciekawe opinie ludzi nie związanych z Podkową: Jana Garewicza, Wojtka Karpińskiego, Jerzego Giedroycia. To Giedroyć zresztą dofinansowywał drugi numer. Zespół "Rocznika" tworzyli Bogdan Wróblewski i Michał Domański, którzy byli już na seminarium magisterskim u Jerzego Holzera i zbierali materiały do swoich prac. Poza tym współpracowała z "Rocznikiem" Monika Rybicka i Katarzyna Madoń Mitzner. Niezwykłą postacią był także Grzegorz Zegadło. Grzesiek chodził do szkoły w Podkowie, mieszkał w Otrębusach. Jego mama pracowała jako ekspedientka w Domu Handlowym przy Pierwszego Maja. Grzesiek był Strażnikiem Przyrody i hippisem. W 1972 roku był zlot hippisów w Częstochowie. Interweniowała milicja. Siedemnastoletni Grzesiek przesiedział trzy miesiące w obozie pracy w kamieniołomach w Wojkowicach. Wyrzucono go wtedy z Kościuszki. A później, w latach osiemdziesiątych, Grzesiek współpracował ze mną przy robieniu "Rocznika".

Postać Grześka Zegadły prowadzi nas do bardzo ważnego dla ciebie doświadczenia, jakim było zetknięcie się z ruchem hippisowskim.

Hippisi byli na ogół napływowi. Ja się także z tym towarzystwem włóczyłem. W Podkowie odbywały się zloty. Robiliśmy gazetkę zatytułowaną "Wspólnota". Miejscowym hippisem, jednym z pierwszych w Polsce, był Jacek Malicki, guru. Do Jacka się chodziło i rozmawiało o sztuce. Jacek robił wówczas dobre grafiki konceptualne. Grzesiek znał go wcześniej. Poszliśmy kiedyś razem do Jacka Malickiego i ja zacząłem chwalić te grafiki. I okazało się, że zachowałem się niewłaściwie. Nie należało wypowiadać żadnych sądów oceniających dzieło sztuki. Malicki tego nie tolerował. On zresztą nie brał zbyt dużego udziału w życiu przyjezdnych hippisów. Z tutejszych podkowiański ruch tworzyli Janusz Grajber i Andrzej Rybus, który szył spodnie-dzwony i w ten sposób trochę zarabiał.
Współpracowałem wtedy z kościołem. Krzysiek Domaszczyński, który wtedy komponował, namówił mnie na pisanie tekstów dla "Trapistów". Zrobiliśmy dwie piosenki, napisałem też słowa do suity "Apokalipsa". To był taki czas, kiedy ksiądz Leon bardzo dużo robił dla młodzieży. Przyciągał także tych hippisujących młodych. Znowu, po okresie buntu przeżywanego w szkole podstawowej, zacząłem chodzić na lekcje religii, które miały charakter bardzo otwartego seminarium światopoglądowego. Przynosiliśmy własne teksty i rozmawialiśmy o nich z księdzem Leonem. Wychowywałem się w atmosferze niereligijnej, mama była wierząca niepraktykująca. Na moją religijność miały wpływ dwie osoby: gosposia, która zabierała mnie po cichu do kościoła i ksiądz Leon.
A później, jeszcze w 79, założyliśmy Teatr Podkowa. Z poezji Juliusza Krzyżewskiego, którego wtedy wydawałem, zrobiliśmy spektakl w podziemiach kościoła. Następny spektakl mieliśmy robić w szkole, ale się nie udało i robiliśmy u mnie w domu. To się nazywało "Ameryka odkrywa Amerykę". Wykorzystywaliśmy poezję Allena Ginsberga i inne utwory hippisowskie w nastroju. Z Grześkiem Zegadło i Adasiem Kalicym próbowaliśmy robić Maeterlincka "Smierć Tintagilesa" w tłumaczeniu Brzozowskiego.
A potem w takim domu przy ulicy Wiewiórek, gdzie wtedy mieszkała Ewa Puchalska, przygotowywaliśmy spektakl o Rosji. Ewa studiowała teatrologię. Ona i jej siostra Iza to były przybyszki z Białegostoku, zakotwiczone w Podkowie. Iza miała spory talent aktorski. Potem wszystko się rozsypało.
Myślałem, że Podkowa dana mi jest na zawsze. Myliłem się. Zawsze mylimy się w takich sprawach. I nie myliłem się. Nigdy nie mylimy się w takich sprawach.



Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]