PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 29-30

Maria Barbasiewicz

"Mazowsze" w Karolinie



Minęło ponad 50 lat od pierwszego koncertu "Mazowsza". Warto więc przypomnieć pełen entuzjazmu okres tworzenia Zespołu, ogromny wkład pracy i zdobywanie estradowych szlifów, sukcesy i porażki.


na ilustracji Karolina Bobrowska ("Tygodnik Ilustrowany" 1909 rok, nr 43



Twórcy

Rozpocznę od przedstawienia postaci Tadeusza Sygietyńskiego (1896 - 1955) i Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej (1901 - 1997) - przedstawicieli warszawskiej bohemy lat międzywojennych, którzy zespół stworzyli.

Wątki fascynacji ludowością i folklorem pojawiały się w polskiej kulturze nowożytnej, jak refren - co kilkadziesiąt lat. Pierwsze symptomy tego zjawiska można było dostrzec w kulturze sentymentalizmu oświeceniowego, następnie w pokoleniu romantyków, jeszcze później w środowisku profesjonalnych badaczy - u Oskara Kolberga i Zygmunta Glogera. Kolejnej fali zainteresowania ludowością w pierwszych dziesięcioleciach XX w. dali wyraz tacy twórcy, jak Stanisław Witkiewicz czy Stanisław Wyspiański (dramat, plastyka, próby tworzenia stylu narodowego w architekturze i wzornictwie), Namysłowski w muzyce, a w plastyce okresu międzywojennego - Zofia Stryjeńska.

W tym nurcie można szukać zainteresowań Tadeusza Sygietyńskiego. Był synem Antoniego, profesora muzyki, krytyka i literata. Jako młody człowiek uczył się w Instytucie Muzycznym w Warszawie, a następnie w konserwatorium w Lipsku, gdzie nauczycielami jego byli Max Reger i Hugo Riemann. Po I wojnie światowej pracował jako kapelmistrz i kompozytor m.in. w operach w Grazu, Zagrzebiu, Lublanie; w Dubrowniku w Dalmacji założył ludową orkiestrę filharmoniczną.

Po powrocie do kraju w 1925 r. zajmował się głównie muzyką popularną i rozrywkową. Współpracował z teatrzykami kabaretowo- rewiowymi (np. z Qui Pro Quo, Teatrem Letnim, Teatrem Rozmaitości, Ali Babą), komponował muzykę do wielu sztuk (np. do "Żołnierza królowej Madagaskaru" według tekstu S. Dobrzańskiego, opracowanego literacko przez J. Tuwima, czy do "Jadzi wdowy" według tekstu R. Rostowskiego). Zasługą Sygietyńskiego było pojawienie się na scenach polskich "Opery za 3 grosze" Brechta, dokonał bowiem przekładu sztuki i opracował ją muzycznie; utwór wystawiono w 1932 r. w Teatrze Miejskim w Łodzi. Współpracował też z Polskim Radiem. Skomponował kilka utworów na orkiestrę symfoniczną ("Trzy tańce polskie na orkiestrę", "Oberek na orkiestrę", "Szkice mazowieckie", " Humoreskę á la Mazur"), operę-balet "Karczma na rozdrożu", a w czasie wojny - koncert fortepianowy, koncert skrzypcowy i cztery etiudy fortepianowe. Niestety, część partytur spłonęła w 1939 r. i w Powstaniu Warszawskim. Wedle słów Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej: Tadeusz miał jakąś pasję do ludowości, chociaż pochodził z dobrej inteligenckiej rodziny. Chyba przez przekorę go w ten lud tak pchało. On pierwszy w radio zaczął komponować suity ludowe. Napisał ich pięć. Bardzo były wtedy słuchane. Dostawał listy i depesze z gratulacjami od radiosłuchaczy. Nawet je zbierał. Był bardzo dumny, że jest taki "ludowiec"

(M.Zimińska-Sygietyńska, Nie żyłam samotnie, Warszawa 1985.)


Twierdził, że trzeba tę ludowość opracować inaczej niż w XIX wieku. I robił to inaczej, znalazł swój styl.

Po Powstaniu Warszawskim i ucieczce z obozu w Pruszkowie Sygietyńscy ostatecznie zatrzymali się w Leśnej Polanie. Oto relacja żony:
Tadeusz biegał po wsi. Jak zawsze, postrzelony, szukał chłopaków i dziewczyn. I ciągle mówił: "Wiesz, znalazłem zdolnego chłopaka. Wiesz, co on mi zaśpiewał?" I już mi nucił. W jednej koszulinie, ale biedula, biegał po wsi i zbierał piosenki. Kochany, złoty marzyciel.

Mira Zimińska była aktorką, śpiewaczką, gwiazdą. W okresie międzywojennym występowała w warszawskich teatrach i kabaretach: w Qui Pro Quo, Wielkiej Rewii, Morskim Oku, Bandzie, Teatrze Kameralnym, Cyruliku Warszawskim, Ali Babie. W 1934 r. prowadziła z Jaraczem i Bendą Teatr Aktora i redagowała pismo satyryczne "Duby Smalone". Zasłynęła jako wykonawczyni monologów, skeczów i piosenek - np. " Taka mała", "Pokoik na Hożej". Wystąpiła w kilku filmach, zagrała tytułowe role sceniczne w "Madame Sans-Gene" V. Sardou (w Teatrze Aktora) i "Pannie Maliczewskiej" (w Teatrze Ateneum) oraz Kamilę w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", Marię w "Małym Domku" T. Rittnera i innych.

Potrafiła stać się intelektualnym partnerem i kumplem Skamandrytów. Powszechnie ceniono ją za inteligencję. W 1935 r. J. Boczkowski (dyrektor Qui Pro Quo, reżyser, kompozytor i autor tekstów) interesująco podsumował dorobek artystyczny Miry Zimińskiej w latach międzywojennych:
Zimińska nie jest tylko aktorką. Posiada zachłanność, którą chciałaby objąć wszystkie dziedziny oddziaływania na życie. Pasjonuje ją zarówno literatura, jak i polityka lub problematy ekonomiczne. Czyta dużo i wszystko, robi z głowy swej małą encyklopedię, a mechanikę mózgową posiada bardzo lotną. Mogłaby prowadzić salon literacki lub polityczny, jak wielkie Egerie w dawnej Francji. Porusza się w życiu w zawrotnym tempie, ani chwili nie może pozostać spokojna, robi wrażenie maklera giełdowego podczas wielkiej haussy, a że posiada niesamowity dowcip i ostry język, więc uosabia poniekąd wibrację współczesności. Jednym słowem Zimińska to jest... Zimińska. Bo takie kobiety istnieją tylko w jednym egzemplarzu...

(Old Goj [J. Boczkowski], Mira Zimińska, "Światowid" 1935).


Kiedy czytam wspomnienia p. Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej, odczuwam coraz większą pewność, że była to osoba posiadająca cechy charakteru i talent niezbędne do zrealizowania przedsięwzięcia, jakie wymarzył sobie jej mąż. Była ambitna, energiczna, przebojowa, sprytna, inteligentna, pracowita, czuła "ducha sceny". Przez całe życie była w niej wielka chęć, by być dobrą we wszystkim co robiła. Przeciwności mobilizowały ją do działania. Zajęła się "Mazowszem", ponieważ w czasie Powstania Warszawskiego obiecała mężowi, że jak przeżyją, to mu "trochę pomoże". Antoni Słonimski pisał w " Tygodniku Powszechnym" w 1975 r.: Mazowsze jest po prostu bardzo Sygietyńsko- Zimińskie. Dzięki tej parze ludzi powstało i dzięki Mirze po śmierci Sygietyńskiego rozwinęło wszystko, co on pomyślał i przeszło jego najśmielsze marzenia.

Realizowanie swych marzeń zaczął Tadeusz Sygietyński - jak to bywa - od rozmów nieoficjalnych. Tak to wspominał Kazimierz Korcelli, literat i dramaturg:

