z Ákosem Engelmayerem rozmawiał ks. Leon Kantorski

Lengyel Magyar két jóbarat



Miło, że zgodziłeś się na spotkanie i rozmowę. Przejdźmy od razu do rzeczy, jak doszło do Twego spotkania z Polską?

Mogę powiedzieć, że pierwsze kontakty z Polską miały miejsce jeszcze przed urodzeniem. Mama będąc w ciąży ze mną brała udział w demonstracji przed pomnikiem Bema na rzecz przywrócenia granicy polsko-węgierskiej w 1938 roku. Polska i Węgry posiadały bowiem wspólną granicę, przez 1000 lat byliśmy sąsiadami: od początku istnienia aż do roku 1918. Była to jedyna stała granica w Europie, w 1938 roku przywrócono ją na krótkim odcinku na południe od Stanisławowa. Fakt ten pozwolił we wrześniu 1939 r. tysiącom Polaków cywilnych i wojskowych ujść przed niewolą niemiecką i sowiecką. Na wcześniejszy ślad kontaktów mojej rodziny z Polską z XVIII w. natrafiłem w Lewoczy. Tamtejszy opat, późniejszy biskup, Samuel Engelmayer, pośredniczył między spiskowcem węgierskim Michalem Kovacsem a konfederatami barskimi. Kovacs był potem oficerem Puławskiego; razem walczyli w Ameryce i obaj tam zginęli.

Tych kontaktów z Polską, poprzez Galicję, było o wiele więcej. Moja rodzina bowiem ze strony ojca pochodziła ze Spiszu. Pradziadek był tam wojewodą, a babcia urodziła się na zamku w Lubowli - tam, gdzie Kmicic spotkał się z królem Janem Kazimierzem - znała kilka słów polskich. Babcia była osobą niezwykłą. Przeżyła pierwszą wojnę światową. Potem Lenina, Stalina, Hitlera. Potem ,,praską wiosnę'' w 1968 r. Dziadek, mimo że był Węgrem, pozostał w nowo powstałej Republice Czechosłowackiej i był tam starostą. W latach czterdziestych miał duże zasługi w ratowaniu Żydów i Cyganów w ówczesnej Republice Słowackiej. Zmarł w 1945 roku. Od śmierci dziadka mieszkała sama, prawie przez 30 lat nie wychodziła z domu. Zmarła w 1972 r. w wieku 96 lat. Miała bardzo szerokie zainteresowania, można było z nią było rozmawiać zarówno o malarstwie abstrakcyjnym jak, i o poezji czy polityce.


Wobec takiego zaangażowania przodków, jak układało się życie twoich rodziców?

Mój ojciec wyjechał z Czechosłowacji i studiował ekonomię. Po studiach rozpoczął pracę w Banku Narodowym. W 1940 roku, kiedy część Siedmiogrodu została znowu przyłączona do Węgier, pojechaliśmy do De's, gdzie ojciec został dyrektorem miejscowego Banku Narodowego. W grudniu 1944 roku Węgierski Bank Narodowy wraz z nami został ewakuowany do Austrii, z całymi zasobami złota kraju. Udało się przechytrzyć hitlerowców, którzy czekali na złoto, a potem, choć toczyła się wojna, pracownicy banku nakłonili Amerykanów, aby oni przed Armią Czerwoną zajęli to miasto, gdzie znajdował się skarb Węgier. Tak więc skarb w całości został uratowany; wszystko, co do jednego filera powróciło na Węgry. Natomiast po przywiezieniu skarbu, wszystkich pracowników banku, którzy uczestniczyli w tej akcji, władza ludowa wyrzuciła z pracy, pod fałszywym zarzutem, że wywieźli złoto do Rzeszy. Prezes Banku został nawet uznany za zbrodniarza wojennego, ojciec zaś aresztowany. (Po śmierci ojca w 1990 roku otrzymaliśmy ,,plakietkę'' w uznaniu zasług ojca w ratowaniu skarbu narodowego.) Po powrocie do Budapesztu matka została dozorczynią, którą była aż do śmierci, mimo że znała dwa czy trzy języki. Mieszkaliśmy w jednej izbie, w suterenie. Dzieci było czworo. Ojciec po wyjściu z więzienia pracował w naszej parafii u franciszkanów jako kościelny. Pracował tak już do końca życia.


W takich warunkach twoje życie toczyło się jak po grudzie.

