Pierwszy raz byłam w Stawisku w 1935 r. jako narzeczona Bolesława
Micińskiego, który znał całą literacką Warszawę, a z Iwaszkiewiczem był
na ty i chciał mnie przedstawić przyjacielowi. Czytałam wówczas jedynie
jego tomik poezji pt. Lato 1932 oraz Czerwone tarcze,
którymi zachwycaliśmy się. Toteż czułam się onieśmielona i zarazem
dumna, jakbyśmy się wybrali na Olimp. Mój krótki wzrok nie zapamiętał
ani podróży, ani drogi ze stacji przez las do Stawiska, pamiętam tylko
zniewalająco serdeczną prostotę, z jaką powitali nas Gospodarze Domu.
Drobna i prześliczna Pani Hania na ganku nakręcała właśnie patefon
z płytą melodii z Królewny Śnieżki, co ogromnie mnie zdziwiło, że
osoba tak kulturalna i słynąca z muzykalności gustuje w takim kiczu!
Ale wyjaśnił mi to widok jej córeczek, Marysi i Tereni, które
maszerowały wokół patefonu, podnosząc wysoko ogorzałe kolanka w takt
marszu krasnoludków: Hej ho! hej ho! do pracy by się szło!
Wyszedł też na ganek Pan Jarosław, wielki i piękny, z wypukłym czołem
nasuniętym niby hełm na ciemne brwi, pod którymi świeciły błękitne oczy,
leciutko skośnie wykrojone. Zadziwił mnie tylko jego głos,
niespodziewanie płytko bezdźwięczny, jakiś rozlazły i trochę
nonszalancki - kontrastujący z jego męską urodą.
Przy podwieczorku za długim jadalnym stołem, za którym siedziało
kilkanaście osób, przeważnie kobiet z rodziny, których stopni
pokrewieństwa nie znałam i nie rozróżniałam ani twarzy ani wieku -
rozmawiało się o najnowszych polskich książkach, a między innymi
o powieści Kossak-Szczuckiej pt. Krzyżowcy, którą Pan
Jarosław krytykował i nazywał "nudziarstwem". Ale ponieważ jej nie
czytałam, nie pamiętam Jego argumentacji. W każdym razie odcinał się
stanowczo od rozumienia swoich Czerwonych tarcz jako tzw. powieści
historycznej, porównywanej z Krzyżowcami.
W jakimś, zapewne niewłaściwym momencie rozmowy przy stole Bolek
poprosił nieśmiało pisarza, aby skoro jest z nim na ty, zechciał i ze
mną wypić bruderszaft. Pan Jarosław spojrzał na nas lodowato
niebieskimi oczami i wycedził oschle: "Może to jeszcze trochę za
wcześnie?..." Bolek zbladł, ja spłonęłam pąsem i rozmowa ucichła. Ale
już po podwieczorku, w gabinecie pisarza na górze Pan Jarosław ofiarował
mi egzemplarz Czerwonych tarcz z dworną dedykacją: "Pięknej
i mądrej Halinie od jej nowego wielbiciela Jarosława". W ten sposób
przeprosił przyjaciela za mimowolny afront. Dostąpiliśmy też zaszczytu
oglądania rękopisu książki: był to dość gruby brulion szkolny, tzw.
czysty, bez linii, kratek czy marginesów, calutki zapisany równymi
linijkami skośnego pisma bez najmniejszych skreśleń czy poprawek.
Zdumiony Bolek wykrzyknął z entuzjazmem: "Jak Ty to zrobiłeś,
Jarosławie?!!! Pisarz odparł bez namysłu: "Zwyczajnie machałem
piórkiem". Widać było, że od początku do końca miał wewnętrzną wizję
dzieła i ona to kierowała jego "piórkiem" maczanym (o ile pamiętam)
w zielonym atramencie.