Jest rok 1947. Siedzę w takiej małej restauracyjce. Widzę (do dziś to widzę) Tadeusza. Wchodzi schludny, szczupły, z uśmiechem półironicznym, oczy mu się żarzą, zębami przygryza górną wargę ze snującym się nad nią rzadkim wąsem. I już przy stoliku zaczyna od snucia swoich marzeń, zapala się...
Nawet po jednej głębszej próbuję reprezentować rozsądek:
- Opamiętaj się. Tadeusz, potrzebny jest budżet, instytucja... Jesteś sam.
- Mam Mirę - powiedział cicho.
- Przecież gra. Aktualnie główną rolę w Żołnierzu królowej Madagaskaru. Co wieczór schodzi ze sceny w szumie huraganowych braw. I to jedna tylko rola, a Warszawa czeka na inne dalsze kreacje Miry Zimińskiej. Bo Warszawa pamięta ją ze scen największych, gdy grała z Jaraczem, Przybyłko- Potocką, Romanówną, Adwentowiczem... Poza tym była jedną z najświetniejszych gwiazd sławnego polskiego kabaretu Qui Pro Quo... Sądzisz, że aktorka tej klasy i sławy rzuci scenę, by zakopać się w pracy organizacyjnej i ludowej... ?
Przemilczał.
- Jest ze mną - powiedział po chwili - i jest duża sprawa. Mira ją czuje...
- A budżet? Statut? Instytucja?
- Nie ma rady, musisz... Panie starszy, dwie małe. Musisz zostać dyrektorem departamentu, wtedy sprawa tytułu prawnego i budżetu...
- Oszalałeś? Jestem po premierze Papugi (maj 1946) w Teatrze Polskim w reżyserii Osterwy, kończę Bankiet, który będzie reżyserował Schiller i mam zamiar...
- Twoje zdrowie! - a oczy mu się żarzą, ostry z natury profil nabiera wdzięku Mefista, choć minę ma skrzywdzonego anioła, ale ponad skłóconymi wyrazami tej niezwykłej twarzy przebiega energia autentycznego działacza społecznego.
- Sprawa jest duża - kontynuuje z pasją - a poza wszystkim, zrozum, jeśli rzecz się uda, raz na zawsze w tym kraju przekreślony zostanie los Janków Muzykantów, los...
Lecz rozmowę przerwał kelner.
- Jest telefon do pana profesora...
- Mira - zgrzytnął Tadeusz - siedzi pewno nad Kolbergiem i coś już wymyśliła... - nagle się zdenerwował i do kelnera z pretensją. - Po to panu płacę o sto złotych więcej niż wynosi rachunek, żeby nikt nie wiedział, gdzie przebywam...
- Tak jest, panie profesorze - odpowiedział kelner z ukłonem, ale pani Zimińska płaci mi sto dwadzieścia, żeby wiedziała, gdzie pan jest...
Nie było wyjścia. A właściwie było jedno jedyne wyjście: Tadeusz pojechał do domu, tam czekał Kolberg, Zimińska i fortepian. A ja - zostałem dyrektorem departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki (...).
"Mazowsze" założyli właściwie trzej wariaci - powiedziała mi Mira A.D. 1969. Z perspektywy dwudziestu lat muszę przyznać rację zarówno jej dowcipowi, jak i poczuciu rzeczywistości, bo do początkowych słów dodała jeszcze: "Tylko w tym ustroju i przy pomocy władz mogła powstać tego typu sprawa": zgodnie z prawdą historyczną przyłączam się do trójki założycieli - tyle, że skromnie, jako trzeci, najbardziej szary założyciel, jeśli wziąć pod uwagę zasługi, pracę, talent muzyczny i ilość orderów.

Oficjalna narada w sprawie założenia polskiego zespołu ludowego odbyła się jesienią 1948 r. Ministrem był wtedy ludowiec, Stefan Dyboski, zaś wiceministrami: Włodzimierz Sokorski - tzw. minister resortowy i Jerzy Grosicki - sprawujący pieczę nad Biurem Koordynacji Ruchu Amatorskiego (dyrektorem tego Biura został właśnie Korcelli). Na naradzie padło
sporo pytań skierowanych przede wszystkim do Sygietyńskiego, na które odpowiedział precyzyjnie i jasno, i rozpoczęła się dyskusja. Jej przedmiotem była edukacja ogólna i muzyczna młodzieży, sposób, zasady i kryteria rekrutacji, charakter Zespołu, repertuar, zasięg folklorystyczny itd. Nikt wszakże nie miał najmniejszej wątpliwości odnośnie meritum sprawy, tj. powołania do życia Zespołu! Pod dyrekcją Tadeusza Sygietyńskiego!

(J.Jasieński, Wstęp do Mazowsza, cyt. za: Mira Zimińska- Sygietyńska, Druga miłość mego życia, Warszawa 1990.)


"Mazowsze" powołane zostało do życia dnia 8 XI 1948 r. Taką datę ma dokument polecający Tadeuszowi Sygietyńskiemu zorganizowanie Ludowego Mazowieckiego Zespołu Pieśni i Tańca i mianujący go kierownikiem artystycznym. Nazwa nowa, bliższa obecnej - Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca "Mazowsze" - pojawiła się w dokumentach dopiero w styczniu 1949 r.

Już od jesieni 1948 r. szukano pospiesznie miejsca odpowiedniego na siedzibę dla Zespołu. W tym celu Sygietyńscy odwiedzili kilka obiektów: pałac w Białymstoku, sanatorium w Karolinie, Jabłonnę, Falenty, Otwock, Jadwisin i Radziejowice. Ostatecznie wybrano Karolin - położony blisko Warszawy, kameralny, otoczony parkiem. Znała go dobrze ze swych wcześniejszych tu pobytów Mira Zimińska- Sygietyńska.

Karolin

Przez ostatnich pięćdziesiąt lat Karolin kojarzy się jednoznacznie z "Mazowszem". Warto więc może w tym miejscu przypomnieć jego wcześniejsze dzieje.

Karolin powstał z inicjatywy Towarzystwa Pomocy Lekarskiej i Opieki nad Umysłowo i Nerwowo Chorymi, utworzonego w 1898 r. Towarzystwo stawiało sobie za cel organizowanie fachowej opieki i leczenia niezamożnych osób, nerwowo chorych. Działania te umożliwiała ofiarność darczyńców. Po kilku latach istnienia, tj. w 1903 r. Towarzystwo założyło własny szpital dla nerwowo i psychicznie chorych w Drewnicy pod Warszawą, a już w 1909 r. przystąpiono do budowy pierwszego w kraju sanatorium dla niezamożnych nerwowo chorych, w Karolinie.

Potrzebny pod budowę sanatorium spłacheć ziemi złożył w darze Feliks Bobrowski. Po jego śmierci inicjatywę budowy wspomagała wdowa - p. Karolina Bobrowska. Od jej to imienia miejsce nazwano Karolinem. Ogólny fundusz zebrany przez Towarzystwo na sanatorium składał się: z zasiłku stołecznego m. Warszawy w sumie 20 000 rb, z zapisu śp. Julii Wiemanowej w sumie 12 500 rb i z innych ofiar ludzi dobrej woli. Sanatorium - przewidziane na 50 miejsc - wzniesiono według projektu arch. Czesława Domaniewskiego; roboty budowlane prowadziło Towarzystwo Akcyjne Daab i Martens. Obok gmachu głównego wzniesiono zabudowania gospodarcze i dom dla lekarza (tzw. biały domek).



Karolin, budynek dawnego sanatorium, obecnie siedziba Mazowsza.


Sanatorium w Karolinie uruchomiono w 1911 r. Jego kierownikiem został dr Wacław Knoff. Wkrótce jednak wybuch I wojny światowej zachwiał działalnością Towarzystwa: nie stać go było na prowadzenie dwóch zakładów - w Drewnicy i w Karolinie. Podobno sanatorium opustoszało, a w budynkach mieściły się kolejno: Rosyjski Czerwony Krzyż, a po wejściu Niemców - szpital wojskowy. W okresie międzywojennym Towarzystwo Pomocy Lekarskiej i Opieki nad Umysłowo i Nerwowo Chorymi wznowiło działalność i Karolin zaczął na nowo funkcjonować jako sanatorium dla nerwowo chorych. Obie instytucje kierowane przez Towarzystwo - Drewnica i Karolin - słynęły z humanitarnej opieki, dobrego traktowania chorych i wyżywienia. W okresie międzywojennym w Karolinie można było również wypoczywać - jak wspomina Mira Zimińska, było tu wówczas sanatorium, jedno z droższych.

Jesienią 1940 r., szukając możliwości odpoczynku za miastem dla siebie oraz grupy zaprzyjaźnionych literatów i polityków, Mira Zimińska odwiedziła Karolin. Doktorostwo Knoffowie z radością przyjęli pensjonariuszy za małą opłatą, bez zysku. Byli tu wtedy: Adolf Nowaczyński, Karol Irzykowski, Stefan Kiedrzyński, Bolesław Gorczyński, poseł Zygmunt Żuławski, poseł Kazimierz Czapiński, Zygmunt Kisielewski, Janusz Stępowski, Smolarski, Paweł Hulka- Laskowski, Tadeusz Sygietyński i Mira Zimińska. Wyjazd planowany jako wypoczynek źle się skończył: 7 września zjawiło się w Karolinie gestapo - gości aresztowano, Mira Zimińska trafiła na Pawiak.

Mimo nie najlepszych wspomnień, gdy przyszło do wyboru siedziby dla "Mazowsza", Sygietyńscy zdecydowali się na Karolin. Wprawdzie w 1945 r., po sześcioletniej przerwie Towarzystwo Pomocy Lekarskiej i Opieki nad Umysłowo i Nerwowo Chorymi wznowiło działalność, ale tylko przez krótki czas prowadziło sanatorium w Karolinie. W 1947 r. na skutek nacisków Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Towarzystwo zostało rozwiązane. Dożywało swoich dni również sanatorium w Karolinie. Chwilowo był to dom wypoczynkowy, ale wkrótce miał tu powstać szpital państwowy, lub też - jak wieść niosła - sanatorium dla wysoko postawionych osób. Mimo to w grudniu 1947 r. doktorowa Ludwika Feist- Knoffowa - namówiona przez Mirę Zimińską- Sygietyńską - zdecydowała się podpisać kontrakt z założycielami "Mazowsza" i oddać dzieciom z Zespołu pierwsze piętro budynku.

