Beata Wróblewska

Gulowszczyzna



Myślałam, że to się nigdy nie skończy. Rytualne, coroczne podchodzenie pod górę kamienistą drogą, która prowadzi od przystanku autobusowego do farmy. Mijam białe lub czerwone domki, zboża kołysane mocnym wiejącym od fiordu wiatrem, zielone łachy rumianku i traw. Myślę o początku norweskiej przygody.

Wszystko zaczęło się osiem lat temu. Byliśmy młodym małżeństwem, bez stałych dochodów, widoków na samodzielne mieszkanie, za to z malutkim dzieckiem. Bogdan, jak wielu przed nim i wielu po nim, wyruszył wówczas na podbój północy. Przygotowania do wyjazdu trwały trzy miesiące.

Trzeba było wystać wizę, paszport, konto dolarowe, wykupić konserwy na kartki na mięso dla całej rodziny. Noc poprzedzającą wyjazd spędziliśmy na pakowaniu plecaka. Niezbędny wydał nam się namiot i kurtka puchowa. Próbowałam także wcisnąć gdzieś futrzaną czapkę-uszatkę - wiadomo klimat na północy niełaskawy - ale Bogdan zaprotestował. Potem przez dwa miesiące dostawałam listy z norweskimi znaczkami. Zawierały opisy zagubionej wśród lasów farmy, ciężkiej pracy przy truskawkach, lisa-jarosza, który codziennie rano przekradał się z lasu, aby na skraju pola objadać się owocami. Czas wolny od pracy mąż spędzał na kamienistych plażach, zażywając kąpieli słonecznej jeszcze o godzinie siódmej wieczorem. Następnego lata z ciężkimi plecakami na grzbietach wyruszyliśmy już razem białą, kamienistą drogą.

Nie patrzę pod nogi. Nie ma potrzeby. Znam każdy kamień. Patrzę w dal, na pasma dosyć wysokich porośniętych iglastym lasem skałek. Droga wije się między dwoma masywami, które tworzą rodzaj płytkiego i dosyć rozległego wąwozu. Wypatruję orła. Tu gdzieś powinien mieć gniazdo. Ktoś kiedyś go tutaj widział. No, może to nie był orzeł, ale od tamtej pory wszyscy rytualnie wspinają się na wzgórze, aby wypatrywać ptaka. Orła jednak nie ma. Tylko chmury dotykają brzuchami wypiętrzonej w skaliste górki ziemi. Typowe norweskie niebo, największa osobliwość krajobrazu.

W pogodny dzień ma barwę jaskrawoniebieską. W połowie, może nawet w jednej trzeciej wysokości, w każdym razie niżej niż u nas wiszą chmury. Zadziwiają rozmaitością kształtów i kolorów. Nad nimi jest jeszcze ogromna płachta błękitu, szarości, czerwieni. Zależy od pogody.

Ileż to razy - myślę - w upalne dni zbiegaliśmy na dół, do fiordu, aby brodzić wzdłuż brzegu. Udręczone upałem ciało odpoczywało. Spod nóg wymykały się małe rybki, które zwykle przeczekują skwar zarzebane w mule. Spłoszone odpływały bardzo szybko, a smuga wzburzonego mułu znaczyła zawiły szlak ich ucieczki.

Jeszcze tylko ten las i ostatnie strome podejście pod górę. Już widać biały dom Arnego Gulbrandsena - nazywany przez gastarbajterów Gulowszczyzną. Ciekawe, czy w „moim” pokoju leży na łóżku jak zwykle świeżo uprana, lecz od lat ta sama poduszka? Czy ja w ogóle stąd wyjeżdżałam? Czy czas stoi w miejscu? Polska krzątanina, obfity w wydarzenia rok wytężonej pracy - to chyba jakiś niezbyt dobrze zapamiętany sen.

Arne, odkąd pamiętam stary i ślepy na jedno oko, kuśtyka pewnie po gumnie lub ubrany w czyściutki kombinezon krząta się w swojej nowoczesnej oborze. Obora nowoczesna, ale Arne z poprzedniej epoki. Dobrze pamięta przedwojenną i powojenną norweską nędzę i ma zupełnie anachroniczną, chłopską mentalność. Pamiętam, jak kiedyś wszedł do naszej kuchni i swoją łamaną, norweską angielszczyzną powiedział: „Helena (jedna z naszych polskich koleżanek) bardzo dobrze zbiera truskawki”. Po czym wyszedł. Dwa dni później wybuchła straszna awantura. Okazało się, że jedynie Helena dobrze zbiera truskawki, a pozostali - dwadzieścia osób - pracują źle i on ponosi ogromne straty. Arne niczego nie potrafi powiedzieć wprost.