Po naszym ślubie z Micińskim w 1936 r. byliśmy z reguły zapraszani do
Stawiska na soboty i niedziele. Sypialiśmy na szerokiej, obitej ciemną
skórą kanapie, która chyba stoi tam do dziś... Bolek czuł się
w Stawisku szczęśliwy i radosny: rodzinna atmosfera a i kolumny ganku
przypominały mu rodzinny dwór na Ukrainie, toteż nazywał Stawisko LA
MAISON - niby ideę regulatywną DOMU, z którą zapoznał się
w dzieciństwie z francuskiego elementarza dla dzieci. Bawił Jarosława
wspomnieniami z tych lat. Pamiętam, że opowiadał o tym, jak to kiedyś
niania Dolanowska wybrała się na urlop w strony Tymoszówki i dostała
list polecający do rodziny Szymanowskich. Po powrocie do Mokrej, pytana
o wrażenia, odpowiedziała: "Dobre Państwo - za stołom usadyły
i peczeni z makaronom dały!" Odtąd "dać (komuś) peczeni
z makaronom" - stało się rodzinnym porzekadłem i oznaczało specjalne
uhonorowanie danej osoby.
We wspomnieniach mojej matki, Zofii Krauzowej, pt. Rzeki mojego
życia (Wydawnictwo Literackie 1979) znajduje się cały akapit poświęcony
Stawisku, gdzie mój ojciec, chirurg Szpitala Powstańczego przy ul.
Długiej, znalazł schronienie i wypoczynek po powstaniu: "O domu
tym i postawie jego mieszkańców można by tomy pisać. Przeszła przez ten
dom niezliczona rzesza ludzi z Warszawy, dostająca tam posiłek, kąpiel
i kąt do spania. Od rana do nocy gotowała się w kotle posilna zupa,
piekło się chleb. Ludzie dostawali dokumenty z wójtostwa, że nie są
warszawiakami i po paru dniach wypoczynku ruszali dalej. Był to dom
troskliwej, łaskawej ojczyzny."
Kiedy wysłałam Jarosławowi ów wycinek drukowany w "Tygodniku
Powszechnym", odpisał mi natychmiast: "Droga Halino! Twój
wspaniały list wzruszył nas bardzo... Trochę mnie zdziwiło to nagłe
spojrzenie na nasze życie z perspektywy półwiecza i dostrzeganie w tym
dość zwyczajnym życiu tylu wartości. Chyba sprawy wspomnień zabarwiają
na złoto Twoje uczucia i prowadzą do przecenienia pewnych faktów,
których zwyczajność w chwili ich pojawienia się nie ulegała wątpliwości
(bochenek chleba dla Twojego ojca)..."
Za którymś naszym pobytem w Stawisku zabawna przygoda zdarzyła się
mojemu mężowi: spacerując z Jarosławem w pobliżu domu, uskoczył nagle ze
ścieżki z okrzykiem przerażenia i objął najbliższe drzewo, jakby chciał
się na nie wspiąć. Okazało się później, że miał nieprzemożny wstręt do
żab, a jedna z nich wskoczyła mu na półbucik, więc uciekał w panice,
potrząsając nogą, na której już dawno żaby nie było. Skonfundowani
żartami i śmiechem świadków wydarzenia, uciekliśmy co prędzej do Warszawy
przed tradycyjnym podwieczorkiem. Potem zaprzyjaźniony z nami lekarz-
psychoanalityk próbował wydobyć na światło świadomości ów "
kompleks żaby", ale rychło zaprzestał tej zabawy, uważając, że nie wolno
robić psychoanalizy twórcom, bo każda twórczość jest autoterapią
i wtrącanie się terapeuty pozbawiłoby pacjenta talentu...
Z tych rozmów wynikły szkice Micińskiego pt. Metafizyka czy metoda
leczenia histerii oraz Trzy prace o psychoanalizie, a więc żaba
ze Stawiska stała się bodźcem rozważań filozoficznych młodego filozofa.
Z gości przyjeżdżających do Stawiska na niedzielne popołudnia pamiętam
tylko urodziwego bruneta, Pawła Hertza i olbrzymią Wandę Telakowską
w jaskrawo zielonej sukni, całej zahaftowanej szklanymi paciorkami
w ogromne złote kłosy. Dziw mnie brał, że siadając na nich, nie
rozgniatała ich na miazgę. Nie przypominam sobie, abyśmy spotkali tam
kogoś ze Skamandrytów. Jarosław już wtedy patronował młodym
zapowiadającym się talentom.