Nie było łatwo. Nie było łatwo, ale nie narzekam, bo pod wieloma względami był to wspaniały okres mojego życia. Zacząłem pracować mając 12 lat. Najczęściej na budowie - latem - miesiąc lub półtora. Za zarobione pieniądze mogłem wyjechać na wakacje - w góry. Nauczyłem się szanować pracę. Swoją i innych. Poznałem życie z innej strony i widziałem je nieco inaczej niż moja deklasowana rodzina. Ojciec nie potrafił zaakceptować zmian ustroju, za co teraz jako dorosły człowiek podziwiam go. Usiłował żyć tak jak przed wojną. Nawet nie próbował zmienić swych przyzwyczajeń, poglądów. Tymczasem robotnicy, z którymi pracowałem, nienawidzili ubecji jak ja, lecz równie niechętny stosunek mieli do żandarmerii przedwojennej. Dzięki tym doświadczeniom w burzliwym Powstaniu 56 roku, w którym uczestniczyłem, udało mi się zachować umiar i reprezentować zdrowy rozsądek, za co z dwóch stron mnie oskarżano: ojciec wymyślał mi od Moskali, a działacze partyjni nazywali mnie faszystą.


Jak więc przebiegała twoja edukacja?

W Budapeszcie chodziłem do doskonałej szkoły podstawowej. Potem do koszmarnej szkoły średniej. W ostatnim roku udało mi się przenieść się do innej - bardzo dobrej. Tam przeżyłem rok 56. Jednak przedtem - latem - w czasie wakacji odbyłem z kolegami rowerową wycieczkę w Tatry. Odwiedziłem wtedy, po raz pierwszy, babcię, z którą korespondowałem przez cały czas. W Tatrach spotkałem grupę młodzieży z Polski; bardzo się zaprzyjaźniliśmy, prowadziliśmy długie rozmowy, mówiliśmy o wydarzeniach w Poznaniu. W Tatrzańskiej Łomnicy spotkaliśmy grupę węgierskich studentów którym przewodził Tibor Pakh.


Tibor Pakh - to ważna postać w twoim życiu.

Spotkałem go ponownie po powstaniu węgierskim. Był wyraźnie zadowolony, że nie uciekłem na Zachód, uważał, że trzeba działać na miejscu. Jego skazano na długoletnie więzienie, bo wystosował protesty do zachodnich ambasad przeciwko straceniu młodocianych po 56 roku. W więzieniu ponad rok był w izolatce i ,,leczono'' go elektrowstrząsami. W osiemdziesiątym roku - jak dowiedziałem się z prasy - brał udział w głodówce w kościele w Podkowie Leśnej.

W osiemdziesiątym pierwszym roku po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce organizował wraz z innymi pomoc dla Polski, a ja miałem okazję w Warszawie rozładowywać i rozdzielać między potrzebujących wielki transport pomocy. Ponownie spotkałem go w 1985 roku. W Ośrodku Kultury Polskiej w Budapeszcie odbywał się wieczór poświęcony zmarłej wybitnej tłumaczce literatury polskiej na węgierski. Tam to młodzi ludzie, chyba studenci, wepchnęli siłą do środka starszego pana; był to Tibor Pakh, któremu zabroniono wstępu do Ośrodka Polskiego.

A potem już jako ambasador Węgier odsłoniłem dwujęzyczną tablicę w Poznaniu ku czci Pétera Mansfelda, powieszonego następnego dnia po ukończeniu 18 lat. Tibor Pakh przeciwko tej śmierci protestował i za to poszedł do więzienia. Ponownie nasze drogi zeszły się w Podkowie Leśnej, gdzie obaj zostaliśmy Honorowymi Obywatelami. Ja nie jestem fatalistą, ale w moim życiu wszystko wraca.


To znaczy, że zachodzą w Twoim życiu ,,nawroty'', tak jak to było z Tiborem?

Właśnie! Po Powstaniu zdawałem maturę w 57 roku w czerwcu. Cała klasa miała zakaz wstępu na wyższe studia, więc zdałem celująco egzamin do Zasadniczej Szkoły Fotograficznej, przyjęli mnie, a po trzech dniach wywalili. Powtarzało się to wielokrotnie z różnymi szkołami. W końcu jakimś cudem dostałem się do Zasadniczej Szkoły Poligraficznej; pracowałem przez pięć dni, a jeden dzień chodziłem do szkoły. Mogę powiedzieć, że bardzo ten okres sobie chwalę. Jeszcze zdążyłem poznać prawdziwą sztukę drukarską. Zostałem wykwalifikowanym robotnikiem, zecerem ręcznym. Mówiłem już o tym, że w moim życiu zawsze coś wraca. W tej szkole założyliśmy pismo pt. Młody drukarz, które wychodziło w 58 i 59 r. Wtedy zaproponowano nam, żebyśmy zostali dziennikarzami i wszyscy moi koledzy, założyciele pisma, rzucili drukarnię i zostali dziennikarzami. Byłem zdania, że w tamtym ustroju dziennikarzem nie będę, a jednak gdy przyjechałem do Polski zostałem dziennikarzem. Wcześniej jeszcze, w drukarni, zaproponowali mi, żebym został korektorem. Ja twierdziłem, że korektor to nie jest zawód, ale charakter, więc pozostałem robotnikiem. Tymczasem w Polsce od 1970 r. przez 10 lat robiłem korektę. Inny przykład, iż w moim życiu nic nie jest przypadkowe i ,,nawroty'' istnieją: moim profesorem był József Antall, którego ojciec, też József, ratował w czasie drugiej wojny światowej Polaków jako Pełnomocnik Rządu do Spraw Uchodźstwa, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Z moim byłym profesorem pod koniec lat siedemdziesiątych przeprowadziłem wywiad-rzekę dla Polskiego Radia o działalności jego ojca i uchodźstwie polskim w czasie drugiej wojny światowej na Węgrzech. Było to wtedy, kiedy w moim kraju o tym nie wolno było mówić. 21 lat później mój były profesor mianował mnie ambasadorem w Polsce.