Tworzenie Zespołu

Poszukiwaniem dzieci i młodzieży do "Mazowsza" zajmował się Tadeusz Sygietyński: jeździł po wsiach, zachodził do szkół, pytał nauczycieli, zaglądał do kościoła, przysłuchiwał się chórom. Pomagali mu też inni, np. poznana w okresie okupacji Teresa Wiśniewska i jej mąż - organista z Klembowa pod Radzyminem. Wkrótce do prywatnego mieszkania Sygietyńskich przy ul. Salezego w Warszawie zaczęły przyjeżdżać na przesłuchania muzyczne coraz to nowe dzieci. Na razie Tadeusz Sygietyński tylko notował nazwiska najzdolniejszych. Wreszcie jednak można było zacząć tworzyć Zespół w Karolinie. W trzeci dzień Bożego Narodzenia roku Pańskiego tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego furmankami i trochę kolejką przyjechało trzydzieścioro dzieci. Organista Felicjan Wiśniewski wszystko to tak już zorganizował. Powiedział, że są bardzo muzykalne. (...) No to już mieliśmy początek Zespołu. Tak wspomina swój przyjazd do Karolina najmłodsza "Mazowszanka" Krystyna Jasieńska:
Śpiewałam kolędy w kościele, organistą był pan Wiśniewski. 27 grudnia 1948 roku raniutko (jeszcze było ciemno) wyjechało z Klembowa około 20 dzieciaków pod opieką p. Teresy Wiśniewskiej - żony organisty - do Karolina. W "Mazowszu" byliśmy około godziny dziesiątej. Miałam wtedy jedenaście lat. W Karolinie czekano na nas ze śniadaniem, była ubrana choinka. Wolne było I piętro (częściowo), a na dole mieszkali pensjonariusze. Mieszkałam w pokoju nr 25. Wyposażenie pokoju: czarne rozkładane łóżko, buraczkowy koc z podpinką, poduszka wypchana sianem, 1/2 kostki mydła "Schicht" i ręcznik - więcej nie było niczego. (...) Na I piętrze w hallu stał fortepian. (...) Tego samego dnia (tzn. 28 XII 1948 r.) wieczorem odbył się "egzamin". "Egzamin" przebiegał w ten sposób, że cała grupa śpiewała piosenkę wszystkim znaną:

Tam na mostku, na zielonym,
przy olszynie
Jaś wygrywał na fujarce
swej dziewczynie.


Profesor Sygietyński chodził podczas śpiewania wokół grupy i przysłuchiwał się. Po wysłuchaniu piosenki powiedział do mnie (a byłam najmłodsza, pozostałe dzieci były dużo starsze): "Ta niech zostanie. Może z niej coś będzie".

Pierwsze miesiące istnienia "Mazowsza" w Karolinie były bardzo trudne. Nadal niepewna była sytuacja lokalowa, wszystkiego brakowało. Wkrótce wytworzył się ostry konflikt z doktorostwem Knoffami. Według wspomnień Jana Kasprzyńskiego, członka Zespołu, wyglądało to tak:

Zarząd sanatorium w osobie p. dr Knoff przyjął nas w charakterze sublokatorów i to czasowo. Ilość pokoi zajmowanych przez nas miała być chwilowo ograniczona do 6 czy 7, i mieliśmy niby przebywać w Karolinie tylko do czasu znalezienia locum. My ze swej strony zaczęliśmy już uważać, że sanatorium jest jeszcze tylko warunkowo. Teraz zaczęła się walka. Oni nie chcieli odejść, a my chcieliśmy zostać (...) Prawie co dzień dr Knoffowa skarżyła się dyrektorowi i p. Zimińskiej, że chorzy nie mogą wytrzymać w takim hałasie, jaki robi młodzież, że są przyzwyczajeni do absolutnego spokoju itd., itd. Wtedy dyrektor zawołał mnie i zapowiedział, że ja mam być odpowiedzialny za zachowanie spokoju w budynku. Od tego czasu chodziłem i uciszałem wszystkich, ale to nie zawsze odnosiło skutek, bo tam, gdzie byłem, była cisza, a gdzie indziej tymczasem krzyk, śmiech, tupanie itp. Wobec tego miałem prawie co dzień wieczorem wygawor od dyrektora, że kiepsko pilnuję. Ale to było tylko przy p. Knoff. Gdy natomiast byliśmy sami, mówił do Wiśniewskiego: "No, trudno, niech skarżą w Ministerstwie, to może prędzej załatwią sprawę budynku: albo - albo". Nic dziwnego też, że skargom na nas nie było końca i w ten sposób (może trochę niedelikatny) "monitowaliśmy" Ministerstwo.
Kiedy wojna z kierownictwem sanatorium była już praktycznie wygrana i kuracjusze stopniowo opuszczali Karolin, zaczęło grozić Zespołowi poważniejsze niebezpieczeństwo, sygnalizowane już w czasie pierwszej rozmowy przez dr Knoffową. Wiele instytucji miało ochotę na tak pięknie położony obiekt. Zjawili się inżynierowie, mierzyli budynki, park, ogród. Okazało się, że Bezpieczeństwo zamierza założyć tu bardzo elegancki szpital. Ostatecznie dzięki pomocy Władysława Bieńkowskiego - wówczas wpływowego członka KC i dyrektora Biblioteki Narodowej - zapadła decyzja, że Karolin pozostanie w gestii MKiS i że zostanie przeznaczony na siedzibę "Mazowsza". Był tu wtedy gmach główny dawnego sanatorium, oficynka zwana białym domkiem oraz budynek dawnej stajni i powozowni.

Zdobycie locum dla Zespołu to był dopiero początek. Młodzieży przybywało. Zlatywali tu z całego kraju jak wróble, które roznoszą wiadomości z jednego drzewa na drugie. Nie wiadomo kiedy a wszystkiego się dowiedzieli, co trzeba (...) Zaczęła się nauka śpiewu, tańca - wszystkiego. Chcieli się uczyć. Jaki mieli zapał!.

Do "Mazowsza" przyjmowano dzieci i młodzież z reguły na okres próbny. Sygietyński w imieniu dyrekcji podpisywał z każdym kandydatem - tak nazywało się dziecko w okresie próbnym - rodzaj umowy, poświadczonej przez rodziców. Zgodnie z tą umową dyrekcja zapewniała kandydatowi: "całkowity bezpłatny internat (bursę), konieczne uzupełnienie odzieży, bielizny i obuwia, opiekę wychowawczą i lekarską oraz należyte przygotowanie artystyczne do programów wykonania publicznego wraz z niezbędnym uzupełniającym dokształceniem artystycznym w śpiewie, tańcu, grze na instrumentach solowych, jak również elementarnym teoretycznym, w zakresie niższym lub średnim, typu Państwowych Szkół Muzycznych".

Odsiew był bardzo duży. Głównie jednak już w czasie eliminacji czy egzaminu wstępnego. W różnych źródłach podaje się różne liczby. Mówi się, że nasza "pierwsza setka" wybrana została z 5- 6 tysięcy. Myślę, że są to liczby zawyżone. Ale i wśród kandydatów, tj. przyjętych do Zespołu na okres próbny, selekcja była spora.

"Rekrutacja członków Zespołu - czytamy w sprawozdaniu za 1949 rok - nie następowała bynajmniej przez sukcesywne wzrastanie, lecz była wynikiem uciążliwej eliminacji nie tylko w terenie, lecz i w samym Zespole, o czym świadczy liczba 251 osób młodzieży przyjętej i przebywającej w 1949 roku w Karolinie, z których zaledwie 86 osób okazało się nadającymi do artystycznego zawodowstwa. (...) W końcu roku Zespół posiadał zakwalifikowanych, nadających się jako stali członkowie 43 osoby oraz w okresie próbnym 43. Czyli z tej " pierwszej naszej orki" jedynie co szósta osoba została stałym członkiem " Mazowsza".

W pierwszym okresie 65 procent zespołu stanowiły dzieci chłopskie, 30 procent dzieci robotników, a 5 procent dzieci rzemieślników związanych bytowo ze wsią. Zabawne są wspomnienia Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej o sposobach opanowania tej żywiołowej gromady oddającej się coraz to nowym pasjom (zjeżdżanie po poręczach, chodzenie na szczudłach, akrobatyczne jazdy na starym rowerze, potem na motocyklu), a także o rozwiązywaniu pierwszych sercowych problemów wychowanków.

Sprawami muzycznymi zajmował się Tadeusz Sygietyński, nad resztą objęła pieczę pani Mira, ujawniając swój talent organizacyjny: poduszki, koce i sienniki wyprosiła od wojska, ręczniki i prześcieradła ofiarowali sąsiedzi - Toeplitzowie. Trzeba było zdobyć żywność, węgiel, ubrania dla dzieci (przyszli w jednym ubraniu, jednej sukienczynie), zadbać o higienę, wielu rzeczy nauczyć.