Po wojnie spotkałam Jarosława w Paryżu, dokąd przyjechał z Nałkowską
i Tadziem Brezą bodaj w 1946 roku. Na cześć tej delegacji kulturalnej
wydała obiad w hotelu Luteria prześliczna kuzynka Tuwima, Irena Gabaud,
z którą byłam zaprzyjaźniona, a więc i zaproszona. Nie umiem
powiedzieć,
jak byłam wstrząśnięta widokiem znajomych twarzy wyłaniających się jakby
z "czarnej dziury", bo tak na emigracji wyobrażałam sobie Polskę.
Zwierzyłam się wówczas Jarosławowi z moich ówczesnych bolesnych
rozterek: że mam zamiar wyjść za mąż po raz drugi, za rzeźbiarza
Antoniego Kenara. Jarosław zdjął mi ciężar z serca mówiąc: "Nikt
z przyjaciół Bolka nie będzie miał ci tego za złe" i spłakaną utulił
mnie po ojcowsku.
Ilekroć później bywał w Zakopanem, odwiedzał mnie w domu lub w pracy
i żalił się, że nikt go już nie czyta i nikomu nie jest potrzebny.
Kładłam to na karb jego wspomnień młodości związanej z Zakopanem
i trudnych problemów starzenia się i pocieszałam, jak umiałam, prosząc,
aby opowiadał mi o ludziach, których dobrze znał, a ja tylko ze
słyszenia lub czytania: o Witkacym, Guciu Zamoyskim, o Stryjeńskim
i Szymanowskim. Zauważyłam wówczas, że nie stroni od pikantnych detali
z ich życiorysów i chętnie przypina im łatki. Ale też prosił mnie, aby
Szkoła wykonała prostą drewnianą tablicę z napisem: "TWÓRCY STABAT
MATER - JAROSŁAW". Miało to być jego prywatne epitafium dla "
Katota" - umieszczone w starym kościółku w Zakopanem. Do dziś mam
wyrzuty sumienia, że nie udało mi się spełnić jego prośby, mimo iż
w pewien sposób wyręczył mnie w tym Jerzy Waldorff, tworząc Muzeum Karola
Szymanowskiego "ATMA".
Nie wiem już, jakim cudem po powrocie z emigracji do Polski - moja
córka Dunka Micińska otrzymała drobne stypendium ze Związku Literatów
jako osierocona córka pisarza Bolesława Micińskiego. W okresie,
kiedyśmy
już oboje z Kenarem pracowali w Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem
- uważałam, że ta zapomoga należy się matce Micińskiego, która żyła
w Warszawie w biedzie, nie mając grosza na własne potrzeby i poprosiłam
Związek, aby tę kwotę scedował z mojej córki na moją teściową. Tak też
się stało i Maria Micińska dostawała tę zapomogę do końca życia
w przekonaniu, że zawdzięcza ją Marii Dąbrowskiej, która była członkiem
Zarządu Związku Literatów. Kiedy jednak po śmierci Marii Micińskiej
Kenar ciężko się rozchorował, Dunka była już na studiach polonistycznych
w Krakowie - zwróciłam się znowu do Związku Literatów z prośbą
o przywrócenie mojej córce zapomogi celem umożliwienia jej ukończenia
studiów. Zupełnie nie dochodziło mi do świadomości, że prezesem jest
już Jarosław Iwaszkiewicz i ze zdumieniem przeczytałam jego odpowiedź na
moje pismo:
Stawisko, p. Brwinów, 22 listopada 1956 r.
Droga moja Halino!
Bardzo mnie ucieszyłaś wiadomością o wydaniu rzeczy Bolka,
z największą radością napisał bym przedmowę do jego książki, ale nie
wiem, czy się do tego nadaję. Bardzo byłem do niego przywiązany
i zachwycony jego promienną osobowością, ale zawsze nie chwytałem
filozoficznej strony jego rozmyślań zarówno w dziele jak rozmowie:
byłem na to za mało przygotowany po prostu pod względem wykształcenia,
nie chcę powiedzieć za głupi. Obawiam się, że w takiej przedmowie nie
potrafię uchwycić filozoficznej istoty pism Bolka, może to być szkodą
dla wartości książki. Mam parę listów Bolka, z których jeden bardzo
piękny i ważny. Czy chcesz je mieć? Całuję cię bardzo mocno - tom
Bolesława będzie chyba dość duży? Cieszę się z tego i pod wzlędem
materialnym.