A jakie były Twoje pierwsze kontakty z Polską?

W 1958 roku po raz pierwszy dostałem paszport, mogłem pojechać do Czechosłowacji. Udałem się na rowerze przez Słowację do Pragi i z powrotem. Pewnego dnia jadąc przez góry w deszczu zobaczyłem pod drzewami grupkę harcerzy. Wiedziałem, że jeśli harcerze, to na pewno Polacy, więc chcąc ich serdecznie pozdrowić, zawołałem ,,Do widzenia!''. Zaprzyjaźniliśmy się później. Zaprosili mnie do Szczytna. W 1960 roku udało mi się dostać paszport do Polski i pojechałem na rowerze z Budapesztu do Szczytna. Potem do Gdańska. Byłem też pod Grunwaldem i w Krakowie. Wszędzie. Polska była dla nas, Węgrów, objawieniem: harcerstwo, pełne kościoły, prywatne rolnictwo i rzemiosło, można było o wszystkim mówić. Polacy okazywali Węgrom ogromną sympatię. Poza tym dżinsy, jazz, kluby studenckie itp. Chciałem się uczyć polskiego w Ośrodku Polskim w Budapeszcie, bo moje pokolenie w Polsce popaździernikowej widziało alternatywę dla socjalizmu typu sowieckiego i dla Zachodu, który zdradził nasze Powstanie. Jednak nauka języka polskiego nie była mi dana, ponieważ kazano mi - zresztą nie bez złośliwości i nie bez politycznego podtekstu - pracować na trzy zmiany. O studiach zaocznych i wieczorowych też nie mogłem marzyć, był to bowiem okres, kiedy bez pozwolenia organizacji partyjnej nie otrzymywało się kwestionariusza na studia. Miałem dość wszystkiego. W sześćdziesiątym pierwszym przyjechałem stopem do Polski z postanowieniem, że spróbuję tu zostać jakiś czas, by nauczyć się języka i ewentualnie podjąć studia. Zakład pracy doniósł odpowiednim organom, że samowolnie porzuciłem pracę. Milicja zaczęła niepokoić moją matkę, szwagrów. Mama pisała, żebym prysnął na Zachód, ale się uparłem, nie chciałem na Zachód, chociaż wtedy jeszcze było to możliwe. W Polsce przebywałem dziewięć miesięcy mając wkładkę paszportową ważną na 30 dni, którą udało mi się przedłużyć. Dostałem się na kurs języka polskiego dla cudzoziemców, w Łodzi, ale Ambasada WRL uniemożliwiła mi to. Potem poznałem Krystynę, studentkę architektury, ona pomogła załatwić mi pracę. Zostałem pracownikiem fizycznym przy badaniu wytrzymałości materiałów na Wydziale Architektury; oczywiście nielegalnie, dzięki pomocy kierownika zakładu. Tłukłem belki i chodziłem na wykłady z historii sztuki. Było to wspaniałe, ale w każdej chwili mogli mnie wydalić z Polski. Tak więc nasza miłość była jak na wojnie, kiedy nie wiadomo co będzie jutro i pojutrze.



Notatka biograficzna
Akos Engelmayer to symbol braterstwa polsko-węgierskiego. Urodził się na Węgrzech 13 czerwca 1938 r. w Szeged, rodzice jego Józef i Małgorzata, pobrali się w 1928 r. Mieli czworo dzieci i zamieszkali w Budapeszcie. Akos jako 18-letni chłopiec brał udział w powstaniu węgierskim w 1956 r., tak więc gdy zdał maturę - droga na wyższe studia była przed nim zamknięta. W roku 1961 wyjechał do Polski, ożenił się z Polką. Ukończył studia na Wydziale Etnografii na UW. Nawiązał kontakty z ,,Solidarnością'', działał w opozycji w podziemiu. Łączą go ścisłe więzy z Podkową Leśną i z Parafią. Został ambasadorem Węgier w RP, a po skończonej kadencji zamieszkał w Podkowie Leśnej.




Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]