Witold Bartoszewicz

Straszny mamy bałagan w kasetach!



Jeśli zechcę posłuchać tego, co obiecuje etykieta, nie mogę być pewny trafienia. Znajduję oto kasetę pt. "Bach, klawesyn", a tam ludowa muzyka węgierska, potem przedziwne pieśni (chyba Sardynia), a z koncertu Kłosińskiego zostały tylko oklaski (a może to komu innemu klaskano). Ponieważ muzykę nagrywam z radia, zawsze zostają jakieś niepożądane strzępy byłych aktualności: komunikaty o zeszłorocznym śniegu, komunikaty giełdowe z poprzedniej bessy lub hossy, oświadczenia polityków (a może selekcjonerów kadry piłkarskiej), którym czas już dawno zadał kłam.

Podobnie na kasetach video - z większym jeszcze pomieszaniem gatunków i poziomów: odcinki Allo, allo obok filmu Saury i reportażu z życia krokodyli (ale w środku filmu o krokodylach chwila relaksu: kilka goli z jakiegoś meczu).
Na pozór prywatna taśmoteka jest czymś analogicznym do biblioteki. Lecz moje produkty nigdy nie są ostateczne, a sposób ich komponowania przypomina działalność niepiśmiennego introligatora, któremu przypadł obowiązek zszycia i oprawienia księgozbioru po jakimś katastrofalnym kipiszu. Jedyny warunek, jaki mu postawiono, brzmi: woluminy mają być jednakowej grubości.
Bywają kasety lepiej opisane i z lepiej zharmonizowaną zawartością, ale w sumie każdą mógłbym nazwać tytułem Białoszewskiego: "szumy, zlepy, ciągi" - z odpowiednim akcentem na pierwsze, drugie lub trzecie słowo.
Rozważmy, co ja właściwie robię, dlaczego tak uparcie, i jaki z tego wypływa morał. Czy zwykłe zachowania posiadacza urządzeń audio-video coś mówią o kulturze?
Wypada się przyznać, że dla mnie czynność zapisu jest ważniejsza od odtwarzania. Inaczej mówiąc, zapis jest pierwotny wobec odtworzenia zarówno w sensie chronologicznym, jak i co do istoty. Przecież zapis jest bliski aktowi twórczemu. Z chaosu ofert coś wybieram i decyduję o utrwaleniu. Postanawiam o moim sposobie uczestnictwa w wiecznym czasie teraźniejszym kultury.
Ale uwaga! Krytyka zapisu ma swoje źródła w początkach cywilizacji i o tyle pozostaje aktualna, o ile odczuwamy, że manipulując ideami oddalamy się od nich.
"Otóż kiedy doszli do liter, powiedział Teut do Tamuza: Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość. A ten mu na to: (...) Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiędą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją. (...)" I dalej powiada Sokrates: "Dawni ludzie nie byli tacy mądrzy jak wy młodzi; w prostocie ducha umieli i dębu i głazu posłuchać, byleby tylko prawdę mówił"
Platon, Fajdros; LIX, tł. W. Witwicki

Jeszcze dalej ostrzega mędrzec, że idea (myśl, mowa) utrwalona zapisem jest, streszczając po mojemu, odległa od właściwego sobie kontekstu interpretacyjnego i tak bezbronna wobec wyinaczeń, że "zawsze by się ojciec przydał do pomocy, bo sama ani się od napaści uchronić, ani jej odeprzeć nie potrafi".
Tak jest, Sokratesie, wypada powtórzyć za Fajdrosem, sztuka oderwana od twórcy wiele ryzykuje. Ale co zyskujemy w zamian? Może nie chodzi nam o mądrość, może w ogóle kultura nie do tego służy? Może odkąd poznaliśmy pismo i jego pochodne jesteśmy poszkodowani na mądrości i nie rozumiemy głosu wyroczni w dębie i głazie, ale za to próbujemy zawładnąć czasem. (Jakże by inaczej, przyznał potulny Fajdros). Kultura jest nieustannym zapisywaniem i przepisywaniem, a błędy, reinterpretacje i nieoczekiwane spotkania jej elementów sprawiają, że trwa. Dzięki trojakiemu zapisowi, najpierw nutowemu, potem na płycie, a w końcu na mocy mojego wyboru, że "chcę to nagrać i mieć" osięgam efekt jednoczesności z ideą i jednoczesności wszystkich idei. Sztuka traci historyczność - mam dostęp do wszystkiego, a to "wszystko", co wybrałem, musi współistnieć w moim czasie. W poczuciu panowania nad kulturą naciskam więc klawisz record.
I znowu wątpliwość. Gdzież jest miejsce na bezpośrednie uczestnictwo w akcie kultury - obecności, która ma swój społeczny kontekst i normalny, określony przez początek i koniec (kurtyna, oklaski) czas, a tyle w niej trwałego, co zostanie w duszy? Rzadko teraz doświadczamy takiej obecności, choć nie jestem pewien, czy kiedykolwiek zdarzało się to często. Kiedyś muzyka i spektakle bywały skazane na jednorazowe wykonanie dla małej publiczności. Teraz mogę w domu słuchać hymnów śpiewanych w swoim czasie tylko w kaplicy księcia-kompozytora, i nigdzie indziej, bo ich niekonwencjonalność ograniczała i tak niewielki krąg odbiorców. Słuchając w domu jestem poza rytualnym kontekstem, ale od czego wyobraźnia.
Barańczak bardzo sugestywnie zwrócił uwagę, że w miarę jak nasze Hi-Fi zyskują na doskonałości, do kontaktu z ideą wkrada się fizyczność bezpośredniego i jednorazowego doświadczenia, kiedy naciśniemy klawisz play i usłyszymy:
"Brzęk potrąconej szklanki, czysty, nie zatarty
przez gwar, dym i oklaski klubu w Kopenhadze,
gdzie trzydzieści lat temu nagrywa standardy
trio Billa Evansa..."
Stanisław Barańczak, z tomu Chirgurgiczna precyzja

maj 2000




Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]