Twój Jarosław
Stawisko, 10 lutego 1958 r.
Droga Halino!
Oto są odpisy listów Bolka. Od biedy i ja bym je ułożył
chronologicznie i podatował odpowiednio. Po przeczytaniu kopii obraz
ułożył mi się jasno - ale Ty to zrobisz lepiej. Wielką mi sprawiło
radość odczytanie tych listów, sama zrozumiesz dlaczego. Tak mi smutno,
że im dłużej się żyje, tym mniej się doznaje prawdziwej przyjaźni, tym
bardziej się jest samotnym - no, i trochę się zapomina o dawnych
zmarłych. Smutno. Całuję Cię mocno i serdecznie.
Jarosław
[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
10 IV 60
Kochana Halino!
Jeśli chodzi o rzeźbę Antka, istnieje ona i stoi zawsze w kapliczce
pod dębem. Kapliczka była pomyślana jako upamiętnienie miejsc, gdzie
chadzali twórcy "Litanii", Jerzy Liebert i Karol Szymanowski -
ale niedokończona i nie upamiętniona. Żołnierze niemieccy obcięli
scyzorykiem nos tej Matce Boskiej - powstała stąd Madonna Syphilitica,
bardzo zresztą impressionatte. Może przyślesz fotografa, to sama
zobaczysz, jak to wygląda. A sama nie przyjedziesz na Stawisko? To
jeszcze nie historia. Jeszcze nie ma prac magisterskich: Stawisko jako
ośrodek kultury literackiej... Nie czuj się stara, to niedobrze. Nie
jesteśmy starzy tylko doświadczeni. Współczesna kariera Witkacego jest
dla mnie jednym z cenniejszych "doświadczeń". Byłby chyba
zdziwiony. Całuję Cię mocno oraz obie córki.
Twój Jarosław
[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
22 IV 66
Kochana Halino!
Prawdziwa radość pośród tych wszystkich papierzysków ten list od
Ciebie. Tak dawno już nic nie wiem o Tobie i Twoich córkach - ano,
przysłałaś mi wiadomości, ale trochę smutne. Ja też nie mam Cię czym
pocieszyć, tak mi jest trudno w ogóle istnieć: ale Madzia Samozwaniec
mówi, że wieczność jest taka nudna...I taka długa, więc lepiej jest
jeszcze trochę pomęczyć się na tym świecie. Cieszę się, że rzeczy Bolka
wyjdą, a choćby i we "Znaku" - byle wyszły. Oczywiście z moimi
listami możesz robić, co Ci się żywnie - i rzewnie - podoba.
Będę tylko dumny z tego, że taki człowiek jak Bolek tak pięknie do
mnie pisał. Miałem widocznie i ja jakieś wartości. Chciałbym Cię
bardzo zobaczyć, ale nie na tle moich biur, których bardzo nie znoszę.
Gdybyś tak mogła przyjechać w spokojny letni dzień do Stawiska, jak
wtedy latem 1939 roku, ostatni raz przed wojną.
Powiedz Dunce, że bardzo się cieszę na listy "Starego Witkacego"
[Stanisław Witkiewicz, "Listy do syna", PIW 1959] i żeby mi je
koniecznie przysłała. Masz chyba jakąś tam pociechę z córek? Całuję
Twoje ręce bardzo, bardzo serdecznie.