Oprócz Arnego na farmie powinno być już sporo polskich znajomych. Z niektórymi spotykam się w Norwegii co roku. Te znajomości pochodzą jeszcze z okresu, gdy farma była opanowana przez polonistów i etnografów.

Potem ta profesjonalna jednorodność została przełamana. Pojawili się na farmie mężowie, żony, szwagrowie, przyjaciele pierwszych „gastów”. Coraz więcej docierało tu osób przypadkowych, spoza kręgu wspólnych znajomych. Zawsze jednak żyliśmy stadnie i solidarnie. Powstał nawet „kodeks gasta”, zbiór niepisanych praw regulujących naszą pracę. Wszyscy, także nowicjusze, stosują się do obowiązujących zasad.

Tradycję farmy tworzy również jej język. Każde pole ma swoją nazwę „patelnia”, „dolna sangana”, „pole dla biologa”. Ta ostatnia oznacza eksperymentalne” pólko Gula (pseudonim Arnego). Truskawki owocują zwykle trzy lata. Arne postanowił zbadać, ile pieniędzy można uzyskać za zbiory z zupełnie nie uprawianego, starego pola. Zostawił kilkanaście starych rzędów. Praca na tym polu oznaczała niezwykle udręczenie. Malutkie, parszywe truskaweczki trzeba było wyłuskiwać spośród ziół i chwastów.

Nazwy mają nie tylko pola. Prawie wszyscy mężczyźni na farmie noszą też jakieś norweskie przezwiska. I tak Włodek, etnograf z Warszawy, który od Okrągłego Stołu zajmuje się wolnym handlem, nosi przezwisko „Władywostok” lub „Kostereza”. Nieświadomym twórcą tego ostatniego jest nasz pracodawca. Nie potrafi poradzić sobie z pisownią polskich nazwisk, a nazwisko Włodka stanowiło zawsze dla niego barierę nie do pokonania. Aleksander, zdrobniale Olo, geolog i kiedyś pracownik Wydziału Geologii, dzisiaj makler giełdowy, otrzymał przezwisko „Oligocen”, a Marek - inżynier z Huty Stalowa Wola - nazywany jest przez ogół „Kopalniakiem”. Twórcą większości przezwisk jest Marek, rudowłosy leśniczy spod Suwałk, którego wszyscy nazywają „Gajowym Maruchą„ lub „Buszmenem”.

Klimat farmy tworzą przekazywane i opowiadane co roku anegdoty. Bohaterem jednej z nich jest Włodek, który uczył się w życiu co prawda wielu języków, ale żadnym biegle nie włada. Któregoś upalnego dnia Włodek został wydelegowany do naszego pracodawcy po dwa nakrycia głowy. Idąc w stronę domu Gulbrandsenów układał sobie w myślach, co ma powiedzieć. Wreszcie wszedł do kuchni i rzekł: „Zwei czapken bitte!”. Równocześnie pokazał liczbę dwa na palcach i poklepał się wymownie po głowie.

Bohaterem innej opowieści jest mój mąż. Zdarzyło się pewnego dnia, że zaganiał spłoszoną krowę do obory. Krzyczał podobno do niej po angielsku: „Go! Go!”.

Pamięcią farmy, żywym chodzącym zbiorem anegdot, częściowo zmyślonych, jest Radek - językoznawca, wykładowca na polonistyce na Uniwersytecie Warszawskim. Jego barwne opowieści umilały nam wieczory i pomagały przetrwać najcięższe godziny pracy. W tym roku Radka nie będzie na farmie. Pracuje na renomowanym uniwersytecie w Niemczech. Nieprędko, jeżeli w ogóle, przyjedzie na truskawki. Zmienił się także nasz pracodawca. Arne przeszedł na emeryturę. Rządy przejął jego zięć. Skończyły się piękne czasy rodzinnego feudalizmu.

Jeszcze tylko parę metrów kamienistej drogi i zacznę się ze wszystkimi witać. Już jednak wiem, że za rok tutaj nie przyjadę. Czas ruszył z miejsca. Skończyła się „moja” Norwegia, wielka legenda naszego życia. Nigdy więcej nie przykucnę wczesnym rankiem w rześkim, chłodnym powietrzu i nie zanurzę rąk w zimne, omszałe od rosy truskawkowe liście.



Beata Wróblewska - absolwentka Wydziału Polonistyki UW. Z Podkową związana od lat dziesięciu. Nauczycielka języka polskiego w SLO.




Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]