Były kłopoty z zaangażowaniem personelu, któremu nie do honoru było pracować przy tych chłopskich dzieciach, które ani jeść nie umiały, ani zachować się. W swych wspomnieniach pani Mira wiele ciepłych słów poświęca niezawodnym pracownikom, którzy wtedy - na kilkadziesiąt lat - związali się z "Mazowszem", m.in. Zofii Swół, Zbigniewowi Sokołowskiemu. Warto nadmienić, że sama Mira Zimińska była w "Mazowszu" przez kilka lat bez etatu.

Równolegle z kształceniem muzycznym i wychowaniem zaczęła się nauka. Dzięki życzliwości miejscowych nauczycieli szkoły podstawowej w Kaniach i gimnazjum w Pruszkowie "Mazowszanie" zostali przyjęci do odpowiednich klas.

Cały dzień mieli zajęty. Rano szli do szkoły. Udało się bowiem załatwić, że przyjęto ich na ranną zmianę. Po powrocie ze szkoły jedli obiad. Po południu były zajęcia w Karolinie - z przerwą na podkurek (tak nazywano u nas podwieczorek). Potem znowu lekcje, kolacja i często śpiew do godziny 21-ej.

Mira Zimińska- Sygietyńska wspominała ten okres nauki i pracy w Karolinie jako najlepszy: Nadchodził najpiękniejszy chyba okres naszej pracy w Karolinie. Posiadaliśmy już własny, z takim trudem zdobyty kąt, trochę już uporządkowany. Mieliśmy własną stołówkę, która zaczynała jako tako funkcjonować. Młodzież nieco wydoroślała, oswoiła się z nowym otoczeniem i warunkami, zawarła nowe przyjaźnie, miała już na grzbiet co włożyć, napisała do rodziców zaniepokojonych o losy swych nieletnich pociech uspokajające listy... I co najważniejsze - z wielkim entuzjazmem zaczęła poznawać nowy dla siebie świat: nut, piosenek, tańca, melodii.

Pod koniec pierwszego roku zaczęło być w Karolinie ciasno: około setki dziewcząt i chłopców, około 40 osób personelu (instruktorzy różnych specjalności, nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, pracownicy umysłowi i fizyczni - kuchnia, zaopatrzenie, palacze). To już była machina. W gmachu głównym mieściły się sypialnie dla młodzieży (dziewczęta mieszkały na górze, chłopcy na dole), pięć sal lekcyjnych, kancelaria i świetlica szkolna, zaś w suterenach: kuchnia, magazyn żywnościowy, kotłownia i mieszkania personelu kuchennego. Zajęcia zespołowe prowadzone były w największym pomieszczeniu lekcyjnym oraz w holu na I piętrze. W oficynie (czyli tzw. białym domku) były mieszkania personelu, pralnie i magiel. Tu też zamieszkali Sygietyńscy (wcześniej mieszkali tu doktorostwo Knoffowie).

Żeby Zespół miał gdzie ćwiczyć, wzniesiono w karolińskim parku drewniany barak, wkrótce postawiono jeszcze jeden - miały to być budowle prowizoryczne na 2- 3 lata. Stoją do dziś.
Późną wiosną 1949 r. "Mazowsze" przejęło domek w sąsiedztwie - "Zosin", należący do pruszkowskiej Fabryki Ołówków. Po remoncie zamieszkali tu pracownicy Zespołu - część personelu. Wkrótce p. Mira upatrzyła nowy obiekt. Tak to wspomina:
W pobliżu, kilkaset metrów od nas. Ale nijak nie był do ruszenia. Znalazłam ten dom, a raczej pałacyk. Bywałam w nim przed wojną jako bogata pensjonariuszka Karolina. Należał do Toeplitza, ojca Jerzego, z którym - jak już wspomniałam w swojej pierwszej książce - w Łodzi zawiązałem spółkę autorską pisania scenariuszy filmowych. Stary Toeplitz - bardzo ciekawy człowiek - był socjalistą, jednym z założycieli słynnej żoliborskiej spółdzielni mieszkaniowej. Czasem to można pogodzić: być socjalistą i posiadać pałacyk z jeziorkiem i pięknym ogrodem. Po wojnie mu to zabrali.
Długo kombinowałam, co z tym fantem zrobić, jak ten pałacyk zdobyć. I oto w połowie 1950 roku nadarzyła się okazja. Przyjechali do nas pan premier Cyrankiewicz i pan wicepremier Berman. (...) Na pożegnanie pan Cyrankiewicz zapytał: "Czy pani czegoś nie potrzeba?" Ja mówię: "Owszem. Młodzież bardzo źle mieszka. A tu naprzeciwko stoi dom. Pusty. Ja ten dom znam. Jest to dom po Toeplitzach, obszerny, jest w nim dużo pokoi. Tylko raz na tydzień odbywają się tam jakieś posiedzenia. Czy moglibyśmy ten dom dla młodzieży dostać?" Pan premier bez wahania powiedział: "Ależ owszem" I już następnego dnia dostaliśmy pozwolenie, że możemy ten dom zająć. Co to była za radość! Przeprowadzili się do niego chłopcy. A w piwnicy zorganizowałam pralnie. Dbałam o ogródek. Młodzież porobiła sobie działki. I już było lżej. Tylko pan Mijal w Sejmie powiedział, że "kabaretowa aktorka zabiera domy potrzebne do szkolenia politycznego".
Teraz, łamiąc trochę chronologię, wybiegnę w czasie nieco do przodu. Przyszli dyrektorzy - o nich za chwilę. Już nie pamiętam, który z nich powiedział, że trzeba budować bursę tu, na miejscu. Odpowiedziałam: "Ach, świetnie! Tu jest pusty plac, obok. Można postawić bursę. Posadzi się drzewa, kwiaty, będzie bardzo ładnie" - "Nie, my tu postawimy!" - "Gdzie?" Pokazali, gdzie. "Jak to? I panowie wytną te wszystkie drzewa?!" - " Tak, tu stanie bursa". Zirytowałam się: "To nie będzie dobrze. Zmarnujecie ładny las, zniszczycie dużo drzew. Jest przecież pusty plac".
I zaczęli budować. Wybudowali bursę, najgorszą na świecie. Klitki. Kiedy zapytałam: "Dlaczego nie ma podpiwniczenia?" - "A po co?" - "Będzie wilgoć, wda się grzyb" - "Ha, ha!" - roześmieli się.
I rzeczywiście! Z jednym grzybem wojowaliśmy przez lata. (...)
Panowie dyrektorzy co innego jeszcze postawili. Postanowili wybudować salę na próby. "Bo to przecież wstyd, żeby w drewnianych baraczkach!" Powiedziałam znowu: "Zniszczycie las, szkoda tego pięknego lasu. No, ale trudno. Będzie sala na próby". Zobaczyłam plan: na dole długa, wąska sala, a na górze duża loża. Bardzo pięknie pomyślane. Myślę sobie: tylko, rany boskie, co oni tam na górze robią? A oni tam zrobili kasetony i powsadzali w nie lampy. Teraz, jeżeli lampa zepsuje się, to trzeba rusztowanie stawiać, bo do tego cholernego sufitu jest dwa piętra z kawałkiem. Za to są okna na wysokości pierwszego piętra. Do mycia ich trzeba wielkiej drabiny. I nikt nie chce na nią wchodzić, bo to tak wysoko. (...)
Obiecywali nam, ach, jakie piękne rzeczy! To muszę opowiedzieć. Dygnitarze mają dużo serca. Jeden, największy, zwołał - to było później - całe posiedzenie. Telewizja była i fotoreporterzy. Nawet "zdjęłam się" z panem Jaroszewiczem. Potem było piękne posiedzenie. Siedziałam obok pana premiera; dalej minister, wiceminister, półtora sekretarza, pierwszy sekretarz... Kupa tego była. Oni zapytali: "Czy to prawda, że nasze "Mazowsze" w drewnianych barakach?!" Odpowiedziałam: "Tak, panie premierze, my..." - "Będziemy budowali. Nie możecie tak mieszkać!"
I rzeczywiście, już na drugi dzień przyszli jacyś inżynierowie, zrobili plany - jeden za sto pięćdziesiąt tysięcy... Drugi inżynier to nawet nie porozumiewał się z nami, nawet placu nie obejrzał - zrobił bardzo dziwny plan. Wziął za ten plan dwieście tysięcy. Za to wszystko trzeba było płacić z naszego budżetu.
Kiedy te plany zobaczyłam, powiedziałam: "Palais Royal! Co też ci panowie! My potrzebujemy tylko jedną salę, gdzie będziemy mogli tańczyć" A czego tam nie było! Miały być sauny i odświeżające, i odkurczające..., i takie atrium, z fontanną w środku. ..
Powiedzieli: "Jak to? Stołowkę macie w suterenie - to wstyd. Wybudujemy wam coś w stylu ludowym". Myślę sobie, będzie tak wyglądała jak te zajazdy, które stoją przy różnych drogach i często się palą (...)
Na szczęście ministerstwo nie miało pieniędzy. Bo okazało się, że trzeba teren uzbroić. Powiedziałam: "Panowie, jeżeli chcecie stawiać domy, to proszę pomyśleć przede wszystkim o kanalizacji i centralnym ogrzewaniu, bo widzicie, że nasze ogrzewanie nawala i ludzie tutaj marzną..." Ale im się nie podobało, że w ogóle się wtrącam, przecież się na tym nie znam. Powiedziałam im: "Przede wszystkim to jest potrzebne. Nasza kanalizacja ma już siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat". Ale kiedyś, gdy nam się zatkała i trzeba ją było jakimś niemieckim aparatem przedmuchiwać, przyszli fachowcy, obejrzeli ją i doradzili: "pani dyrektor, niech pani to trzyma dokąd się da, my takich teraz nie budujemy. Takich mocnych cegieł i rur jak te, nie ma". Porządni ludzie!