Jarosław
W piękny sierpniowy poranek 1967 roku siedziałam w ogrodzie z moją młodszą córką, Urszulą Kenarówną na ławeczce pod jabłonką i kątem oka dostrzegłam jakąś jasną kobiecą postać wchodzącą przez furtkę. Była nieco pochylona do przodu, jakby się spieszyła. Wybiegłam jej naprzeciw i dopiero z bliska rozpoznałam panią Hanię Iwaszkiewiczową. Zaskoczenie i radość z jej wizyty były tak wielkie, że nawet nie zaprosiłam jej do domu i niczym nie poczęstowałam. Usiadła przy mnie na ławce i rozmawiałyśmy przez dwie godziny bardzo po kobiecemu - o kłopotach domowych, rodzinie i wnukach. Miała przedziwny dar wnikania, wręcz wtapiania się w uczucia rozmówcy. Odchodząc zaczęła nerwowo szukać swoich ażurowych, czarnych rękawiczek, które spadły w trawę obok ławki i dopiero później je znalazłam. Znikła za furtką cała rozświetlona słońcem zostawiając mnie z sercem pocieszonym i pełnym wdzięczności. Tym zgubionym w moim ogrodzie rękawiczkom zawdzięczam jej piękny list, który tak dobrze charakteryzuje jej delikatną skromność i głęboką pobożność.
2 IX 1967
lecz przerażenie większe porywa, gdy spojrzę w siebie,
bezprawnych orbit spieniona grzywa jaźń mą kolebie
Był to ulubiony przez Bolka wiersz Jarosława. Jego poezje i proza ukształtowały mój smak literacki - wiedział o tym i chyba za to mnie lubił. Swoją przyjaźń dla Bolka przeniósł na mnie. Jeśli dłużej nie pisałam do niego, domagał się wiadomości i czułam, jak z daleka czuwa nade mną. Potwierdził to jego list otrzymany przeze mnie po śmierci mego dziewięćdziesięcioletniego ojca, o której dowiedział się z klepsydry w "Tygodniku Powszechnym".
[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
25 I 1979
Droga Halino!
Przesyłam Ci najserdeczniejsze wyrazy z powodu straty, jaka Cię
spotkała. Ściskam Cię i bardzo, bardzo kocham - jak córkę.
Twój także stary Jarosław
W latach 1977 - 1982 odbywały się w Baranowie sandomierskim "
Spotkania muzyczne" zorganizowane przez Zespół do spraw Interpretacji
i Analizy Muzycznej przy Katedrze Edytorstwa Muzycznego prowadzonej
przez Mieczysława Tomaszewskiego, prof. krakowskiej Wyższej Szkoły
Muzycznej. Była to niespodziewana erupcja polskiej humanistyki
tłumionej dotąd przez reżym. Najniezależniejsza ze sztuk - muzyka
przeprowadzała suchą stopą przez morze czerwone wszystko, co było
niezależnie myślące w kraju. Profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego,
Uniwersytetu Warszawskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego,
wyższych szkół muzycznych ze wszystkich miast, pisarze, poeci a przede
wszystkim kompozytorzy: Witold Lutosławski, Henryk Mikołaj Górecki,
Krzysztof Penderecki przewodzili tej imprezie składającej się
z referatów, dyskusji i koncertów, których słuchało około stu osób
ulokowanych w hotelu obok zamku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności i ja
zostałam tam zaproszona i mogłam pławić się z radością w doskonałej
muzyce oraz obcować z dawnymi przyjaciółmi i znajomymi: Konstantym
Regameyem, który przyjechał z Lozanny, Felicją Krancową, przybyłą
z Nowego Yorku, Zygmuntem Mycielskim, Witoldem Lutosławskim i oczywiście
Jarosławem. Zdobyłam też nowych przyjaciół w osobach Krystyny i Bohdana
Pociejów. W 1977 roku spotkania otwierał Jarosław. Jako poseł ziemi
tarnobrzesko- sandomierskiej wygłosił piękną pochwałę tej ziemi.
Obchodzono też siedemdziesiąte urodziny dwóch polskich kompozytorów,
Mycielskiego i Regameya.
Jarosław mieszkał w apartamencie zamku na pierwszym piętrze,
a ponieważ bardzo źle już chodził, poprosił Zygmunta i mnie, abyśmy go
odprowadzali na zmianę z hotelu do zamku. Ilekroć czuł się zmęczony,
wstawał i wychodził z sali konferencyjnej i jeśli wypadała kolej na
mnie, wstawałam równocześnie i prowadziłam go pod lewe ramię. Posuwał
się z trudem o lasce i odprowadzanie trwało długo, szczególnie trudno mu
było wspiąć się po kamiennych, stromych schodach z ciemnego dziedzińca.
Któregoś wieczoru potknął się i upadł, pociągając mnie za sobą.
Przerażona pomogłam mu wstać i długim krużgankiem dobrnęliśmy do jego
pokoju. Na szczęście przygoda ta skończyła się jedynie lekkim
potłuczeniem kolan i łokci. I już podczas nocnego koncertu na
dziedzińcu pałacu, którego Jarosław słuchał przez otwarte okno swojego
pokoju, pokiwał mi ręką na znak, że wszystko w porządku.
Za dnia, w przerwach między referatami wychodzono przed hotel, na
ogrodowe ławki. Mieliśmy z Jarosławem taką ulubioną ławkę wtuloną
głęboko w krzewy berberysu - już o tej porze spurpurowiałego
i obwieszonego gronami cynobrowych kropli owoców. Wydawało nam się, że
nikt nas tam nie słyszy, a dla większej konfidencji wymienialiśmy nasze
opinie po francusku. W pewnej chwili, kiedy gryzłam cierpki owoc
berberysu, Jarosław odezwał się niespodzianie: Tu sais, je t'aime
beaucoup, premierement parce que tu etais une de plus belles femmes ques
j'ai jamais connues, secondement parce que tu as merveilleusement elevé
tes deux filles et enfin parce que tu savais empanacher tes maris...
Zaniemówiłam z wrażenia, potem pocałowałam go w rękę i wreszcie
odpowiedziałam: "Takiej pieczeni z makaronem nigdy
w życiu od nikogo nie dostałam". Roześmiał się wesoło - pierwszy raz
widziałam go roześmianego. Widocznie poeta taką chciał mnie widzieć,
aby móc darzyć mnie swą szczodrą przyjaźnią. Pochwała ta do dziś
podtrzymuje mnie na duchu i wzdragam się przed przetłumaczeniem jej na
język polski dla zachowania bodaj w części jej prywatnej intymności.
Nazajutrz przyjechał z Warszawy samochód z kierowcą po Jarosława,
który zaprosił mnie na wycieczkę do Sandomierza. Pogoda była fatalna,
zimna jesienna mżawka i mgła zasłaniały widoki. Siedziałam obok
kierowcy, a za mną z tyłu obaj panowie, toteż rozmowa nie była możliwa.
Od czasu do czasu, tylko przy jakiejś bocznej drodze, Jarosław
komentował, że prowadzi ona tam a tam...Widać było, że zna te okolice
jak własną kieszeń. W Sandomierzu pojechaliśmy pod katedrę, aby
obejrzeć romańskie freski w prezbiterium. Kościół był ciemny i na moją
prośbę uprzejmy ksiądz oświetlił nam wnętrze. Byłam ogromnie poruszona
faktem, że oto razem z księciem Henrykiem oglądam jego Sandomierz i jego
epokę namalowaną we freskach. Po wyjściu z kościoła zatrzymaliśmy się
na chwilę przy murze okalającym i zapytałam Jarosława, gdzie stał dom
Vippona, kiedy książę Henryk oglądał przez oświetlone okno jego życie
rodzinne? Jarosław wskazał ręką gdzieś poza siebie i powiedział: "
W okolicy św. Jakuba, którego stąd nie widać". Potem poszliśmy na
Rynek, szukając jakiejś restauracji, ale wszystkie były zamknięte i tylko
w prawym dolnym rogu otwarta była jakaś knajpa. Oboje z Zygmuntem
prowadziliśmy Jarosława pod ręce. Ubrany był w długi, czarny płaszcz
z czarnym szalikiem owiniętym wokół szyi i niedbale zarzuconym na ramię,
na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem mokrym od deszczu
i malowniczo sfalowanym wokół twarzy - wyglądał egzotycznie niby
Modigliani na Montmartrze... Gdy tak weszliśmy po schodkach w dół do
knajpy, w której siedział tłumek piwoszy, powitały nas pijackie, drwiące
spojrzenia i grubiańskie uwagi: "To jakiś pop" - usłyszałam za
plecami. Usiedliśmy przy wolnym stoliku, ale żadnej karty nie było,
więc Jarosław zamówił ostrożnie trzy omlety. Ale jajek również nie było
i dopiero gospodarz poinformowany przeze mnie, kto jest jego gościem,
zakręcił się i zdobył gdzieś kilka jajek. Trwało to dłuższą chwilę,
przez którą Zygmunt usiłował rozładować niezręczną sytuację, rozmawiając
po francusku i wówczas tłumek piwoszy zamilkł z uszanowania dla
rzekomych "cudzoziemców". Skręcałam się ze wstydu za "
plugawość tej lawy naszego narodu". Tylko Jarosław zdawał się niczego
nie dostrzegać i z kamienną twarzą jadł wysuszony omlet. Odetchnęłam
z ulgą, kiedy wyszliśmy stamtąd i wrócili do Baranowa. Otrzymałam potem
w domu list od Jarosława, jakże różny od moich własnych wrażeń:
[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
11 września 1977 r.