Repertuar

Repertuar "Mazowsza" powstawał etapami. W pierwszym okresie, jak wspomina Tadeusz Kruk, członek Zespołu: Bardzo często sam prof. Sygietyński jeździł po wioskach, zapisywał melodie i piosenki. (...) Po zanotowaniu i opracowaniu na chór takiej piosenki zapraszał prof. Sygietyński do Karolina tych ludzi, od których ją usłyszał. Bardzo często na próbach wywiązywały się ożywione dyskusje między chłopami i Profesorem. Zapraszał ich do nas po to, żebyśmy i my usłyszeli je w autentycznym brzmieniu". (...) Więszość piosenek znajdujących się w naszym repertuarze została przyniesiona przez obecnych jej członków lub pracowników .

Kilka dziewcząt przyszło do Karolina z bezcennym "posagiem". Lidka Włodarska znała "Kukułeczkę" z okolic Płońska, Basia Milewska - zasłyszaną w okolicach Niedzborza kurpiowską piosenkę " Kawaliry", inne "Mazowszanki" wzbogaciły repertuar o piosenki: "Trudno, uha- ha" (z okolic Ostrołęki - Gąsewa - Szelbowa), "Bandoska" (od Klembowa Długosiodła), "Pod borem" (od Pułtuska), "Za stodołą" (z okolic Łomży). "Furmana" znalazła Mira Zimińska w jakimś starym XIX-wiecznym zbiorze, a "A czemuś nie przyszedł" - pamiętała jeszcze z rodzinnego Płocka, gdy śpiewał ją zespół Namysłowskiego. Wszystkie te piosenki opracował muzycznie Tadeusz Sygietyński, a tekstowo Mira Zimińska- Sygietyńska. Tak powstawały piosenki. Tańcem i rytmiką zajęła się p. Jadwiga Hryniewiecka, tancerka, był też choreograf - Eugeniusz Papliński. Regułą było uważne przypatrywanie się krokom i tanecznym zachowaniom autentycznych tancerzy ludowych.

Wielką wagę przywiązywali twórcy Zespołu do strojów. Nieoceniona w tej sprawie okazała się znajomość Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej z Wandą Modzelewską - ziemianką, "chłopomanką", znawczynią strojów ludowych. Jej wiedza połączona z wyczuciem sceny, jakie miała pani Mira, dały wspaniałe rezultaty. Pierwszym etapem było przełamanie nieufności wiejskich kobiet, by zechciały wydobyć ze schowków różne dawne kiecki. Chodziło o wybranie rzeczy najlepszych, najoryginalniejszych, najbardziej kolorowych. Organizowano wyprawy w teren, których plonem były zapisy nutowe usłyszanych melodii, a także części strojów ludowych. Z czasem zaprzyjaźnieni gospodarze sami odwiedzali Karolin. Zacytuję tu fragment rozmowy Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej z chłopką z Opoczna:

Obłożyła się samodziałami i zadawała nie kończące się pytania: Kochana, ja nie widzę fioletu. I różu za mało. Czy nie uważa pani, że te spodnie będą się gryźć. Zobaczymy przy reflektorach. Zawołajcie krawca. Trzeba go uprzedzić, że opoczyńskie spodnie... poprzek..." - "Czy nie za wąskie paski?" - "To nie szkodzi, moja złota, teatr ma swoje prawa".
Gosposia z Opoczna upatrzyła lukę w rozmowie, tłumacząc się: " Biskupiego koloru nie dostalim. Jak były Żydy w Opocznie, to farbowały pięknie: i trawiasty, i pod jarzębinę, i weselne kolory aż przemawiały. A co do pasków, tom se w pamięci poszukała i same wąskie były. A żem sama moc tego utkała, to widzi mi się w sam raz opoczyńskie. Chyba, że pod łowickie, w sąsiedniej wiosce naśladowali, ale u nas trzymaliśmy się swego"
.

Wzory kostiumów były często zdekompletowane: pojedyncze części, niekiedy tylko ich fragmenty. Według tych wzorów utkano w okolicach Opoczna i na Kurpiach materiały, ale trzeba było poszyć kiecki, serdaki, fartuchy itp. Mira Zimińska zorganizowała pracownię krawiecko- kostiumową. Na jej czele stanął Teodor T. Butyniec - nie tylko krawiec, ale jak się później okazało również rzeźbiarz, pisarz i poeta. Władze rządowe i partyjne oczekiwały szybkiej premiery " Mazowsza". Naciski formalne i nieformalne wprowadzały atmosferę nerwowości, pośpiechu, tremę. Do Karolina zaczęły zjezdżać niekompetentne komisje ingerując w repertuar Zespołu. Premiera odbyła się 6 listopada 1950 r. w Teatrze Polskim. "Mazowsze" uświetniło swym występem 33 rocznicę rewolucji październikowej. Czasy były takie, że - zgodnie z decyzją min. Sokorskiego - Zespół odśpiewał najpierw "Pochód przyjaźni" (do słów E. Fiszera), "Zetempowską hutę" (do słów T. Urgacza) i "Oj, kak stało zieleno" (o Stalinie, do słów W. Byczki i F. Wołginy).

Przygotowani byli dobrze i wokalnie, i ruchowo - wspomina Mira Zimińska.

- Dziesiątki razy wbijałam im do głowy, jak mają zachować się na scenie: że nie wolno im rozglądać się, spuszczać wzroku z dyrygenta, że muszą myśleć o tym, co śpiewają, i potwierdzać to wyrazem twarzy - uśmiechem, radością, smutkiem, że wyraz ten musi być naturalny, wypływać z przeżywanej treści słów i melodii. Ale dobrze wiedziałam, jakie spustoszenie może poczynić debiutancka trema, szczególnie tej młodzieży (...) A tak to pamięta jedna z dziewcząt:
Drgnęła ściana kurtyny. Ostre światło reflektorów jak błyskawica uderzyło po scenie. W miarę unoszenia się kurtyny objęło nasze stopy, sylwetki i głowy. Stanęliśmy twarzą w twarz z publicznością, naszym pierwszym sędzią i sprawiedliwym krytykiem. W blasku reflektorów za pulpitem dyrygenckim pojawił się profesor Sygietyński. Siłą woli ściągnął na siebie nasze spojrzenia i natychmiast nad nami zapanował. Staliśmy się instrumentem posłusznym jego myślom, uległym jego talentowi. Profesor uniósł do góry pałeczkę, zawahał się przez chwilę i... nie dał znaku na rozpoczęcie. Bo oto z widowni buchnęła wrzawa. Grzmot oklasków toczył się przez salę, falował, nieco przycichał i znowu narastał trzaskiem jak gigantyczny werbel. Za kostium, za kolor, za młodość, za uśmiech. Wzmagał się napór woli profesora, natychmiast ujarzmił nas spojrzeniem. Gwałtowny ruch pałeczki i w soczysty szum braw uderzyły pierwsze tony piosenki. W ułamku sekundy publiczność umilkła.
Zespół odniósł wielki sukces. W recenzjach podkreślano wdzięk, naturalność, brak rutyniarstwa i aktorskiego krygu. Podziwiano ogromny wysiłek i pracę włożone w szkolenie młodzieży. Dostrzeżono też szlachetną stylizację uwypuklającą istotne cechy polskiego tańca i pieśni ludowej ("Trybuna Ludu"), oraz pewne dążenie do "atrakcyjności", "dekoracyjności" imprezowej, do wyreżyserowanego "przepychu" środków. Mira Zimińska komentując w swych wspomnieniach recenzję Wilhelma Macha w "Nowej Kulturze" stwierdziła, że: Znakomity pisarz i krytyk zbyt chyba jeszcze był zapatrzony w siermiężność surowego ludowego autentyku i taki autentyk przyjął w swej ocenie jako punkt odniesienia. Zapewniam, że szczególnie w tym okresie, kiedy nie podlegaliśmy jeszcze naciskom różnych zagranicznych impresariów, "przepych" "Mazowsza" wyrażał wtedy jedynie prawdziwy przepych, bogactwo autentycznej polskiej kultury ludowej.