W połowie listopada 1978 roku, zawieziona przez kogoś bliskiego autem z Warszawy, odważyłam się odwiedzić Stawisko - pierwszy raz po przedwojennych pobytach. Byłam zdumiona, że nie pamiętam już rozkładu pokojów i urządzenia wnętrz. Rozmawialiśmy w gabinecie Jarosława, dokąd przyszła też i Pani Hania, ale poza powitaniem nie odzywała się ani słowem. Siedziała z boku na krześle cicha, skulona pod ciemnym szalem - niby ćma bez światła. Ponieważ "naparłam się", aby zobaczyć kanapę, na której sypialiśmy przed wojną, niechcący zmusiłam Gospodarzy do zejścia na dół i nad tą kanapą Jarosław opowiadał dowcipnie, kto oprócz nas na niej sypiał w czasie wojny. Wyjechałam z sercem zgnębionym, czując, że już nigdy nie zobaczę ich razem - dwojga starych ludzi żyjących tylko wspomnieniami i miłością do wnuków. Nie umiałam nawet zdobyć się na podziękowanie za gościnę. Zrobił to ku memu wstydowi Jarosław:
[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
23 XI 78
Droga Halino!
Nie uwierzysz, jak mi było przyjemnie, że mnie odwiedziłaś i z jaką
radością gadaliśmy z Tobą. "Stary przyjaciel lepszy od nowych
dwóch!" Taka byłaś miła i taka "dawna". Strasznie mi brak teraz
takich kontaktów. Hania, która jest ostatnio tak przygnębiona, ożywiła
się i rozkwitła przy Tobie. Bardzo się z tego cieszyłem. Całuję Cię
mocno i serdecznie.
Zawsze ten sam Jarosław
Stawisko, 8 I 1980
Droga Halino!
Dziękuję Ci za list. Niestety tak już jest na świecie, że każdy musi
sobie radzić ze swoją biedą sam i inni mogą mu tylko słać dobre słowa,
za które odczuwam wielką wdzięczność. Sam muszę się uporać ze swoim
nieszczęściem, które jest jak góra. Dziękuję ci za wszystko, i za Twoją
dobroć i chęć pomocy. Ale jakoś sobie poradzę. Przecie już wtedy
w Baranowie było zupełnie źle i beznadziejnie. Całuję cię mocno.
Jarosław
Tytuł wspomnień pani Haliny Kenarowej pochodzi od redakcji.
Przed kilku laty Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów
w Stawisku zwróciło się z prośbą do około 400 osób znających Iwaszkiewicza
jako pisarza, redaktora, prezesa ZLP, działacza - i osobę zupełnie
prywatną, o napisanie wspomnień, które złożą się na kolejny tom
rocznika muzealnego "Stawisko. Almanach Iwaszkiewiczowski".
Wspomnień napłynęło zaskakująco niewiele i rocznik nie powstał.
Tekst pani Haliny Kenarowej nie został opublikowany przed jej śmiercią.
Pozostał w archiwum
Stawiska, czekając na druk.
Małgorzata Bojanowska