Zmiany

Już przed premierą, ale jeszcze mocniej wkrótce po niej, Sygietyńscy zaczęli odczuwać nieżyczliwość władz. Od początku 1950 r. "Mazowsze" było przedsiębiorstwem państwowym, którego przedmiotem działalności jest planowe krzewienie kultury taneczno- muzycznej przez tworzenie spośród młodzieży robotniczej i chłopskiej zawodowych zespołów pieśni i tańca oraz organizowanie ich występów. "Mazowsze" nie podlegało już Korcellemu i jego Biuru Koordynacji Ruchu Amatorskiego ani Departamentowi Przedsiębiorstw Artystycznych MKiS, lecz Generalnej Dyrekcji Teatrów, Oper i Filharmonii (TOiF) z dyr. Pańskim na czele. Sygietyński był już tylko kierownikiem artystycznym, a nie dyrektorem Zespołu. Do Karolina zaczęły przychodzić pisma, wezwania, monity o różne sprawozdania, informacje z działalności wychowawczo- ideologicznej, wykazy, w tym wykazy pracowników należących do PZPR i stronnictw politycznych . Wszyscy członkowie Zespołu należeli wówczas do ZMP. Młodzież była objęta " opieką ideologiczną" - wykłady, pogadanki, zebrania, akademie. Pojawiła się cała plejada nasłanych dyrektorów, kierowników działów, sekretarzy itp.

Ale najgorsze było jeszcze przed nami. Jak już wspomniałam, młodzież przyjmowaliśmy do Zespołu po wielu przesłuchaniach, po dokładnym sprawdzeniu uzdolnień słuchowych, głosowych i ruchowych. Ale niekiedy dopiero później okazywało się, że ten i ów na przesłuchaniach był dobry, potem przy rzeczach trudniejszych albo nie dawał rady, albo fałszował, albo miał dwie lewe nogi. Nie pomagały dodatkowe lekcje i koleżeńska pomoc. Po prostu, Bozia poskąpiła talentu. Co robił wtedy taki nieudacznik, kiedy czuł, że nie da sobie rady?... Wstępował do partii! Myślał, że legitymacja partyjna zmieni ocenę jego kwalifikacji. Ale Tadeusz był bezkompromisowy. A potem wysłuchiwał: "Pan partyjnego wyrzuca!" - "Ja nie wyrzucam, wnioskuję o zwolnienie, bo on nie jest muzykalny". - "Pan tego nie uzgodnił z nami". - "Proszę, powołajcie komisję, niech sprawdzi". Komisji nie powołali, a zarzut pozostał.

Kolejny dyrektor "poprosił" Sygietyńskich o opuszczenie mieszkania w "białym domku", z pracy usunięto Teodora Butyńca (bo złapał jednego z funkcyjnych na kradzieży materiału), usuwano też innych sprawdzonych fachowców. Tadeusz Sygietyński mógł pracować jedynie na korytarzu, p. Mira - w pracowni krawieckiej! Taka atmosfera nie sprzyjała pracy.

Tadeusz Sygietyński bardzo wnikliwie rozważał swą dotychczasową działalność w "Mazowszu". Zastanawiał się jak powinien Zespół wyglądać, czym ma być? W archiwum "Mazowsza" w Karolinie znajduje się rękopis Sygietyńskiego z 1951 r. z jego uwagami i wątpliwościami dotyczącymi metody, która - jak zauważał - dotychczas była nieunikniona, sposobów dokonywania rekrutacji, eliminacji, wyławiania talentów. Sygietyński widział potrzebę znalezienia dla Zespołu fachowego dyrektora a także kapelmistrza - korepetytora Zespołu. Pragnął uniknąć tego, co odczuwał jako popełniony wcześniej błąd - zbyt wczesnego prezentowania umiejętności młodzieży.

Pod koniec zimy 1952 r. p. Mira zaraziła się tyfusem od przyjętej do "Mazowsza" dziewczyny. W czasie jej pobytu w szpitalu, w Karolinie obradowała Komisja Repertuarowo- Programowa powołana przez ówczesnego dyrektora przedsiębiorstwa, za zgodą ministra kultury i sztuki. Zadaniem komisji była ocena profilu repertuarowego i poszczególnych utworów, jak i ich wykonania pod względem ideologicznym i artystycznym. Sygietyńskiego nie zaproszono.

W pewnym momencie Tadeusz Sygietyński miał dość tej szarpaniny - 4 III 1953 r. złożył w sekretariacie min. Sokorskiego pismo z prośbą o zwolnienie z obowiązków kierownika artystycznego " Mazowsza". Dymisję przyjęto.

Po odejściu Sygietyńskich z "Mazowsza" repertuar bardzo się zmienił, zapewne pod naciskiem dyrekcji Zespołu, która miała ambicje polityczne i życzyła sobie, by w repertuarze zaczęły przeważać utwory o innym charakterze niż dotychczas.

W zgłoszonym do akceptacji Ministerstwa "programie bułgarskim" podano m.in. następujące pozycje: hymny bułgarski i polski, "Pieśń o Bierucie", "Pieśń o Czerwenkowie" Karestojanowa, "Pieśń o partii", "Półksiężyc wschodzi" (chińska), "Pieśń o dalekim przyjacielu" Dunajewskiego, pieśń ludowa o Mao- Tse- Tungu, dwa tańce chińskie (w tym tybetański z szarfami), "Bogaty urodzaj" Popowa.

W Zespole nastąpiło rozprzężenie, brakowało dobrej organizacji, odpowiedzialnego kierownictwa, dyscyplina pracy była daleka od ideału, chór śpiewał coraz gorzej. Zauważyli to w końcu członkowie komisji ministerialnych, nawet Bierut, który po koncercie dla delegatów na II Zjazd PZPR miał rzekomo powiedzieć: Coście z tym "Mazowszem" zrobili?.

Powrót do Karolina

W marcu 1954 r. zaproponowano Sygietyńskiemu powrót do " Mazowsza". Nastąpiło to faktycznie 9 maja 1954 r. Tadeusz Sygietyński otrzymał nominację na kierownika artystycznego, a Mira Zimińska- Sygietyńska - na reżysera; odpowiadała też za skomponowanie kostiumów do drugiego programu Zespołu.

W krótkim czasie trzeba było naprawić wiele ponad rocznych zaniedbań. Przesłuchano wszystkich śpiewaków i okazało się, że ze 131 osób do występów nadaje się 70, a do składu reprezentacyjnego zaledwie 60- 62 osoby. Orkiestra była zła, kostiumy poniszczone, budynek w remoncie. Mira Zimińska zanotowała: Aż trudno uwierzyć, że w tak krótkim czasie można było tyle zepsuć. Plan odrodzenia "Mazowsza" przewidywał odnowienie składu, odbudowanie kondycji wokalno- ruchowej, przygotowanie nowego programu (piosenki, tańce, kostiumy). Jesienią Zespół miał wyjechać na tournée do Francji.

W archiwum Centralnego Zarządu Teatrów, Oper i Filharmonii zachował się ciekawy dokument - "relikt" tamtej epoki pt. " Plan pracy polityczno- wyjaśniającej, poprzedzającej wyjazd " Mazowsza" do Francji". Plan ten przewidywał zorganizowanie dla młodzieży wielogodzinnego cyklu wykładów (z dyskusją) m.in. na następujące tematy: "Francja jako mocarstwo imperialistyczne",, "Walka francuskiej klasy robotniczej o pokój, o prawo do życia", "O postawie członka Zespołu za granicą". "Przedwyjazdowa praca polityczna - pisał autor planu - ma na celu uzmysłowienie wszystkim członkom Zespołu, jak wielka odpowiedzialność ciąży na zespole reprezentującym polską kulturę ludową w kraju kapitalistycznym".
Na szczęście plan ten nie został zaakceptowany (figuruje na nim adnotacja: a.a. - pracy polityczno- wychowawczej nie można liczyć na godziny). Świadomość ciążącej na nas - młodzieży, pedagogach, kierownictwie - odpowiedzialności i bez tej "akcji polityczno - wyjaśniającej" była tak duża, że aż paraliżująca.

Nieoczekiwanie we wrześniu 1954 r. - w czasie najintensywniejszych przygotowań do wyjazdu - Tadeusz Sygietyński ciężko zachorował na ostre zapalenie płuc. Wszystkie obowiązki spadły na p. Mirę. Zespół przygotował opracowane przez Sygietyńskiego: "Kądziołeczkę", " Żołnierza i pannę", "Dwie Marysie", ewolucje taneczne do piosenek "Ogarek", "To i hola", finałowego mazura. Mira Zimińska napisała słowa do łowickiego walczyka: Łowiczanka jestem, dana moja dana, mogę śpiewać, tańczyć do samego rana.

W pośpiechu zlecono COPiA wykonanie kostiumów łowickich, szykowano też kostiumy opoczyńskie, kurpiowskie, podlaskie, a także halki, obuwie sceniczne, nowy ekwipunek osobisty (ubiory podróżne i stroje koncertowe). Trzeba było pamiętać o ekwipunku techniczno- scenicznym (praktykable, skrzynie do kostiumów, futerały do instrumentów, walizki) i oczywiście o materiałach reklamowych (afisze, programy itp.).

"Mazowsze" pojechało do Francji, "za żelazną kurtynę". Już na miejscu okazało się, że wraz z prawdziwymi " Mazowszanami" pojechali przebierańcy- pilnowacze ze służb bezpieczeństwa, ubrani tak samo jak członkowie Zespołu! "Mazowsze" zostało zakwaterowane 30 km od Paryża - też dla "bezpieczeństwa" i ograniczenia możliwości oglądania stolicy Francji.

Występy "Mazowsza" wywołały wiele emocji w środowisku polskiej emigracji. Uważała ona - nie bez racji - że reżim komunistyczny posługuje się Zespołem dla celów propagandowych. Ponadto prezentowanie folkloru w Paryżu, tak elitarnym i snobistycznym, było również trudnym eksperymentem. Wszystkie stresy nie wpłynęły na ostateczny efekt - wspaniały sukces. Podziwiano artystów, odróżniając ich od politruków.

To był ostatni wspólny wyjazd "Mazowsza" i obojga twórców Zespołu. Tadeusz Sygietyński zachorował. Po raz ostatni dyrygował " Mazowszem" 4 XII na koncercie dla górników. Zmarł w kilka miesięcy później - w maju 1955 r. Obowiązki i odpowiedzialność za Zespół przejęła Mira Zimińska- Sygietyńska. Ona też została kierownikiem artystycznym (1955- 1957), a od 1957 do 1997 r. pełniła funkcję dyrektora Zespołu.

Nowy etap - nowy repertuar

W listopadzie 1956 r. odbyła się druga premiera - "Mazowsze" wystąpiło z nowym programem. Recenzje były życzliwe. Oceniono, że Zespół jest dojrzały, świadomy swojej siły i talentu, pewny swej renomy, ale tak podobny do starego "Mazowsza" jak człowiek dorosły podobny jest do swojej dziecinnej fotografii. I to przede wszystkim budzi najpierw zdumienie, potem żal. Żal za młodością Zespołu, za jego sceniczną naiwnością, za świeżością (...) Teraz "Mazowsze" zdało egzamin dojrzałości, przekształciło się z genialnego dzieciaka w dorosłego artystę .
Podobały się tańce: Tutaj nastąpiła chyba nawet znaczna poprawa. Ten taniec jest przede wszystkim inny. W układach (Kamińska, Kiliński i Kaniorowa) nastąpiło znacznie większe odstępstwo od ludowego naturalizmu na rzecz korzystnie wypadającej stylizacji. Nic jednak przy tym nie zgubiono z wiejskiej werwy i temperamentu (...) Ognisty krakowiak czy najpiękniejszy kujawiak, jakiego widzieliśmy kiedykolwiek na estradzie, tańce żywieckie utrzymane w rytmie "chodzonego", obertas i końcowy polonez, zamykający pieśnią "Gryka" cały program - to silne wrażenia, które zostaną na długo.
Mniej podobały się piosenki. Podkreślano, że odczuwa się brak obecności Tadeusza Sygietyńskiego z jego wielkim talentem i umiejętnością opracowania muzyki ludowej. Jednocześnie jednak chwalono wykonanie i dostrzegano różnicę z dawnym "Mazowszem": Chór stracił swoją ostrość brzmienia, ludową chropowatość, nieodzowną w interpretacji mazowszańskich piosenek, stał się mniej masowy, mniej głośny, bardziej kameralny, choć chyba lepiej zestrojony. Stał się delikatny i liryczny.
Recenzenci zauważyli interesujące rozszerzenie repertuaru - obok muzyki i tańców Mazowsza i Kurpi pokazano folklor Wielkopolski, Krakowa, Kujaw i Żywca. Powszechnie zachwycano się kostiumami.
Dyskusje o repertuarze "Mazowsza" zawsze wzbudzały emocje. Dziwnie łatwo przychodziło niektórym upowszechniać swe opinie o rzekomej nieautentyczności Zespołu. Julian Przyboś - już po śmierci Tadeusza Sygietyńskiego - w 1956 r. pisał: Swego czasu, w okresie oficjalnego, a więc bezkrytycznego entuzjazmu dla chóru "Mazowsza", usiłowałem zwrócić uwagę na charakter pseudoludowy, falsyfikatorski niektórych tekstów i melodii śpiewanych przez ten Zespół. Nie miałem możliwości ogłoszenia swoich uwag. Twierdzę, że zwłaszcza kompozycje "na tematy ludowe" twórcy Zespołu Sygietyńskiego niewiele mają wspólnego z autentyczną ludowością i brzmią jak ckliwe kawałki z dziewiętnastowiecznego tingel- tanglu.
Mira Zimińska- Sygietyńska w swoich wspomnieniach ostro zaprotestowała przeciw takiej opinii. Ponieważ również w następnych latach niektórzy recenzenci wysuwali zastrzeżenia do repertuaru " Mazowsza" i jego realizacji utrzymując, że zespół z autentycznym folklorem ma już mało wspólnego, Mira Zimińska zwróciła się o opinię do najlepszego znawcy zagadnienia - prof. Juliana Krzyżanowskiego. Oto jego odpowiedź - list z 10 lipca 1966 r.:

Wielce Szanowna i Droga Pani
Zapytany o zdanie w sprawie repertuaru "Mazowsza" i realizacji tego repertuaru, mam zaszczyt odpowiedzieć, co następuje:
Od lat chyba piętnastu śledzę stale działalność "Mazowsza" i to oczyma nie tylko własnymi, ale również cudzoziemców, których niejednokrotnie obserwowałem podczas widowisk zespołu, przez Panią kierowanego. Widziałem ich entuzjazm i rozumiałem sukcesy " Mazowsza" zagraniczne, wywołane przez wysoki poziom artystyczny jego występów. Poziom ten uważam za osiągnięcie i Tadeusza Sygietyńskiego, i Pani, i cenię go osobiście jako realizację pomysłów, które i mnie przed laty przeszło trzydziestu chodziły po głowie, a które dopiero teraz za sprawą i Pani, i - w innej dziedzinie - T. Ochlewskiego, przeszły z krainy pragnień w świat spełnień artystycznych.
Osiągnięcia te - moim zdaniem - idą w dwu kierunkach, formalnym i treściowym, których wzajemny stosunek może wywołać sporo nieporozumień.
Formalnie "Mazowsze" pierwiastki folklorystyczne, zwłaszcza pieśni i taniec, przenosi z dziedziny kultury ludowej w świat kultury ogólnej, estradowo- teatralnej. Pociąga to za sobą nieuniknione konsekwencje, pewne zmiany o charakterze raczej ilościowym niż jakościowym. Autentyczne widowisko ludowe, łączące śpiew i taniec, odbywało się, a i teraz często odbywa w izbie domu lub w karczmie, gdzie na przestrzeni 10 x 10 m może poruszać się w najlepszym razie 50 osób, widzów i wykonawców, tańczących przy kapeli czteroosobowej. To samo widowisko przeniesione na scenę dwukrotnie większą i przeznaczone dla znacznej ilości widzów automatycznie wymaga zespołu większego i kilkunastoosobowej orkiestry, odpowiednich dekoracji, innego oświetlenia itd., itd. Artyzm prymitywny z konieczności musi tu przekształcić się w artyzm odmienny, oparty na tradycjach i wymaganiach kultury widowiskowej, i na to nie ma rady.
Zmiany te z kolei odbijają się konsekwentnie na treści widowiska, pociągając za sobą odpowiednie przekształcenia czy choćby modyfikacje pierwiastków autentycznie ludowych.
Przede wszystkim więc nie wszystkie motywy autentyczne można wprowadzać na estradę czy scenę, to bowiem, co na małej powierzchni wychodzi wyraziście, ukazane na powierzchni wielokrotnie większej i w wykonaniu liczniejszego Zespołu, może zatracić swą wymowę artystyczną. Konieczna jest tu zatem odpowiednia selekcja, nakazana przez odmienne warunki ekspozycji i odbioru. Do tego dochodzi czynnik jeden jeszcze. Twórczość ludowa, zarówno w dziedzinie poezji (pieśni), jak prozy (bajka, podanie), pozornie "tradycyjna", który to wyraz często rozumiemy jako określenie sztywnej i niezmiennej trwałości, dopuszcza dużo swobody, powiedzmy, improwizacyjnej. Występuje ona jasno, gdy się bada teksty ludowe, ogłaszane drukiem, czy nagrywane obecnie; wykazują one stale swoistą grę składników niezmienych i zmiennych, stanowiącą istotę życia literatury ludowej.
Względy te, brane w rachubę przez reżysera widowisk folklorystycznych, dają mu dużą swobodę w traktowaniu tekstów ludowych, pozwalają mianowicie na traktowanie ich w taki sam sposób, jak to robią śpiewacy i gawędziarze ludowi. Tak, ale postępowanie tego rodzaju ma swe granice, wyznaczane po pierwsze przez bardzo precyzyjną znajomość samego materiału i po wtóre, przez takt artystyczny, oparty i na wiedzy, i na odpowiednio wyrobionej intuicji.
Jak ze stanowiska tego przedstawia się program artystyczny i jego realizacja w wypadku "Mazowsza"?
W moim przekonaniu, odpowiedź jest tu zdecydowanie pozytywna. Praca i Tadeusza Sygietyńskiego, i Szanownej Pani wyrasta z wnikliwej znajomości źródeł, reprezentowanych przez niezwykle bogatą bibliotekę "Mazowsza", zawierającą wydawnictwa folklorystyczne, których nieraz nigdzie indziej w Warszawie się nie znajdzie. Znajomości tej zaś towarzyszy samodzielny i twórczy stosunek do wprowadzanych na estradę pierwiastków ludowych, modyfikowanych i przekształcanych tam, gdzie jest to konieczne, w sposób bardzo ostrożny i taktowny, zgodnie z wymaganiami sceny i odbiorcy, nadto w obrębie środków wyrazu poetyki ludowej.
Dzięki temu praca Pani ma charakter działalności twórczej w skali daleko szerszej i wyższej, aniżeli np. działalność "informatorów" (śpiewaków i gawędziarzy), których w innych krajach demokracji ludowej traktuje się na równi z pisarzami literackimi.
Wreszcie na pytanie, dotyczące łączenia elementów paru pieśni, trzeba odpowiedzieć, że zgodnie z tym, co mówiłem wyżej, obserwacja materiałów folklorystycznych wskazuje, iż elastyczność pieśni stanowi jedną z jej cech, a kontaminacje pieśniowe są w folklorze zjawiskiem codziennym. Wskutek tego kontaminacje dokonywane w pracy nad przygotowaniem repertuaru "Mazowsza" nie wykraczają poza teren poetyki ludowej, zaś łącząc jej znajomość z wymogami sceny mają wartość samodzielnego wysiłku twórczego.
Łączę życzenia dalszych sukcesów i wyrazy szacunku
Julian Krzyżanowski

Mazowsze po 50 latach

Po pięćdziesięciu latach istnienia "Mazowsze" jest inne niż na początku. Musiało się zmienić - jak każdy żywy organizm. W tym czasie Zespół dał ponad 5000 koncertów (z czego więcej niż połowę za granicą) i miał ponad 15 milionów widzów.

Obecny Zespół liczy około 80 osób (30 w chórze, 30 w balecie, 20 w orkiestrze), a wraz z dyrygentami, choreografami, pedagogami, personelem technicznym, garderobami i administracją - około 120 osób. Po śmierci obojga twórców "Mazowszem" kierowała Brygida Linartas, a po niej dyrektorem został Włodzimierz Jakubas. Większość artystów i personelu mieszka poza Karolinem. Tu, w bursie, mieszkają jedynie młodsi członkowie Zespołu, jeszcze bez rodzin, i ci którzy dopiero zostali przyjęci na okres próbny.

"Mazowsze" zajmuje teraz cały dawny zespół sanatoryjny. Budynki są zadbane, świeżo po remoncie. Stoją na ogrodzonej posesji, wśród sosen. Od strony północnej (frontowej) znajduje się klomb a na nim - obrośnięty zielenią - pamiątkowy kamień poświęcony założycielowi Zespołu. Budynek dawnego sanatorium, "biały domek" i dawna stajnia zostały w 1993 r. wpisane do rejestru zabytków pod nr. 1547.

Nie należą już do "Mazowsza": pałacyk po Toeplitzach (jest własnością Urzędu Gminy Brwinów i mieści się tu Wiejski Ośrodek Zdrowia, Urząd Pocztowy i mieszkania lokatorskie) ani też wspomniany wcześniej "Zosin".

Porównując "Mazowsze" sprzed 50 lat i obecne łatwo zauważyć bardzo wiele różnic. Kiedyś do Zespołu trafiały dzieci i młodzież, pełni zapału i utalentowani, ale bez żadnego wykształcenia i przygotowania, dziś do "Mazowsza" przychodzą osoby dorosłe (od 18 do 24 roku życia), z wykształceniem średnim, po maturze, często absolwenci szkół muzycznych i baletowych, czasem utalentowani amatorzy występujący wcześniej w zespołach regionalnych. Kiedyś Zespół prezentował jedynie folklor Mazowsza i Centralnej Polski, teraz w repertuarze są tańce i pieśni z 38 regionów, wśród nich utwory z ziem odległych od Mazowsza - góralskie, śląskie, rzeszowskie, kaszubskie, warmińskie itd.

Kiedyś w "Mazowszu" śpiewano i tańczono jedynie utwory folklorystyczne, a okazjonalnie w czasie koncertów - pieśni w języku odwiedzanego kraju. Obecnie w repertuarze są również tańce w strojach historycznych: mazur, polonez (tańczony do muzyki Kurpińskiego i Ogińskiego) i inscenizowane scenki ludowe - zapusty, zaloty. Zachowano tradycję prezentowania utworu w języku gospodarzy.

Mimo wielu zmian "Mazowsze" nie zatraciło swego indywidualnego brzmienia, nadal jest bezbłędnie rozpoznawalne: śpiew jest klarowny i prosty, niemal bez stylizacji, a głosy - niewielkie lecz naturalne - mają jasne i pastelowe brzmienie. Przeważa nuta sentymentalna o charakterystycznej melodyce. Prostota muzyki była preferowana przez Tadeusza Sygietyńskiego, który opracował wielką liczbę utworów dla " Mazowsza". Zespół śpiewa je do dziś. Tę stylizację przy opracowaniu nowych utworów muzycznych kontynuują uczniowie profesora, m.in. Jan Grabia i Mieczysław Piwkowski.

"Mazowsze" zawsze miało szczęście do choreografów. Wypada wymienić: Elwirę Kamińską, Eugeniusza Paplińskiego, Zbigniewa Kilińskiego, świetnego Witolda Zapałę pracującego w Zespole 39 lat (stworzył on swój styl - tańce pełne dramaturgii i ekspresji) oraz obecnego choreografa i kierownika baletu Michała Jarczyka.

Prof. Krzyżanowski, w przytoczonym wcześniej liście do Miry Zimińskiej- Sygietyńskiej, podsumowując dyskusję dotyczącą problemów pojawiających się przy wprowadzaniu autentycznych motywów ludowych na estradę ukazał zależność warunków ekspresji i odbioru, a także sprecyzował pojęcie ludowości podkreślając nie jej niezmienność, a przeciwnie - swobodę i dynamizm. Dziś też można obserwować te procesy: w niektórych regionach kultura ludowa zanika, w innych intensywnie się rozwija, jest coraz bogatsza - np. na Podhalu, w Łowickiem. Trudno jednoznacznie powiedzieć, które stroje z tych regionów - stare sprzed lat czy obecne - są autentyczne, prawdziwie ludowe.

Przy dużej dbałości o wierność wzorom ludowym, w "Mazowszu" doszło do pewnej - chyba nieuniknionej - stylizacji. Przypomnę np. jak to było ze strojami: wybierając wzory do kostiumów scenicznych szukano strojów ludowych najbardziej kolorowych, dobrze prezentujących się w świetle reflektorów. Te najpiękniejsze, odtworzone czasem niemal z niebytu (np. strój wilanowski), zapełniają ekspozycję kostiumologiczną w Karolinie. Według tych wzorów są tkane, szyte i ozdabiane stroje dla "Mazowszan". Czyni się to z wielkim pietyzmem, z dbałością o szczegóły, np. przy haftach na tiulu w stroju żywieckim zleca się tę pracę dwóm Ślązaczkom, które są już ostatnimi twórczyniami znającymi tę technikę haftu. Czasem nie udaje się znaleźć wykonawców umiejących powielić stare wzory - np. precyzyjne hafty ze stroju z okolic Biłgoraja. W większości jednak przypadków najpiękniejsze stroje poszczególnych regionów są odtwarzane wiernie. Kilkadziesiąt urodziwych dziewcząt i chłopców ubranych w takie najpiękniejsze kostiumy musi robić na widzach wrażenie przepychu niespotykanego na polskiej wsi.


Robocze szkice Anny Kołakowskiej z 1954 roku - strój nowosądecki i kościerski.


Są natomiast pewne - bardziej lub mniej zamierzone - innowacje dotyczące mazowszańskich strojów, uwarunkowane wygodą lub chęcią podkreślenia urody tancerek. Na przykład w stroju łowickim - by wyeksponować szczupłość talii - zmieniono tradycyjny układ sutych fałd grubego wełniaka; przedłużono w kostiumie stanik i inaczej upięto fałdy kiecek.

Stroje, w których występują artyści na scenie muszą być również łatwe do zmiany. Zwykle na przebranie się za kulisami przewidziane są 2- 3 min. Dlatego też chustki na głowy są od razu związane, a właściwe ich ułożenie zapewniają wszyte dyskretnie gumki i druty. Kwiaty przy włosach "Mazowszanek" są sztuczne i często barwniejsze od prawdziwych, warkocze - najczęściej przypinane. Przejazd na występy to konieczność przewozu wielu ton kostiumów. Wystarczy uświadomić sobie, że jeden kostium łowicki waży około 15 kg, że w garderobach " Mazowsza" jest 1217 strojów ludowych składających się z 14 000 elementów.

Zespół Pieśni i Tańca "Mazowsze" im. Tadeusza Sygietyńskiego jest sprawnie działającym organizmem. Możemy żałować, że nastąpiło pewne oddalenie od pierwotnej prostoty folkloru, ale takie są prawa nowoczesnej prezentacji scenicznej. Nie zapominajmy jednak, że nie tylko "Mazowsze" czerpie z folkloru, ale też folklor i regionalne patriotyzmy umacniają się na skutek podziwiania występów Zespołu. W owym upowszechnianiu świadomości, że pojęcie "ludowe" nie powinno być pojmowane jako prymitywne czy pospolite, ale - przeciwnie - że jest wartościowe, ciekawe, barwne - upatruję może najważniejszego waloru takich zespołów pieśni i tańca jak "Mazowsze".




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru